intoamericas

Wulkan Tunupa. Smutki wylała na pustynię

Nie zawsze wejście na 5 tys. to śnieg i zawierucha. Wulkan Tunupa to świetne i mało popularne zwieńczenie wyjazdu na Salar de Uyuni. Pewnej kobiety pożądali wszyscy mężczyźni w sąsiedztwie. Z jednym z nich zaszła w ciążę. Inni się wściekli, porwali dziecko. Z rozpaczy wylała mnóstwo słonych łez i białego mleka, którym nie było kogo karmić. Tak powstały solne pustynie Salar de Uyuni. Kobieta ta to uśpiony wulkan Tunupa. My też postanowiliśmy ją zdobyć, tak jak wcześniej mężczyźni, okoliczne wulkany Cuzco i Cosuna. Tunupa ma 5321 metrów nad poziomem moża, jego wygasły krater z oddali mieni się na czerwono, szaro-niebiesko i złoto. U stóp o zmierchu pasą się lamy i spacerują flamingi. W domach z bloków soli mieszkają Indianie Quechua i Aymara (na jedną noc, także i my). Wejście zajmuje nam ok. 3 godziny.  Pokonujemy 10 kilometrów trasy i ponad kilometr różnicy wysokości. Jest ciepło i słonecznie, nie tak jak na wulkanie Cotopaxi. Ostatni fragment daje się jednak we znaki całej naszej grupie, oprócz Sz., którego hiszpańska para zaczyna nazywać lamą. Przewodnik przypomina z kolei chomika, bo całą drogę pakuje do prawego policzka liście koki. Działają – najpierw ciągnie się ostatni, zasapany, a najtrudniejszą część podejścia – mało tlenu, kamienie osuwają się ze stromego zbocza – pokonuje regularnym marszem i prawie dogania Sz. Po drodze zostawiamy reprezentację Urugwaju (za tania marihuana po legalizacji) i Brazylii. Argentyna kilka razy się poddaje, ale Polska i Hiszpania motywują. Jesteśmy! 5 tys. metrów, a widoki takie: Zdjęcia: intoamericas.com, Gabriella Lundhaw

intoamericas

Po horyzont sól. Salar de Uyuni

Największa na świecie solna pustynia i jeden z najbardziej płaskich obszarów na świecie. Witajcie na Salar de Uyuni. Jest tu naprawdę bardzo biało. Płasko. I niesamowicie. Nigdy nie widzieliśmy podobnego krajobrazu. Kiedyś było tu gigantyczne jezioro Ballivian. Prażące andyjskie słońce wysuszyło większą jego część, zostały po nim dwa mniejsze jeziora – Poopo i słynna Titicaca i największe na świecie solnisko. Salar de Uyuni ma ponad 10 tys. km kwadratowych i leży na boliwijskiej części płaskowyżu Altiplano na 3653 m n.p.m. Różnica wzniesień wynosi 41 cm, co czyni je jednym z najbardziej płaskich miejsc na świecie. Wydaje się, że horyzont narysowano w połowie białej kartki cienką kreską. W słońcu granica czasem zupełnie się zaciera. Na Salar jest kilka wysp, na przykład Incahuasi, porośnięta kaktusami, w których wiją gniazda zdeterminowane ptaszki. Niedowiarki mają żywy dowód, że kiedyś była tu woda. Według szacunków dziś leży tu ok. 10 miliardów ton soli, którą wydobywać mogą tylko Indianie z miejscowości Colchani położonej na granicy Salar. Usypują ją w kopczyki i czekają, aż wyschnie. Trzy nasze rady: 1. Przyjazd: z La Paz najlepiej autobusem do Oruro, a stamtąd w środę i niedzielę wieczorem kursuje pociąg do Uyuni (rzuca nim w górę, w dół i kiwa na boki, ale lokalni się nie przejmują, więc i my zachowaliśmy spokój, raczej dojedziecie). 2. Agencja: W Uyuni jest ich pełno, wszystkie jeepy wyruszają o 10 rano. Każda agencja będzie chciała Wam wcisnąć czterodniowy, drogi pakiet, w którym na samym solnisku spędzicie jeden dzień (drugi w jeepie, trzeci w parku narodowym z lagunami, do których wstęp jest osobno płatny, a mogą być wyschnięte jeśli nie jesteście w porze deszczowej). Lepiej poszukać dłużej, ale znaleźć tańszą i naszym zdaniem lepszą opcję: dwa dni, jeden na Salar, drugi na wulkanie Tunupa. 450 bolivianos na osobę to dobra cena. Upewnijcie się jakie punkty zobaczycie i z kim pojedziecie – przed wyjazdem w miasteczku panuje chaos organizacyjny, nas wcisnęli innej agencji bez żadnego poinformowania, nie dojechaliśmy też wszędzie, gdzie nam obiecano (ale i tak było ekstra). Weźcie wodę. 3. Kiedy jechać: W porze suchej panuje to przyjemna temperatura, w sam raz na krótkie spodnie. W deszczowej trzeba się cieplej ubrać, ale za to można zobaczyć jak niebo odbija się w ziemi – cienka warstwa wody na Salar tworzy efekt lustra (niestety przed naszym przyjazdem jeszcze deszcz nie zdążył spaść). Zdjęcia: intoamericas.com, Gabriella Lundhaw

intoamericas

My, dzieci cmentarza

Kiedy w Polsce zapalamy bliskim znicze, Antony ma na tu w Cochamabie największy ruch. Modli się do utraty tchu. Przed Zaduszkami na cmentarzu prace wre. Mycie grobów, odmalowywanie krzyży, układanie kwiatów. W Boliwii, podobnie jak w całej Ameryce Południowej, 2 listopada obchodzi się z wielką pompą. Jest jedzenie i chicha dla żywych, muzyka i modlitwa dla zmarłych. Do kobiety, która układa czerwone mieczyki przy grobie zmarłego, podchodzi chłopiec w zielonej koszulce i plecaku. - Mogę się dla pani pomodlić? – zagaduje. To Antony. Od piątego roku życia pracuje na cmentarzu. Za „almitę”, modlitwę za duszę zmarłego, bierze dwa bolivianos. W dobry dzień zarobi nawet 40. Razem z dwa lata starszym bratem Diego i kolegą z klasy Juanem na cmentarz przychodzą codziennie po szkole, czyli po 12. Krążą po nim do piątej. Widać, że czują się tu znakomicie, przysiadają na murkach, żartują. Mają nawet swoje ulubione groby, przy których chętnie nam pozują. - Dlaczego ludzie zlecają ci, byś modlił się za ich krewnych? – pytamy. - Bo sami nie umieją się dobrze modlić. Albo nie wcale. Nie wszyscy się jednak decydują. Niektórzy wolą sami. - Na co wydajesz zarobione pieniądze? - Na różne drobiazgi do domu. - Dla siebie? - Nie, dla całej rodziny. W lipcu w Boliwii weszło w życie nowe prawo dotyczące zatrudnienia dzieci. Na własną rękę może teraz pracować każdy dziesięcio-, a na umowę – dwunastolatek (pod warunkiem, że chodzi do szkoły). Międzynarodowa Organizacja Pracy ustanowiła próg na 14 latach w krajach rozwijających się, dlatego nowe prawo wywołało protesty ze strony nie tylko MOP-u, ale także UNICEF-u i wielu organizacji pozarządowych. Rządzący argumentowali, że utrzymanie wyższego progu byłoby hipokryzją. W Boliwii pracuje 850 tys. dzieci między 7. a 15. rokiem. Sam prezydent, Evo Morales, jako dziecko wypasał lamy, robił lody i cegły, by dołożyć się do domowego budżetu. Problemy finansowe są powszechne – 42% populacji żyje w biedzie, co czyni Boliwię jednym z najbiedniejszych krajów kontynentu. W Cochamabie, gdzie pracuje Antony, 79,3 % dzieci lubi pracować, 20,7 % nie, a 5,3 % szuka nowej pracy. Najczęściej dzieci sprzedają drobizagi na ulicy czy pomagają rodzicom na targu. W Santa Cruz nastoletni chłopak pilnuje hostelu, a rano go sprząta. Inny w Sucre pierze ręczniki, czasem nie zdąży roznieść ich do pokoi przed szkołą, więc trzeba odebrać je w recepcji. W La Paz pracuje cała armia zamaskowanych jak bojówkarze ETA pucybytów. W Cochabambie dzieciaki myją groby na cmenarzu i modlą się na wyścigi. Za zmianą prawa opowiadała się jedna z dwóch działających w Boliwii organizacji dziecięcych – Unatsbo, Unia Chłopców, Dziewczynek i Nastolatków Pracujących w Boliwii. W grudniu pomaszerowała na pałac prezydencki w La Paz, by wymusić zalegalizowanie pracowników poniżej 14 roku życia. Rodrigo, 14-letni członek Unatsco: – Praca dzieci i młodzieży nie jest zła. Pomaga społeczeństwu, rodzinie, pomaga nam się rozwijać. Po uchwaleniu prawa na stronie organizacji na Facebooku pojawił się taki wpis: „Państwo powinno nas chronić w pracy od wykorzystywania, złego traktowania i dyskryminacji z powodu wieku. Powinno walczyć z biedą. A co oznacza walka z zatrudnieniem dzieci? Chodzi o to, by pozbawić nas pracy, którą powinniśmy wykonywać, bo w naszych domach nie starcza do pierwszego? Każdy powinien mieć swoje zdanie, ale na bazie rzetelnej informacji, a nie tylko żalu.” Kłopot polega na tym, że choć teoretycznie dzieci nie mogą pracować w kopalniach, przyręcznym wyrobie cegieł czy w szpitalu (środowiskach niebezpiecznych), wiadomo, że nikt nie będzie tego kontrolował. Huamn Rights Watch obliczył, że w kraju pracuje 78 inspektorów pracy. Fernando Siles, który w swojej fabryce cegieł w La Paz od lat zatrudnia dzieci nawet 8-letnie, mówi, że żaden inspektor mu jeszcze nie przeszkodził.

intoamericas

Boliwia. Najpiękniejszy cmentarz świata

Kiedy umrę, pochowajcie mnie w Sucre. Zostawcie butelkę whisky, kilka książek i dajcie cieszyć się… życiem. Nie znam Jose, ale mu zazdroszczę. Zmarł chłopina kilka lat temu, ale – zakładając, że istnieje życie wieczne – leży sobie gdzieś w niebie, popija wódkę z coca-colą i pali ulubione papierosy. Antonio wciąż przesiaduje w siłowni, a Javier podśpiewuje u boku Michaela Jacksona. Jeśli gdzieś istnieje miejsce, gdzie zmarli mogą cieszyć się życiem pozagrobowym, to jest to boliwijskie Sucre. Mówią o nim „białe miasto”. Nawet jeśli jest już bardziej matowe niż białe, to na pewno najpiękniejsze w Ameryce Południowej. W Sucre pełno jest parków, kościołów, tarasów widokowych. Ale najlepszym miejscem do kontemplacji jest – choć zabrzmi to dziwnie – cmentarz generalny. Studenci, którzy przed sesją obsiadają wszystkie ławki nazywają go parkiem sztywnych. Niewidome staruszki, co za jedno boliviano wyśpiewują dla zmarłych zdrowaśki, mówią o „alei wniebowziętych”. Cmentarz w Sucre uznawany jest za najpiękniejszy na świecie. Nie jest łatwo się tu znaleźć. Niektóre grobowce kosztują nawet 10 tys. dolarów. I to nie na całe życie wieczne, ale zaledwie siedem lat. Potem szczątki zmarłego przenoszone są z sanktuarium na teren cmentarza. A po kolejnych 20 latach zupełnie usuwane. 10 tys. dolarów! Tylko 27 lat. Ale jakich! Zmarli mają swoje miejsce w sanktuarium, które przypomina wielką, białą gablotę z szufladkami. Rodziny tych, których prochy spoczywają na wyższym piętrze, przed wejściem wypożyczają drabinę. Jest magicznie cicho, przyjemnie. Dookoła drzewa i kwiaty. Spokój jak w niebie. Dzięki temu chyba jakoś łatwiej pogodzić się ze śmiercią bliskiego. Każdy nieboszczyk ma swoje zdjęcie, pamiątkową tabliczkę z epitafium. Ale nie jest tak patetycznie i smutno jak w Polsce. Ludzie wierzą w życie pozagrobowe, więc starają się je umilić najbliższym. Na dziecięcych grobach nie brakuje woskowych figurek z bajek Disneya. Tym starszym zmarłym rodziny składają nie tylko kwiaty. Wśród prezentów są też butelki coca-coli, wódki, puszka piwa, paczka ulubionych papierosów, figurka Michaela Jacksona, zdjęcie zmarłego z siłowni. Hitem jest inny nieboszczyk, ten akurat otoczony jest wianuszkiem atrakcyjnych dziewcząt. Czasem znajdzie się jakaś książka lub wiersz napisany przed śmiercią przez zmarłego. Lub po prostu odezwa do bliskiego, który niedawno zmarł: „Byś cieszył się życiem wiecznym”. Fot. http://instagram.com/bella_lundhaw

W pogoni za absurdami Boliwii

intoamericas

W pogoni za absurdami Boliwii

Bezkresna kraina paradoksów, którą przemierzyliśmy jak bohaterowie „Latającego cyrku Monthy Pythona”. Wschód Boliwii – witamy!   Jakiś turysta z dzikiego kraju typu Polska zapragnął wynająć samochód np. o godz. 12 tego i tego dnia. Załóżmy w mieście Santa Cruz de la Sierra na wschodzie Boliwii. Po dwóch godzinach czekania w umówione miejsce – największe lotnisko w kraju – przyjedzie parka uśmiechniętych Boliwijczyków z nadwagą i powita go słodkim: – Buenas tardes, przyjacielu. Jak się masz? Turysta jest z Polski, więc burknie: – Chu….., czekam tyle i tyle, brak kontaktu, żadnych wiadomości. Wówczas parka wyjaśni, że pojechali na myjnie, by szanowny turysta przemieszczał się czystym samochodem. Marmolada na bocznych drzwiach? Się nie domyło. I pogadane. Turysta jeszcze nie wie, że dostanie inny samochód niż mu obiecano. Można zmienić, ale to za trzy dni. I bez GPS, który został gdzieś w domu wyżej wspomnianej parki. Parka skwituje to z uśmiechem i poradzi minąć trzy mosty w budowie, a za czwartym już wybudowanym skręcić w lewo. Mosty w budowie mają to do siebie, że nie wyglądają jak mosty. Na tym polega cała trudność. – A potem po prostu pytać ludzi – rzucą na odchodne mili państwo. Z pytaniem o drogę jest też niemały problem. Przeciętny obywatel boliwijski zazwyczaj nie wie, gdzie jest miejscowość X lub Y. Zazwyczaj jego wiedza ogranicza się do tego co tu i teraz. To takie nawiązanie do filozofii Diogenesa, tego Greka z beczki, jak mówi encyklopedia przedstawiciela cyników. Co trzeba podkreślić, ów obywatel, nigdy, ale to przenigdy nie odmówi pomocy. Nie przyzna się też do niewiedzy, bo przecież w oczach turysty, nawet głupiego, wyszedłby na idiotę. Standardowa odpowiedź „Mas aribita”, czyli „Jeszcze troszeńkę dalej”. W Boliwii „dalej” jest policzalne. Mnoży się to dalej jak stonka. Turysta jedzie dalej i dalej, czasem każą mu zawrócić i jechać dalej. I w końcu ląduje gdzieś na pastwisku. Wówczas zmęczony włóczęgą turysta wymarzy sobie kemping nad ładnym jeziorem. Taki z ogniskiem, kiełbaskami i noclegiem pod gołym niebem. Przeciętny obywatel boliwijski poradzi wtedy: – Jedźcie nad lagunę Concepcion – powie z przekonaniem prof. Miodka, choć nigdy nad tą laguną nie był (obywatel, nie Miodek). Może się nawet wydawać, że ta laguna jest główną atrakcją regionu. Nikt tam nigdy nie był, ale wszyscy radzą. Bo warto. Bo jest przepięknie. I te widoki. I ta woda. Cud i miodek. Nic tylko jechać. Doświadczony turysta na wszelki wypadek postanowi zatankować samochód. Mijał kilka znaków, które prawdopodobnie przedstawiały stację benzynową za 1 km.  Stacji jednak nie było. Rzeczowo wyjaśni to przeciętny obywatel boliwijski: – Postawili znaki, ale stacji jeszcze nie wybudowali. I pogadane. Więc na odcinku 150 km nie ma żadnej stacji. Są za to szopy z napisem „Jest benzyna”. Obsługują dzieci, które akurat ślęczą nad kolorowanką. Banda dzieciaków. I wszystkie, co do jednego, konsekwentnie zbywają milczeniem pytania głupiego turysty, czy aby na pewno jest benzyna. Musi być głupi. Jakby się zastanowił, to przecież pisze „Jest benzyna”. Pytanie głupiego turysty powinno brzmieć: – Czy ktoś przyniesie benzynę? Jeszcze kilka ruchów kredką i sześcioletni umorusany biznesmen przyniesie pięć litrów benzyny w starym wiaderku. Zatankowane. Zgarnął kasę, wrócił nad kolorowankę, a miejsce turystów jest nad laguną. Turysta w końcu dociera do znaku „Laguna – 10 km”. Jest radość. Po kolejnych dwudziestu kilometrach zaczyna się niepokoić, ale na szczęście trafia na budkę strażniczki. Jest znak z logiem Unii Europejskiej, więc poziom radości bliski jest euforii. Szybka uwaga, jakoby realna długość trasy nie była tożsama z obiecywaną długością trasy,  spotka się z rzeczową odpowiedzią strażniczki: – Tak się komuś napisało. I pogadane. Owa kobieta zresztą przyswoiła niezwykłą umiejętność dobitnego wyrażania swoich myśli. Otóż, turysta ma przed sobą park, o urodzie którego trąbi cała okolica, i ona – przedstawicielka tegoż parku (jak mówią znaki powstałego z dotacji UE) jednym celnym zdaniem potrafi zupełnie zniweczyć celowość chwilowego uniesienia. - Właściwie to nie macie tam po co jechać. Laguna jest, ale tak jakby jej nie było. Bo zarosła krzakami i rzęsą. Zresztą sprawdźcie sami – poradzi. Turysta jedzie, by przekonać się, że osławiona w okolicy laguna to błoto i krzaki. Ognisko owszem zrobi, ale z widokiem na wielką kałużę. Zemsta ma być słodka. Turysta przedstawi się jako urzędnik UE, który bada wykorzystanie funduszy unijnych. Strażniczka przyjmie to na klatę i powie, że to nie jej sprawa. Ona tu tylko pracuje. Więc turysta wsiądzie w samochód i poszuka hotelu. Jest gdzieś taki 50 km dalej. Właściwie to nie dalej, ale dalej, dalej, dalej. Pani ze sklepu powie, że naprzeciwko, ale tam nic nie ma. Doda od niechcenia, że to niebieski budynek. W niebieskim budynku dziewczynka ogląda Simpsonów, więc rzuci z pogardą, że to jednak w żółtym. Hotel jest w czerwonym. Tam nikt nie ma czasu obsłużyć turysty. Choć ruch w interesie jest mniej więcej taki, jaki – to  z klasyka – prostytutki mają w deszcz. Ale w końcu znajduje się pokój, ale w łazience, która jest na zewnątrz, nie ma światła. Właściciel krząta się, chrząka, zastanawia. W końcu zmienia żarówkę. Eureka. Problem w tym, że zapomina powiedzieć, że choćby kręcić kurkiem do końca świata, to wody nie ma. Ale może będzie. Turysta jest doświadczony, więc przyjmie to ze wzruszeniem ramion i żołnierskim „k…”. Jeśli akurat u jego boku umiera z wycieńczenia turystka usłyszy jeszcze: „k…., ja pie……”. Oboje byli już w hotelu gdzieś na pustyni Salar de Uyuni. Zapłacili za nocleg. Po kilku godzinach dowiedzieli się, że za prysznic trzeba zapłacić osobno – 10 bolivianos (5 zł). A zaraz potem właściciel oznajmił tonem specjalisty od marketingu, że hotel nie zapewnia środków czystości i za rolkę papieru toaletowego też trzeba płacić – 3 bolivianos. A jego żona dorzuci: – I buty zostawiać przed wejściem. Bo mi nabrudzicie. PS. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń NIE jest przypadkowe.

intoamericas

Droga śmierci umarła

To niby najniebezpieczniejsza droga świata. Przejechaliśmy na rowerze i mamy mieszane uczucia. To było marzenie – przejechać na rowerze słynną „El Camino de la Muerte”. Pięć godzin szalonego zjazdu niesamowitymi serpentynami. Gdy usłyszałem o trasie kilka lat temu, wciąż jeździły nią samochody. Na drodze ginęło rocznie ok. 250-300 osób. Potem stała się mekką rowerzystów i… agencji turystycznych. El Camino de la Muerte, która wygrywa różne zestawienia na najniebezpieczniejszą trasę świata, wybudowali w latach 30. ubiegłego wieku paragwajscy więźniowie. Potem przez lata stanowiła jedyną trasę dojazdową ze stolicy do północnych rubieży kraju. Kilkugodzinny zjazd drogą pełną serpentyn (pierwsze 30 km asfaltem, potem po szutrze) jest oczywiście ciekawym doświadczeniem. Bo nagle z wietrznych gór wjeżdża się wprost w dżunglę. Uderzenie gorąca i widoki zapierają dech w piersiach. Niebezpiecznie są może tylko dwa, trzy zakręty na 60-kilometrowej trasie, więc każdy amator, który ma trochę oleju w głowie sobie poradzi. Cała otoczka – masa turystów w firmowych koszulkach, ochraniaczach na każdej części ciała, kamerami przyczepionymi do kierownic, kasków, siedzonek, no i obowiązkowe selfie na zakręcie Diabła – to wszystko psuje doświadczenie. Drogę zawłaszczyły sobie bowiem agencje, trudno jest zorganizować wyprawę bez własnych rowerów i bez „pomocy” pośrednika. Większość organizatorów za całodniową wycieczkę liczy sobie 300-400 bolivianos /os (150-200 zł). Niedrogo. Nam udało się zorganizować wyjazd dwa razy taniej. No, ale nie ominęliśmy wycieczkowiczów z całego świata ubranych jak profesjonalni zjazdowcy.

Boliwia. Mandat dla Evo. I dla nas przy okazji

intoamericas

Boliwia. Mandat dla Evo. I dla nas przy okazji

Jesz kurczaki? Staniesz się gejem. A w najgorszym wypadku będziesz łysy. Nowy, stary prezydent Boliwii i wyborcza gorączka. Jest piątek, dwa dni przed wyborami prezydenckimi w Boliwii. Centrum turystyczne La Paz. Kulturalne wino na ławce z Bartkiem, który wraz z dziewczyną objechał na rowerach Chile i Argentynę. Nie spotyka się wielu Polaków w drodze, więc po pierwszym winie, było drugie, potem trzecie. Właśnie w połowie trzeciej butelki spod ziemi wyrósł policjant. Starszy, z odstającymi uszami, namolny jak komar. Nauczyciel i strażnik spokoju przedwyborczego. Prohibicja trwała w Boliwii 72 godziny, a w niedzielę – w dniu wyborów – stolica stanęła. Zakazany był ruch uliczny, zamknięta większość sklepów, tylko drobni przedsiębiorcy wyszli na ulicę. Ostatecznie zwyciężył Evo Morales, który powoli staje się politykiem porównywanym do Fidela Castro i Hugo Chaveza. W Boliwii większość ludzi go nienawidzi, ale właśnie został wybrany na trzecią kadencję. Zebrał 60 proc. głosów, choć podobno gdzieniegdzie udało się zagłosować na niego zmarłym. Evo, jak wszyscy mówią o prezydencie, jest Indianinem. I to właśnie Indianie na niego głosują, choć od lat podkreśla, że chce być jak Nelson Mandela. Chce zjednoczyć wszystkich. Problem w tym, że nienawidzi kapitalistów, a więc w skrócie Amerykanów, Europejczyków. Czyli głównie gejów i łysych. - Łysina to normalna choroba w Europie. Bo oni jedzą inne rzeczy niż my Indianie. Czy widzieliście łysych wśród Indian? – potrafi zapytać z mównicy ubrany w sweterek z alpaki. A innym razem stwierdzić, że „kurczaki są pełne żeńskich hormonów i przez nie mężczyźni oddalają się od swej męskości”. Hmmm. I tak Morales będzie rządził niepodzielnie Boliwią przez kolejne pięć lat. To najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej, a trzeci pod względem korupcji. No właśnie. Wróćmy do pana policjanta. Zebrał paszporty, postraszył więzieniem do końca prohibicji, a potem zaproponował, byśmy to my zaproponowali karę. Najpierw zasugerowaliśmy 60 bolivianos (ok. 30 zł) za trójkę, potem zeszliśmy do 40. Nie boimy się konsekwencji. W końcu tako rzecze Evo Morales: – Kiedy moi doradcy mówią mi, że coś, co chcę zrobić, jest nielegalne, odpowiadam im, zróbcie to legalnym. PS. Chciałem zagrać w piłkę z Evo, bo na początku roku podpisał kontrakt z jednym z klubów miejscowej ekstraklasy. Trenuje tam dwa razy w tygodniu i nic nie robi sobie z krytyki. Niestety, był zajęty wyborami.

intoamericas

Peruwiański must-see numer dwa: Jezioro Titicaca

Zobaczyć Machu Picchu, pływające wyspy i… wyjechać z Peru ze spokojnym sumieniem. My też musieliśmy to zrobić. Sama nazwa podniecała nasze wyobraźnie, jeszcze zanim byliśmy w stanie zlokalizować na mapie to najwyższe żeglowne na świecie jezioro. Titicaca. No i te wyspy! Przyjechaliśmy cali w strachu – znowu, jak na Machu Picchu, turystów będzie tłum, na każdym rogu naganiacze na toury, blade twarze i przewodnicy. Czy znajdziemy ludzi, którzy naprawdę żyję na dryfujących wyspach Uros? Przechytrzyliśmy agencje i własnym sumptem wpakowaliśmy się na łódkę (15 soli od osoby). Temperatura wody – 9 stopni, wysokość n.p.m. – 3812, słońce – wspaniałe. Na wyspie naszą zdezelowaną łódkę cumuje pani w pięknym stroju – nieprzebrana, po Puno, dużym mieście na brzegu, też chodzą w obszernych kiecach (wstydziliśmy zajrzeć pod nie i policzyć halki, choć kusiło) i warkoczach zakończonych wełnianymi frędzlami. Nogi miękko zapadają się w trzcinę. Kiedy lokalny przewodnik podskakuje, wyspa cała się rusza. Siadamy na trzcinowych belach, które są jak miękkie pufy. A on opowiada nam: - że Titicaca to w keczua puma polująca na królika (odwraca tablicę z mapa jeziora i nam te zwierzaki ukryte w konturach wody pokazuje); - że wyspę buduje się rok (baza to kile, korzenie trzciny pomieszane z ziemią, które unoszą się na powierzchni jak naturalny korek), a wytrzymuje lat 40 (potem kile gnije); - że na powierzchni jest trzcina, którą co rusz trzeba dokładać, by nie wdała się wilgoć; - że cumuje ją 20 kotwic – kamieni na sznurkach; - że wysp jest  82, a rodzin ok. 270 - i że teraz popłyniemy na wyspę-stolicę na pstrąga (15 soli od pary) Ma podręczny model, na którym symultanicznie z wdziękiem wszystko pokazuje. Po prezentacji panie zapraszają do swoich domków, kuszą rękodziełem, a zanim odpłyniemy trzcinową łódką w kształcie dwóch węży (pcha ją z tyłu motorówka z Indianką za sterem) – zaśpiewają w aymara (swój język Urowie już dawno zatracili), keczua, a nawet po angielsku (przynajmniej tak im się wydaje). Nie dziwi nas nawet „Hasta la vista, babies”, które rzucają na pożegnanie. Zawsze wygląda to tak samo. Nie możemy się dowiedzieć, dlaczego Urowie zamieszkali na wyspach kilkaset lat temu. Może dla obrony przed Inkami? Albo by łatwiej się łowiło? Pierwsza dryfująca szkoła powstała w latach 60. Raquela właśnie z niej wróciła, dlatego może towarzyszyć nam w przejażdżce. Angel wcale nie chce do niej iść, dla tego ściemnia nam, że ma dwa lata, a nie cztery. Ciągle chce się bawić. Na wyspach podobno hodują świnki i kury, my widzieliśmy staw rybny i dwa koty. Do kibelka płyną podobno na sąsiednią małą wyspę. Nieczystości zasypują wapnem, by pozbyć się zapachu. Naprawdę tutaj żyją. Choć robią to tylko dla i dzięki turystom. Wiemy, że przed oczami mamy show. Z drugiej strony, w ten sposób skansen żyje i możemy zobaczyć skrawek niewyobrażalnego – jak kiedyś ludzie żyli na pływających wioskach. Hit czy kit? Każdy ocenia sam. Nam się podobało bardziej od M.P. Ceny przystępne, a pieniądze idą prosto do kieszeni Indian. Dzięki temu nie muszą zabijać się w nielegalnych kopalniach złota, o których pisaliśmy tutaj. 

intoamericas

W pogoni za złotem. Wizyta w kopalni

Jeszcze dwa lata temu była tutaj dżungla. Teraz to cmentarzysko. Kilometr 108. Tak nazywa się prowizoryczne miasteczko założone przez nielegalnych górników. Drewniane baraki ze szmatami zamiast okien, ze ścianami z niebeskiej plandeki. Bez wody bieżącej, z prądem z generatora. Są domy, knajpy, hotele. Wszystko tymczasowe. - Znasz kung fu, czy jesteś idiotą – pyta zaprzyjaźniony górnik, gdy decydujemy się na wyjazd do – jak wielu sądzi – najniebezpieniejszego miasta w okolicy. Gdy w 2008 roku na światowych rynkach szalała recesja, ceny złota poszły w górę, to tutaj zawitali górnicy. Jadę z mototaksówkarzem do nielegalnej kopalni. Bez portfela i z ukrytym telefonem. Przedstawiam się jako student górnictwa z Polski, który jest zainteresowany maszynami. To siedem kilometrów piaszczystym traktem przez coś, co kiedyś było dżunglą. Teraz to cmentarzysko drzew, które bardziej przypomina pustynię. Mijamy pale powbijane w ziemię – to inne tymczasowe miasto. Górnicy je opuścili – trzeba było się przenieść dalej. Zostawili po sobie wiele doły. Taksówkarz to student z Arequipy. Przyjechał tutaj, bo można łatwo i szybko się dorobić. Dwóch braci pracuje na kopalni. Jemu nie szło. Najwięcej wyciągnął dwa gramy złota w jeden dzień. Gdyby to przeliczyć to ok. 160 zł. Ale bywały dni bez grama. Dojeżdżamy na miejsce. Księżycowy krajobraz. Górnicy kręcą się z maczetami, kilofami, biegają z tankami z benzyną. - No fotos – krzyczy jeden z nich, gdy wyciągam aparat. - Nie jestem gringo. Jestem z Polski i szukam pracy – próbuję się uśmiechać. - Ale jesteś biały. Taksówkarz radzi, by już wracać. Górnicy nienawidzą dziennikarzy. A dla nich każdy biały, który tutaj się zapuszcza to dziennikarz. Upieram się, że jestem studentem górnictwa i przez kwadrans przechadzam się po obozowisku. Chyba nie do końca wierzą. Są tutaj dwie knajpki z jedzeniem, kilku mechaników od motorów (inaczej nie można tutaj dojechać), jeden pan siedzi z pięcioma pudełkami i napisem na kartonie „Apteka”. Są też dwa prostibary – dziewczyny na szpilkach w pełnym makijażu przechadzają się przed nimi. – Wszystko tutaj jest drogie. Piwo kosztuje 10 soli. Jedna dziewczyna pięć piw – uśmiecha się taksówkarz. Wyciągam aparat. I znów słyszę: no fotos, gringo. Teraz trzeba już wracać. 

Ksiądz, który mieszka w burdelu

intoamericas

Ksiądz, który mieszka w burdelu

Patrzą na pracę matek. W domach publicznych. W peruwiańskim regionie Matka Boga pomaga im odważny Bask w koloratce. Matka nie wie, co robić. Jej dziecko choruje, nie ma na jedzenie. No i przeszkadza jej w pracy. Od znajomej usłyszała o tym miejscu. Idzie więc i puka do drzwi dawnego burdelu. Otwiera jej padre Ignacio Maria Donoro de los Rios i mówi: „Wierz w Chrystusa”. - Wiem, to brzmi idiotycznie, śmiesznie. Dlaczego to mówię? Bo on też by pomógł. Nie bałby się zaraźliwej choroby, tego co powiedzą inni. Siedzimy w dusznym przedsionku Hogar Nazaret, przytułku dla chłopców założonych przez tego baskijskiego księdza. Przyjechał tu pięć lat temu, wcześniej ratował dzieci w Ameryce Środkowej i Afryce. Jest dziarski, wesoły, nie wygląda na pięćdziesiąt lat. W schronisku przebywa zwykle koło 20 dzieci. Matki większości z nich to prostytutki, które pracują dosłownie za rogiem – hogar mieści się w „czerwonej strefie” Puerto Maldonado. Na początku padre Ignacio nie czuł się komfortowo w tym miejscu. Ale potem pomyślał, że skoro Jezus mógł się urodzić w żłobie, to on może pracować w byłym burdelu. - Może znowu zabrzmię jak fanatyk, ale to właśnie Bóg puka do naszych drzwi. Ma maskę, jest przebrany – padre Ignacio mówi z takim żarem, że nawet ateista zacząłby się zastanawiać. Zasłuchani nie zwracamy uwagi na brak tlenu i to, że uda przyklejają się do kanapy z podniszczonego, granatowego skaju. - Mamy tylko chłopców, dziewczynki przyjmujemy na zasadzie wyjątku, tak jak Marię, którą musieliśmy oddać w ten weekend. To dom przejściowy. Dzieci przebywają tak długo, jak jest im to potrzebne, kilka dni, miesięcy, lat – zasmuca się. – Trafiła do nas jak miała cztery miesiące. Karmiłem ją z butelki – patrzy w przestrzeń. - Te dzieci przychodzą do nas z przedsionka piekła. Są seksualnie zboczone. Mają osiem, dziesięć lat i o seksie wiedzą wszystko. W normalnym domu bracia i siostry żyją razem, wiem. Ale to nie są dzieci z takich domów. Chłopcy i dziewczynki razem to jak bomba wybuchowa. Wiem, bo próbowaliśmy. Pewna dziewczynka leżała w łóżku z mamą, kiedy ta świadczyła usługi seksualne. Kiedy tu przyszła, rozbierała się bez przerwy i prowokowała chłopców: „Chodź, pokażę ci jak to się robi.” Miała sześć lat – padre Ingacio patrzy na nas swoim czarnymi, świdrującymi oczami tak, jakby sam w to wszystko do końca nie wierzył. Kiedy matka zdecyduje się zostawić tutaj dziecko, musi obiecać jedno – że go nie opuści. Odwiedzają je przynajmniej raz w tygodniu. W schronisku często załatwiają mu dowód osobisty (formalnie większość z nich nie istnieje), pomoc medyczną, edukację, pomoc psychologa i Chrystusa. – Wszystkie dzieci chcą przyjąć chrzest, są bardzo podekscytowane. Nie tak jak w Hiszpanii – uśmiecha się padre. Poczęstunek po ceremonii to najczęściej pierwsza w życiu tych dzieci impreza na ich cześć. - Nie jest łatwo z nimi pracować. Nikt ich nie kochał, więc i one nikogo nie kochają. Zawołałbym ich tutaj, byłyby uśmiechnięte, dotykały waszej białej skóry, bawiły się na podłodze. Uśmiechały. Robią to, bo chcą się przypodobać, może dacie im pieniądze, cukierka albo trochę czułości. Gdyby potem zobaczyły was z flakami na wierzchu, nie ruszyłoby to ich wcale. Dlatego najważniejsze, czego ich uczymy, choć zabrzmi to banalnie lub bardzo hippisowsko, to miłość. W końcu jesteśmy w okolicy ekspertów tej dziedzinie – mruga okiem i odprowadza nas do drzwi.   

intoamericas

Gorączka złota. Nielegalne kopalnie w peruwiańskiej dżungli

Złoto niszczy zielone płuca ziemi. Zwierzęta. Ale przede wszystkim – ludzi. Koszty czarnego wydobycia są niewyobrażalne. Piętnaście lat temu Puerto Maldonado  było małym miasteczkiem. A potem przyszedł międzynarodowych krach na giełdzie. Ceny złota poszybowały w górę, a andyjscy górale zeszli do dżungli. W dziesiątkach tysięcy. Tak w skrócie zaczęła się gorączka złota w Madre de Dios, regionie na zachodzie Peru. Dziś Puerto, stolica regionu, ma asfaltowe drogi i lampy na ulicach. -  Przyjeżdżam tu od 2008 roku. Wtedy nikt nie miał telefonu komórkowego, szeroko-pasmowy internet nie istniał. Teraz każdy ma komórkę, nie ma restauracji bez WiFi – wylicza Gordon Lewis Ulmer, amerykański antropolog, który bada tu strategie przetrwania ludzi. Siedzimy w takiej właśnie przyjemnej knajpce podłączonej do świata. Jej właścicielka jest wyjątkiem od reguły – większość hoteli, kasyn i mototaksówek (tutejszych tuk-tuków) kupiono za nielegalnie wydobyte złoto. Inny amerykański badacz, Greg Asner, wykonał niesamowite fotografie z powietrza używając innowacyjnej techiniki. Przerażony, w komentarzach mówił, że nigdy nie wyobrażał sobie takiego zniszczenia. Od boomu złota rocznie pod nóż macheteros, wycinaczy dżungli, idzie 6 tys. hektarów równikowego lasu (wcześniej, dla porównania – 2 tys.) (fotografie wykonane przez Carnegie Airborne Observatory pod kierownictwem Grega Asnera) W nielegalnym biznesie chcą być wszyscy - najbiedniejsi z biednych, którzy przyjeżdżają z Andów z jednym workiem ciuchów i nie mają nawet na jutrzejszy obiad; międzynarodowe koncerny, firmy chińskie, rosyjskie i japońskie; a nawet Polka, którą poznajemy w barze. Przepracowała jako kucharka co prawda tylko dwa miesiące i zarobiła gram złota, czyli 80 soli, ale też otarła się o szarą strefę. Trudno się dziwić. Mogą tu szybko zarobić bez ponoszenia kosztów  - Zwykle koło 800 soli tygodniowo, jak się poszczęści – będzie i 3 tysiące. Jedzenie i spanie zapewnione - mówi nam zaprzyjaźniony górnik, Humberto, nad szklanką piwa. Od miesiąca jego maszyna stoi, bo zgubił korytarz. – Do złota trzeba mieć szczęście. Nie rządzi się logiką – mówi z poważną miną. Wycinanie dżungli, a zatem niszczenie flory i fauny, to tylko jeden z kłopotów związanych z nielegalnym wydobyciem (a 97% peruwiańskiego złota jest czarne). Kolejny to zatrucie ziemi i rzek rtęcią, dzięki której górnicy oddzielają drobinki złota. 78 proc. mieszkańców z regionu ma podwyższony poziom rtęci w organizmie. Często nawet 27 razy wyższy niż w zaleceniach WHO. Do tego dochodzą ciężkie choroby przenoszone przez moskity, które plenią się jak dzikie w powstałych po wydobyciu bagnach - leiszmanioza, malaria czy denga. Tragiczne wypadki, które zdarzają się co chwilę – górnicy giną zmiażdżeni przez zwały ziemi, nierzadko koledzy z obozu nie znają ich imienia, nie mają dowodu. Skremowani w Puerto Maldonado jako NN. W okolicy kopalń, jak na przykład na 108 kilometrze drogi Interoceanica, która łączy Brazylię z Peru, rosną miasta z belek i szmat. I bary. Putibary. A w nich pracują dziewczyny z Puno czy Cuzco skuszone pracę w kuchni. Prostytucja nieletnich, handel ludźmi. Alkoholizm. Ta litania się nie kończy. 

intoamericas

Machu Picchu – zrób to sam. Z winem lub bez

Weszliśmy (bez liści koki), zobaczyliśmy, nie przepłaciliśmy. Czyli o jednym dniu w słynnych ruinach. O Machu Picchu napisano już wszystko, więc nie będziemy się powtarzać. Jak wiadomo, najlepiej zachowanie miasto Inków to jeden z siedmiu cudów świata. O kontemplacji niezwykłych budowli nie ma mowy, bo to punkt obowiązkowy programu każdej wycieczki do Peru. Postanowiliśmy zrobić to samo, co wszyscy. Ale nieco inaczej. Czyli ze słodkim winem (w sklepie mieli tylko mszalne, ale za to 19%) oraz śledziami. Krajowymi. Brakowało jeszcze kiełbasy wiejskiej, by zaleciało atmosferą PKS-u do Pacanowa. Prosimy o rozgrzeszenie. Ale zrozumcie, prawdziwe polskie, bałtyckie. Po prawie dziewięciu miesiącach! Wygodnie usadowieni na skalnej półce, z dala od ludzi, rozpoczęliśmy piknik. Nagle spod ziemi wyrósł strażnik dziedzictwa Inków. Niezłomny starszy pan w uroczym kapeluszu, który pilnował porządku. Kazał opróżnić butelkę (co raczej nas ucieszyło) i wykasować wszystkie zdjęcia. Wkrótce podobny los spotkał śledzie. W związku z tym, że na początku roku w Internecie zapanowała moda na robienie sobie nagich zdjęć na Machu Picchu strażnicy są wyczuleni. Wiadomo, jakie pomysły mogą przyjść do głowy po mszalnym winie? A teraz garść porad. Czyli Machu Picchu – zrób to sam. Trasa pociągiem Bazą wypadową na Machu Picchu jest miejscowość Aguas Calientes. Najpierw jedzie się pociągiem (cztery godziny z Poroy, obok Cuzco) lub z Ollantaytambo (dwie godziny, ale trzeba dojechać z Cuzco). Drugie rozwiązanie wychodzi taniej. Firma PeruRail ma monopol na trasie, więc ceny są z kosmosu. Podobnie z powrotem. Najtańszy bilet w jedną stronę to 30 dolarów (z Ollantaytambo), ale w okolicach południa. Wówczas trzeba nocować w Aguas Calientes i zdobywanie szczytu rozpocząć następnego dnia. Bilety kolejowe można kupić przez Internet na stronie www.perurail.com/en/. Tam też rozkłady i dokładne ceny. Najlepiej zrobić to kilka tygodni (lub nawet miesięcy) przed planowanym wypadem. Pieszo W grę wchodzą też wykupienie wycieczki na tzw. Inca Trail (450-600 dolarów). Trasa zajmuje 4 dni i 3 noce. Do pokonania jest dystans 45 km. Pakiet trzeba kupować z wyprzedzeniem. Znamy śmiałków, którzy przeszli trasę wzdłuż torów. Sami mieliśmy ochotę, ale brakło czasu. Aguas Calientes Z miejscowości Aguas Calientes do samych ruin można podejść (godzina normalnym tempem) lub wyjechać busem (10 dolarów w jedną stronę, 19 w obie). Jeśli nie decydujemy się na wycieczkę jednodniową w miasteczku można przenocować, ale hostele są droższe niż w Cuzco. Decydując się na pociąg o 5. rano z Poroy bez problemów wyrobicie się w jeden dzień. I jeszcze zdążycie się zmęczyć ruinami. Bilet wstępu Machu Picchu to droga przyjemność: biura podróży z Cuzco sprzedają jednodniowe wycieczki za 250-300 dolarów. Dziennie na teren ruin może wejść „tylko” 2,5 tys. osób. Tylko 400 na szczyt Huayna Picchu. Biletów nie kupimy przed kasą, trzeba zrobić to wcześniej. Przez pośredników lub samemu na http://www.machupicchu.gob.pe/. Ceny? 47 dolarów zapłaci dorosły, zniżki dla studentów z kartą ISIC, ale są problemy z kupnem przez Internet. Gdyby ktoś potrzebował pomocy piszcie do nas na szymon@intoamericas.com lub za pośrednictwem naszego Facebooka. Pomożemy!

intoamericas

Paracas. Rowerem po pustyni

Gdzie ocean kocha się z pustynią nic nie jest oczywiste. Praży słońce, skóra zimna. Jest piasek, ale zbity. Jechaliśmy tu przez mgłę i piach. Po drodze z Limy do oddalonego o trzy godziny jazdy na południe Parku Narodowego Paracas ciężarówki, koparki, piaskarki. I namioty, pod którymi grzeją się kurczaki. Zielonego nie rośnie nic. Szaroburość wzbudza jakiś pierwotny strach, że chce się uciekać jak najdalej aż przez smog prześwieci słońce, a na ziemi pojawi się skrawek trawy. Tymczasem za budką strażnika położoną na środku bezkresu – wiatr i przestrzeń. Niczym nieskrępowana, ogromna, nieskończona. Najpierw eksplorowaliśmy ją autem. Czerwona plaża, laguna pełna ptaków i ryb. Potem piechotą wzdłuż skrytej za skalnym załomem plaży – by do niej dotrzeć musieliśmy poderwać do lotu setki (!) pelikanów. Nie mogliśmy się nasycić tym niewyobrażalnym połączeniem. Pustynia i ocean. Wróciliśmy na rowerach. Przedarliśmy się przez bagnisko, na końcu którego spacerowały flamingi. Minęliśmy truchła lwów morskich - zginęły zaplątane w świeci. Wiatr dął tak wściekle, że choć słońce prażyło pustynne, skóra po zatrzymaniu była spalona, ale lodowata. Na prostym jechaliśmy jak pod górę. Na zakrętach rower kładł się jak żagiel. Ale potem ten sam wicher dął nam w plecy. Przestrzeń, słońce, woda, pęd. Szał w duszy, to mało. 

intoamericas

Peru. Znachorka, co leczy świnką morską

Idziesz do lekarza, ona zapala papierosa, potem zamiast stetoskopu wyciąga świnkę morską. Kuj ci pomoże – rzuca. I zaczyna się rzeź. To nie jest wcale początek niskobudżetowego thrillera. Otóż, pani doktor Betty nałogowo pali od ponad pół wieku. Nieco krócej leczy ludzi za pomocą świnki morskiej. O szamance powiedział nam znajomy. Sam jest alpinistą, a w wysokich górach żywi się tylko energią z gwiazd. Uwędzona papierosami babcia-znachorka uratowała wielu ludzi. W tym jego brata. Jedziemy do Chosica, dwie godziny na wschód od Limy. Na wizytę trzeba umawiać się wcześniej, bo Betty musi iść po świnkę na targ. – Rytuału nauczyła mnie starsza znajoma. Wcześniej swatałam ludzi – skraca swoje CV. Podobno jest najlepsza w Chosica. W poczekalni zawsze ktoś się trafia. Wcielam się w rolę pacjenta. Objawy? Ogólne złe samopoczucie. Jak to mówią w Peru cuy (czyt. kuj) mi pomoże. Cuy, czyli świnka morska. Na początek zostanę obmacany gryzoniem. Nie muszę ściągać ubrania. A Betty jest już w transie. Modli się do Boga (jest ewangeliczką), ale mimo to odprawia stary indiański rytuał. Wywraca oczami, rzuca zaklęciami. Jestem wystraszony bardziej niż świnka. A ona przeczuwa zagładę. Kiedy zbliża się do kolan zaczyna piszczeć wniebogłosy. No tak, skończę na wózku. Na szczęście gryzoń przeżył. Gdyby w trakcie rytuału odpłynąłby gdzieś do świńskiego nieba, to i ja mógłbym zacząć pisać testament. Podczas seansu nie można robić zdjęć. Zła karma i te sprawy. Dlatego wybaczcie jakość nagrania. Potem gryzoń trafia na stół pełen noży. To talizmany – chronią Betty przed złymi mocami, które ze mnie wyciągnęła. – Po pierwszym badaniu mocno się rozchorowałam. Nie wiedziałam, jak się bronić przed tym gównem – stwierdza rzeczowo szamanka. I ciach! Świnka nie ma już głowy. Krew na całym stole, a Betty wnioskuje z kształtu plamy, że ktoś rzucił na mnie urok. – Blondynka, włosy za ramiona, płaski nos – przekonuje. Rozmiaru biustu niestety nie podano. Scarlett Johansson jak ulał. Nawet mnie to raduje. Wyłącznie z miłości do filmów Woodiego Allena. Zaczyna się rozbieranie świnki. – Kolana w słabej formie, żołądek lekko zapalony, poskręcane jelita. I te płuca! Złe, złe, złe. Bardzo złe. No i musisz więcej jeść. Nie jak kobietka – wylicza znachorka. Sama czuje alergię, którą ze mnie wyciągnęła. Coś na kształt poparzenia twarzy i kataru. Świnka leży rozbebeszona. - Musisz jeszcze uważać na siusiaczka – rzuca lubieżnie, wypisuje receptę i zapala kolejnego papierosa. – I możesz sobie kupić nowe ubrania. Przytyjesz. Teraz to będziesz miał apetyt na wszystko. Nie tylko na jedzenie! – mruga okiem. Seans ze świnką kosztuje 100 soli (110 zł). Gryzoń zostanie zakopany pod górą, którą widać z okna. Od lat chroni znachorkę przed złymi mocami. Pacjent stracił apetyt. Pytanie tylko, co tam u Scarlett?

intoamericas

Projekt Pieta. Ubrania szyte przez więźniów

Więźniowie w zakładach karnych Limy uszyli już drugą kolekcję designerskich ubrań.   Na jego poddaszu jest burdel iście artystowski. Thomas Jacob, nieśmiały z pozoru Francuz, nasz rówieśnik, pokazuje nam ubrania. Czarne podkoszulki z hiszpańskim słowem „ucieczka” i jego słownikowymi definicjami. Koszulę z angielskim napisem „Tu cudów nie ma”. „Nihilizm” po arabsku, chińsku i łacińsku. - Ubrania są jak więzienie – surowe, puste, trochę zniszczone – opowiada Thomas. To druga kolekcja, którą zrobił w ramach autorskiego projektu Projekt Pieta. Projektuje urania i akcesoria, które szyją więźniowie w różnych zakładach karnych Limy. Mężczyźni w San Jorge szyją buty, w Lurigancho – koszule, koszulki, spodnie. Kobiety w Santa Monica wyszywają. Każdy ciuch pierwszej kolekcji „I Know I Have Lost” miał wyszyte przez nie imię więźnia, który je wykonał. Młody Francuz cztery lata temu przyjechał do Argentyny na praktyki studenckie (studiował grafikę i marketing). Dostał ofertę pracy w Peru. Znajoma, nauczycielka francuskiego, zaprosiła go kiedyś na sztukę Victora Hugo w interpretacji więźniów, z którymi pracowała. - W zakładzie spotkałem bardzo pozytywnych, otwartych ludzi Powiedzieli, że mają maszyny do szycia, ale używają ich głównie zaszycia koszuli współwięźnia. Pomyślałem: czemu by nie zrobić marki ciuchów całej szytej w zakładzie? I sprzedawać we Francij? To byłoby coś zarąbistego! Więźniowie przyjęli go dobrze - dodatkowy grosz przyda się na utrzymanie rodzin ”na ulicy” (tak mówią) i opłacenie rozlicznych łapówek.  W więzieniu kosztuje wszystko: cela, lepsza cela, gorąca woda, sprzątanie, wyjście poza pawilon. Płaci się policjantom i więźniom, którzy pełnią „funkcje administracyjne”. Jednak nie wszyscy mu ufali. - A ten gringo co tu robi? Zastanawialiśmy się, gdy przyszedł pierwszy raz. Dopiero za drugim razem, kiedy pojawił z projektantką i kontrolerką jakości materiałów, uwierzyliśmy, że naprawdę chce z nami zrealizować kolekcję – wspomina Perci Leon, 34-letni więzień, ojciec trójki dzieci. Skazany za napada z zabójstwem (ale zabił kolega). - Myślałam, że ubrania będzie chciał sprzedawać w Peru, a tu fakt, że zostały uszyte w więzieniu to antyreklama. Ale za granicą ma wzięcie – cieszy się Karina Gutierrez. W Santa Monica, więzieniu dla kobiet, jest już dziewięć lat, oskarżono ją o uczestnictwo w porwaniu dziecka znajomego. Jak twierdzi, niesłusznie. W Santa Monica jest bardziej kameralne niż w opisanym w ostetnim poście Lurigancho i bardziej rygorystyczne. – Nie widziałam jeszcze strony internetowej. Ale za trzy tygodnie mam rozprawę w sprawie apelacji. Thomas podpisał ze mną kontrakt. Jak wyjdę, będę mu pomagać kupować materiały, wysyłać zamówienia – cieszy się 30-letnia więźniarka.

intoamericas

W więzieniach Limy. Nie taki diabeł straszny

Portfel, lizak, galaretka, skarbonka, może delfinek albo posąg Myszki Mickey? Dzień odwiedzin w peruwiańskim więzieniu jak niedzielny festyn. Robimy materiał o kolekcji mody, która powstaje w więzieniach Limy (o czym przeczytacie w następnym poście). Biuro prasowe milczy, więc postanawiamy wejść do środka w dniu wizyt. W męskim więzieniu San Pedro w dzielnicy Lurigancho, które ma sławę najgorszego w kraju, takie dni w tygodniu są trzy: środa i sobota dla kobiet, niedziela – dla mężczyzn. Na ulicy przed więzieniem kwitnie handel: owoce, makarony, pieczone świnie, słodycze. Jest i zakład kosmetyczny pod przenośnym białym parasolem (jak ogrodowe nad komplet wypoczynkowy). Paznokcie, makijaż, balejaż i afrykańskie warkoczyki. I spódnice. Wszędzie spódnice. Z polaru, dzianiny, wzorzyste, jednokolorowe. Jak się okaże, gdy tylko zbliżę się do bram – nie bez powodu. – Amigita, w tych portkach nie wejdziesz. Chodź, pożyczę ci kiecę – zgarnia mnie korpulentna i wesoła więzienna wyjadaczka. Dwa sole (1 sol to 1,1 zł) i spódnica moja. Spodnie muszę zostawić w zastaw. Amigita ściąga mi też szal, „bo się na nich wieszają” i kurtkę. Próbuję dociec, skąd ten przepis o spódnicach, strażnicy wzruszają ramionami. - Może łatwiej coś przemycić. Tak samo w obcasach. Boją się narkotyków – zastanawia się dojrzała pani, co ciśnie do więzienia z wielkim materacem. Jednak mężczyznom w dniu wizyt spódnic nie wdziewają, tylko muszą ściągnąć pasek. Ja możliwości przemytu widzę bardziej oczywiste: w paczkach ciasteczek, które niewiasty niosą ukochanym, tortach, by razem uczcić drugie urodziny syna, niezliczonych rolkach papieru toaletowego, styropianowych pojemnikach z jedzeniem na wynos. Bez problemu wnieść też można nóż – w długim procesie przejścia z jednego świata do drugiego nie prześwietla mnie żaden wykrywacz. Kolejka jest długa jak stary wąż boa (podobno rosną do śmierci). A w niej: siostry, żony, partnerki, babcie, teściowe, nieletnie córki i synowie. Można ją jednak ominąć, tu i ówdzie dając peso: wyjadaczce od spódnic przed wejściem lub strażnikowi na każdym zgięciu węża. Inne panie wcale się nie oburzają. Tak jest i już. 50 centów zapłacę kolejnej amigicie za wypełnienie karty wejścia. Dałabym radę, ale długopis właśnie się wypisał. By zabić czas, czytam książkę. - Będziesz głosić Słowo Boże? – zagaduje młoda mężatka przede mną. Jestem jedyną białą, pewnie pierwszą Polką. Wszyscy strażnicy chcą wiedzieć, kogo odwiedzam. Mała szansa, by znali Perciego – więźniów jest tu ok. 6 tys., choć 21 pawilonów teoretycznie mieści o połowę mniej. Śpią po 32 w celi, czasem na łóżkach, czasem na materacach rozkładanych tylko na noc. Przeludnienie to powszechny problem więzień na kontynencie. Jeszcze tylko zostawię paszport, otyła strażniczka pogmera mi w miseczkach stanika i między udami i już – jestem w więzieniu (bez telefonu, więc zdjęć więcej nie będzie). Nie ukrywam, pewien lęk przed nieznajomym środowiskiem był. Tymczasem panowie przemili, obskakują mnie w uśmiechach i pytają, kogo szukam (ta usługa oczywiście też kosztuje). - Niech się pani nic nie boi, my tu bardzo lubimy wizyty. Gości nikt nie rusza! – szczerzy się starszy pan, który chodzi z pudełkiem zawieszonym u szyi (jak sprzedawczynie papierosów Paryża czasów impresjonistów). Sprzedaje słodkości. Wchodzę do pawilonu 19A, a tam stragany jak w dzień targowy – porcelana, torebki, portfele. W pawilonie cały parter zajmują warsztaty – najwięcej ceramiczny. Stoją Myszki Mickey, smoki, obowiązuje styl krasnali ogrodowych. Perciego znajduję przy maszynach do szycia. Jest niewysoki, bez zarostu, uśmiecha się ciepło. Siedzi już 11 lat za napad i morderstwo. Ale strażnika zabił kolega, jeden z trzech, z którymi obrabiał ciężarówkę pełną papierosów. - Zarabiałem dobrze na budowie. Ale byłem niedojrzały, potrzebowałem adrenaliny – wspomina. Szyje na utrzymanie trójki dzieci (ostatni, pięcioletni syn został poczęty na wizycie). W kieszeni ma telefon, choć to zabronione. Dostęp to internetu też jest. Wszystko kwestią peso. Nasz znajomy z Limy opowiada nam, że mafiosi mają tu suity z wanną. O ich imprezach z orkiestrą kilka lat temu pisały gazety, w telewizji był reportaż – puszka zakazanego piwa chodzi wtedy po 11 soli. - W zakładzie mamy wszystko. Brakuje jedynie wyjść na zewnątrz, pocieszyć się życiem i wrócić – mruga okiem. p.s. By dzień później wejść do więzienia kobiet musiałam jeszcze przejść proces pieczętowania.

Małe Galapagos. Wpis, który trzyma się kupy

intoamericas

Małe Galapagos. Wpis, który trzyma się kupy

Trochę historii Peru. Radzimy: nie czytać przed posiłkiem! Islas Ballestas, to grupa wysepek na Oceanie Spokojnym niedaleko wybrzeża peruwiańskiego. Nazywane są „Małymi Galapagos”, bo roi się od pingwinów Humboldta i lwów morskich. Wdzięczą się do aparatów. Zrobiło nam się smutno, bo żaden turysta nie zwrócił większej uwagi na kormorany i inne głuptaki. A to ich potomkowie mieli istotny wkład w historię Peru. A nawet kontynentu. Był koniec XIX wieku, a guano (dla niezorientowanych ptasie odchody) notowało najwyższe ceny w historii. Rząd USA wprowadził nawet ustawę o guano, która pozwalała zajmować wyspy bogate w ten naturalny nawóz. Z powodu kupy w Ameryce Łacińskiej wybuchła nawet wojna. Światowe encyklopedię mówią o „wojnie o saletrę”, Peruwiańczycy nazywają to po prostu „wojną o gówno”. Ptasie. A było tak: Boliwia podniosła podatki dla firm chilijskich i brytyjskich, które wydobywały złoża mineralne (głównie saletrę i guano) w okolicach wybrzeża i pustyni Atacama. Chile zaprotestowało. Najpierw dyplomatycznie, potem siłowo. Sprzymierzone z Boliwią Peru włączyło się w konflikt, więc wojna zaczęła dotyczyć też Islas Ballestas, które do dziś szklą się na horyzoncie w różnych odcieniach kupy. Jak mawiali starożytni Grecy: „nec Hercules contra plures”. W wolnym tłumaczeniu: i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa. Wygrało Chile, odcięło Boliwię od dostępu do Pacyfiku. Dziś guano nie jest już w cenie, ale jego kolor i smrodek w pewien sposób świadczą o unikalności wyspy. Rząd co kilka lat wysyła ludzi, by czyścili Islas Ballestas. Zgodnie stwierdzamy, że mają bardziej przes… robotę od nas.

intoamericas

Ile zostało dżungli w dżungli?

Na kaca najlepsza jest kwaśna trzcina, a na policjantów dobre whisky. Czyli w dżungli Ekwadoru. Trudno spotkać przewodnika z krwi i kości. Przez przypadek poznaliśmy takiego pół godziny drogi od Tena, miasta, które – według folderów różnej maści – stanowi wrota ekwadorskiej dżungli. Miguel świetnie zna język angielski, ma trzy sklepy, ale jego największą pasją jest włóczenie się po lesie i oglądanie przez lornetkę ptaków. Został przewodnikiem, choć nie przepada za turystami. Wkurzają go Amerykanie, którzy wloką się po puszczy, ubrani w stylu Indiany Jonesa. - Zdobywcy – uśmiecha się. – Ale gorsi są Rosjanie. Czy oni zawsze są tacy spięci? Raz miałem kilku takich bogatych, rzucali studolarówkami w geście wyższości. Wieczorem trzeba było im załatwić grupę dziewczyn. Zarobek był dobry, ale wolałbym szukać z nimi rzadkich gatunków ptaków – mruga okiem. Idziemy z nim na typowo turystyczną wycieczkę po dżungli. Trzy godziny drogi, żółwie tempo, a Miguel jest w swoim żywiole. Skręca liany, by się na nich pohuśtać. Otwiera łodygę roślin, w której mieszkają jadalne mrówki (odświeżające, o smaku limonki). Wynajduje roślinę, z której robi się kapelusze panamskie. No i słynną trzcinę na kaca. Podobno działa. Po cichu zdradza nam sekrety. – Przecież to żadna tam dżungla. To po prostu tereny, które zostały zalesione dla turystów. Prawdziwa dżungla umiera. Może jest jeszcze gdzieś koło Parku Yasuni. Ale tam was, dziennikarzy nie wpuszczą. Rząd skłócił dwa plemiona Indian, by wprowadzić na tereny dużą firmę naftową. Kto o tym pisze, kto chce z tym walczyć, w dziwnych okolicznościach traci pracę. Albo życie – opowiada. Wieczorem siadamy do wódki i polskich kabanosów. Miguela nie trzeba zachęcać. Ostro krytykuje prezydenta Rafaela Correę. Polityk, który w kontrolowanych w niemal większości mediach, uchodzi za ojca narodu, który naprawił gospodarkę i zbudował drogi, według Miguela jest takim samym zagrożeniem dla dżungli jak dla wolnych mediów. - Wybudował nam gładkie jak stół drogi w środku puszczy. Nie dla turystów, nie dla Indian, ale dla firm naftowych. Żeby im było łatwiej plądrować. Możecie się zachwycać Ekwadorem, ale u nas panuje ogromna korupcja. Np. policjanci raz w tygodniu przychodzą po haracze do sklepów. Potrafią wlepić mandat za wszystko. Mam z nimi układ, w żadnym sklepie w okolicy nie ma whisky. Tylko u mnie. Wlewam w nich, a potem grzecznie śpią na nocnej zmianie przed moim sklepem. A rano jadą pijani odespać zmianę. Przez kilka miesięcy Miguel pracował w ośrodku dla zwierząt odzyskanych. Jakieś pół godziny łódką w środku lasu. Są tam małpy, tukany, papugi, oceloty. Wszystkie trafiły z rąk kłusowników do domostw bogatych Ekwadorczyków. Maskotki, które pozbawiono normalnej egzystencji. Samo centrum przypomina małe zoo. Wolontariusze je odzyskują i próbują przysposobić do życia w dżungli. - To, co tutaj robią, jest dobre. Ale to walka z wiatrakami. Bo komuś w Europie albo USA zachce się gadającej ary albo paska ze skóry węża i Indianie idą polować. Gdyby nie było popytu, dżungla pełna byłaby różnych gatunków. To jeden ze sposobów na jej ratowanie. Ale najlepszym byłoby wyrzucić stąd kampanie naftowe – mówi Miguel. Sam podjął walkę tylko w przypadku pierwszego punktu. W drugim na razie mu się nie udaje. Jego stary jeep pali 20 litrów benzyny na 100 kilometrów. Połowę baku, który w Ekwadorze kosztuje jakieś 30 złotych. Może kiedyś zmieni auto, nie będzie wspierał tych „pieprzonych kapitalistów”. Najpierw musi zrobić show przed Amerykanami.

intoamericas

Ekwador de luxe, czyli Tren Crucero

Ruszyła maszyna znad Pacyfiku w Andy. Gdzie turystów zabiera ekwadorska lokomotywa Nie wiemy, jakby o tym pociągu opowiedział Tuwim, więc będziemy improwizować. Stoi na stacji lokomotywa Lekka i zgrabna, lat jej ubywa Sieć kolejowa w Ekwadorze między 1897 i 1908 rokiem i połączyła dwa najważniejsze wówczas miasta Quito w Andach z Guayaquil niedaleko Pacyfiku. Służyła Ekwadorczykom do czasu, kiedy podupadła pod koniec lat 90. Najpierw dały jej się we znaki silne deszcze z 1982 roku, które zniszczyły odcinek na wybrzeżu między Huigrą a Bucay, a potem powodzie spowodowane El Nino w latach 90. dokończyły dzieła, tak że w 2008 roku funkcjonowało mniej więcej 10 proc. linii kolejowych w kraju. Od tamtej pory w odnowienie sieci zainwestowano 280 milionów dolarów. Jednak żaden z wagonów nie wiezie Ekwadorczyków z domu do pracy, w odwiedziny do rodziny czy na wakacje. Decyzją rządu, a de facto prezydenta Rafaela Correi, pociągi odrestaurowano dla turystów. Sprowadzono nowe wagony z Madrytu i dopieszczono stare, niektóre nawet stuletnie lokomotywy parowe z Pensylwanii. Czerwone i czarne, cieszą ucho charakterystycznym pogwizdywaniem. I pełno turystów w każdym wagonie, Amerykanów wielkich jak słonie No dobra, nie tylko. Na pokładzie spotkaliśmy też kilku Ekwadorczyków. No i byliśmy my, Polacy. Do Tren Crucero, pociągu, który chętnych zabiera na czterodniową przejazd od wybrzeża do Quito (w sumie pokonują 453 kilometry do jednej z najwyżej położonych stolic świata, 2894 m n.p.m.), wsiedliśmy na jeden dzień. To najbardziej ekskluzywny z pociągów, które jeżdżą na ośmiu trasach wytyczonych przez Koleje Ekwadorskie (inne są kilkugodzinne, m.in. Pociąg Lodu, Pociąg Wulkanów czy najsłynniejszy Nos Diabła). Rząd uznał, że turyści ożywią biedne andyjskie miasteczka. Rzeczywiście, na każdym przystanku można spotkać co najmniej trzy stoiska z rękodziełem, zdarzy się też jakiś muzykant. A tych wagonów są cztery, w każdym szmery, bajery Fakt, wystylizowane barokowo wnętrza zapierają dech. Gdy ktoś się znudzi wyglądaniem za okno przez kotarę jak z Orient Expressu, może przejść do tyłu na wiklinowe kanapy lub – to rzeczywiście jest szał – podziwiać wspinaczkę przez Andy z otwartej platformy na końcu pociągu. Trasa, którą wybraliśmy, jest najbardziej emocjonująca. Wspinamy się ponad 2,5 tys. metrów na przestrzeni 56 kilometrów. Wijemy się wzdłuż kanionu, przez który płynie rzeka, słońce świeci. Szał. Mijamy widowiskową górę znaną jako Nos Diabła (do niedawna można tu było jeździć na dachach pociągów, ale zbyt wielu nieuważnych turystów spadło i pozbawiło nas tej możliwości). Za to, byśmy dziś mogli się zachwycać, swoją cenę zapłacili jamajscy niewolnicy zatrudnieni za amerykańskie i brytyjskie fundusze. Najpiękniejszy fragment kolei był zarazem najtrudniejszy do zbudowania – zginęło ich tu prawie 3 tys. Lecz choć zapłacili tysiąc dolarów Nie zobaczą Ekwadoru bez retuszu i PR-u Widoki wspaniałe, bo natura zachwyca. Uwiera nas w podeszwę i trochę w plecy, co opierają się o to krzesełko barokowe, świadomość, że jednak uczestniczymy w jakimś przedstawieniu. Miasteczka są prawdziwe, i ludzie też, kobiety noszą wściekłe kolory, a każdy inny – niebieskie rajstopy, różowe spódnice i pomarańczowe swetry. Ale pasażerowie widzą to tylko przez chwilę. Zanim poczują, gdzie są, czy coś przeżyją, wracają do klimatyzowanych wnętrz i zimnej frappe podawanej przez stewarda, który mówi po angielsku. Widzą Ekwador przez bardzo grubą szybę. Jakby oglądali film w takim luksusowym 4D. Wysiadamy w Riobambie. Nasi współtowarzysze, którzy na zbyt ciekawych siebie i świata nie wyglądają, po drodze miną dziesięć wulkanów. Za cztery dni zapłacą 1,2 tys. dolarów. Najwyżej wjadą na wysokość 3609 metrów w Urbinie. Tu zobaczą się  z naszym i Waszym dobrym znajomym – Baltazarem Uschką. Pamiętacie? Ostatni lodziarz Ekwadoru, który po lodowe bloki wspina się na wulkan Chimborazo. Będzie do nich machał ręką szczerząc nadpsute zęby w niepowtarzalnym uśmiechu. Czy nie lepiej złapać go, gdy pogania osły na wulkanie?  

Ekwadorska hacjenda. Gdzie czas się zatrzymał

intoamericas

Ekwadorska hacjenda. Gdzie czas się zatrzymał

Był tu Simon Bolivar, jest Frida Kahlo, jesteśmy i my. Ale nie stać nas na nocleg w dawnym pokoju Bolivara.  Spróbujcie sobie wyobrazić taką scenę. Właściwie, by to dobrze zrobić, musielibyście zamknąć oczy, ale jak wtedy będziecie czytać? Podjazd z otoczaków łukiem prowadzi was do przeszklonej fasady pewnej ekwadorskiej hacjendy. Jest wszystkim tym, co kiedykolwiek mogliście sobie wyobrazić na dźwięk lub widok słowa „hacjenda”. W lewym jej lewym rogu ciśnie się karminowa bugenwilia, przy biodrach falują wam jakieś niebieskie i pomarańczowe kwiaty, wokół palmy i drzewa cyprysowate. Ogromne okna przedzielają ultramarynowe kolumny. Między nimi białe łuki. Słońce, które przez nie wpada, oświetla wypastowane na gładko kafle. Wchodzicie przez ciężkie drewniane drzwi z zamkiem, który ma trzysta lat, a klucz do niego jest tak długi jak wasze przedramię. Po świetlistym korytarzu sunie Indianka w cichych kapciuszkach z naręczem kalii. Druga stoi przed drewnianą toaletką z lustrem i obrywa końcówki różowych goździków. Obie w tradycyjnych strojach. I delikatnych uśmiechach. Nawet paw, co krąży na podjeździe, nie skrzeczy. Do tego zaklętego w innym wymiarze miejsca trafiliśmy przypadkiem, szukając drogi do innego hotelu w Otavalo. Wysoki Patricio cały w bokobrodach przechadza się po hacjendzie z dostojeństwem swego konkwistadorskiego przodka i opowiada. – Hacjenda należy do naszej rodziny od ośmiu pokoleń. Powstała w 1790 roku. Zatrzymywał się w niej Simon Bolivar w trakcie swoich częstych podróży między Ekwadorem i Kolumbią – szerokim gestem pokazuje nam pałacowe wnętrza domu. Pułkownik Simon Bolivar najpierw walczył o wyzwolenie Wenezueli spod panowania Hiszpanów, a gdy w końcu mu się to udało i został prezydentem republiki, poprowadził do niepodległości Boliwię, Ekwador, Kolumbię, Peru i Panamę. Nie ma dziecka w całej Ameryce Łacińskiej, które nie kojarzyłoby tego nazwiska. Jego sny o niepodległości można dzielić w pokoju numer jeden, od 19 lat do dyspozycji gości (choć ta przyjemność kosztuje – za nocleg tutaj nie zapłacimy mniej niż 100 dolarów). W XIX wieku hacjenda odegrała też symboliczną rolę – niepodległe sąsiedzkie kraje wciąż walczyły o ziemie. W listopadzie 1863 roku między Kolumbią a Ekwadorem wybucha kolejna wojna. Nie trwa długo, bo zmęczona opinia publiczna jest jej przeciwna. 30 grudnia rządy obu krajów w tym idyllicznym miejscu zawierają pokój znany jako Traktat z Pinsaqui. Nie koniec dziwów. W głównym hallu ze ściany, spod bardzo krzaczastych i zrośniętych brwi spogląda na nas dość krzywo najbardziej znana meksykańska malarka. Pali, podobnie jak towarzyszący jej dżentelmen w garniturze. – Mój pradziadek był ambasadorem Ekwadoru w Meksyku. Wtedy poznał Fridę Kahlo – tłumaczy Patricio. Kryształowe kandelabry, które wiszą nam nad głowami, przyjechały tu z włoskiego Murano. Patia, fontanny, krużganki. Meble stylowe, fotele z wielkimi oparciami, kominki na miarę niejednego z wypielęgnowanych koni, które romantycznie kłusują wzdłuż hacjendy. Rodzina Freile Larrea jest dziś nieprzyzwoicie bogata. A kiedyś była obrzydliwe – 2,5 tys. hektarów ziemi, zastępy zagonionych do pracy Indian, fabryka tkanin. Patricio robi tu za odźwiernego, właścicielem jest bezgłosy po operacji tchawicy Pedro, który mieszka w innej, oddalonej o 45 min. drogi posiadłości. To on zrobił z tego miejsca ekskluzywny hotel. Jak większość krewnych, namiętny koniarz. Trofea, konie, jego zdjęcia z końmi (nawet w zabytkowej sypialni na dywanie, a co), towarzyszą naszemu spacerowi. Miłości własnej rodowi nie brakuje. I pańskości, która sprawia, że nas Patricio dopieszcza, a na indiańskich pracowników pstryka palcami jak na służbę.

intoamericas

Otavalo. Największy targ Ameryki Łacińskiej

Tak mówią. Pojechaliśmy sprawdzić, czy naprawdę zwala z nóg. - Targ w Otavalo codziennie jest ogromny. A w sobotę – gigantyczny! Będziecie mogli sobie nawet kupić świniaczka – żartuje nasz ekwadorski znajomy Miguel. Obok targu rzemiosła, z którego miasto słynie w całej Ameryce Południowej, w sobotę jest też żywy targ – na sprzedaż kury, świnie, kaczory i inne takie. Amerykanie, których poznajemy na trasie, są bardzo rozżaleni, że nie udało im się zobaczyć tej menażerii. Kilka tygodni temu na północ od Quito było małe trzęsienie ziemi i obsunęła się droga, pół dnia spędzili więc na objazdach i na zwierzaki się spóźnili. Nam, dzieciom Knurowa i Ochojna, świnie nie dziwne. Rankiem wybieramy się więc prosto na targ rzemiosła. Podnieceni (no, przynajmniej jedno z nas). Między stoiskami uwijają się Indianki w czarnych długich spódnicach, przewiązanych w pasie kolorową taśmą. – To, żeby kieca mi nie spadła – żartuje starsza pani i próbuje mi taki uroczy pas sprzedać. Do kompletu jeszcze biała koszula z anielsko rozszerzającymi się rękawami, krótki naszyjnik ze złotych (w kolorze lub materii) koralików i takież kolczyki. Włosy czarne, ściśnięte kolejną kolorową taśmą. Trochę tak jak koniom przed występem w ujeżdżeniu. Indianie z Otavalo są najbardziej wpływową społecznością indiańską w Ekwadorze. Dzięki wyrobom tekstylnym osiągnęli stosunkowo dobry, jak na Indian, status materialny – niektórzy mają hotele, jeżdżą jeepami, wyjeżdżają handlować za granicę. To w innych częściach Ekwadoru i większości krajów Ameryki Łacińskiej rzadkość. Przebijają się nawet do polityki – w 2000 roku Mario Conejo Maldonado został pierwszym w historii Ekwadoru Indianinem, który objął stanowisko alkalda, prezydenta miasta (wybrano go potem jeszcze dwa razy). Miasto leży na północ od Quito u stóp trzech wulkanów: Cotoacachi, Imbabura i Mojanda. Kolorowy targ jest jedną z trzech, obok Galapagos i Środka Świata, najbardziej odwiedzanych atrakcji Ekwadoru. Od 1970 roku organizowany jest na Plaza de Ponchos. Do kupienia: swetry z lamy, paski, makatki, szale z alpaki, srebrne naszyjniki i koralików bez liku. Przyglądamy się szwom – produkcja może nie masowa, ale maszynowa. Tu i ówdzie jakaś sprzedawczyni dzierga czapeczki na szydełku, ale większość produktów, które mają na sprzedaż, to nie ich ręki dzieło. Jedne stanowiska podobne do drugich. Tylko jeden pan sprzedaje produkt nietypowy – własnoręcznie wykonane malunki zwierząt na ptasich piórach. Najbardziej oryginalna okazuje się być biżuteria z makramy, woskowanych nici, którą jak Ameryka długa i szeroka robią i sprzedają co zdolniejsi backpackerzy.

Tylko u nas. Wywiad z terrorystką z FARC

intoamericas

Tylko u nas. Wywiad z terrorystką z FARC

Holenderka Tanja Nijmeijer przed laty walczyła u boku partyzantów FARC w dżungli, dziś negocjuje warunki pokoju z rządem w Kolumbii. Od pół wieku w Kolumbii toczy się wojna domowa. Siły rządowe walczą z FARC, organizacją, która pod płaszczykiem Robin Hooda, który odbiera bogatym a daje biednym, zawładnęła dużą częścią kraju. Finansowana była z porwań dla okupu, podatku rewolucyjnego zdzieranego z bogatych i podatku dla karteli narkotykowych (czyt. ochrony dla baronów narkotykowych w zamian za broń i gotówkę). Wszystko w ramach walki z kapitalizmem. O FARC i jego historii można byłoby pisać dużo, ale skupimy się na bohaterce tego wpisu. - Wielu ludzi sądzi, że FARC zaczął walczyć ponieważ wieśniacy chcieli kawałka ziemi, ponieważ chcieli sprawiedliwości społecznej i to jest prawda. Ale systematyczna przemoc stosowana przez rząd by represjonować obywateli własnego kraju zmusiła wieśniaków do sięgnięcia po broń – opowiada bojowniczka poszukiwana przez Interpol. Zafascynowała nas jej historia. Zdobyliśmy maila, napisaliśmy bez większych nadziei na odpowiedź. Ta przyszła błyskawicznie. Piękna kobieta, która przez kilka lat żyła w dżungli, dziś dba o wizerunek FARC. A organizacja ma nadzieje stać się partią polityczną. Do tego jednak potrzebny jest pokój. Rozmowy na ten temat toczą się z przerwami od dwóch lat na Kubie, gdzie zresztą mieszka Holenderka. Uciekła tam wraz z innymi liderami FARC, gdy wojsko zaatakowało ich kryjówkę w dżungli. Zamiast bojowniczki w stroju moro rozmawiamy z elokwentną, władającą pięcioma językami, zafascynowaną Che Guevarą piękną kobietą. Zaczęło się tak. Pod koniec lat 90. Tanja Nijmeijer, świeżo upieczona studentka wyjechała z Holandii do Kolumbii na wolontariat. Uczyła języka angielskiego w szkole dla dzieci bogatych rodziców w Pereira. Równocześnie szlifowała hiszpański. Jej nauczyciel pokazał jej biedniejsze oblicze kraju. I zaraził myślą rewolucyjną. Wstąpiła do partyzantki FARC. Przeszła trzymiesięczne szkolenie w dżungli. Uczyła się rozpalać ogniska bez dymu, konstruowała ładunki wybuchowe. Raz złamała zasady: zadzwoniła do rodziny w Holandii. Za karę musiała wykopać sobie grób. Dziś jest jedną z liderek. Sądy w Kolumbii i USA chcą wsadzić ją za kratki. - Krąży wiele dzikich historii o tym, jak zabijałam ludzi, byłam zaangażowana w porwania, ataki na samoloty. Media są świetne w ich wymyślaniu i reprodukowaniu, ale nie są najlepsze w weryfikowaniu faktów – mówi. Dziś zasiada w dziesięcioosobowej delegacji FARC, która negocjuje warunki pokoju z rządem. Przeciwnicy mówią o niej ładna buzia. Ma zmiękczyć wizerunek FARC, przez USA i UE uznawanej za największą organizację terrorystyczną w Ameryce Łacińskiej. Tanja mieszka w Hawanie, obsługuje Twittera i Facebooka. - Ładna twarz? To tylko hasło. Nie chcemy sprzedać komercyjnego produktu. Tworzymy coś bardzo serio, chcemy sprawiedliwości społecznej dla wszystkich Kolumbijczyków. Kraj i FARC nie potrzebują ładnych buzi, a ludzi, którzy myślą, tworzą, pracują. To co robię, to tylko ziarenko piasku – przekonuje nas. I strofuje. Że korzystamy ze złych źródeł. Że media kłamią. Że powielamy stereotypy. Kiedy pytamy, o wyniki raportów Human Rights Watch, które jasno wskazują na łamanie praw człowieka, ataki na cywili, korzystanie z usług dzieci-żołnierzy, gwałty na kobietach i zmuszanie ich do aborcji, bojowniczka odnosi się tylko do ostatniego punktu. - Wyobraźcie sobie guerillę, która maszeruje z niemowlęciem przy piersi, obóz z płaczącymi dziećmi. Najważniejsze jest stosowanie środków antykoncepcyjnych, ale zdarzają się także przypadki bojowniczek, które urodziły w dżungli. Aborcja to ostateczność – ucina. I dodaje: – Rząd wciąż zabija ludzi, spuszcza bomby na obozy i nie chce rozmawiać o zawieszeniu broni. Ważne, by wyjaśnić, że FARC nie “zabija ludzi i organizuje terrorystycznych ataków”, nigdy nie planowaliśmy ataków, które mogłyby dotknąć cywilów. Ale to nie znaczy, że przez 50 lat konfliktu takie przypadki się nie zdarzyły. W tak długim czasie musieliśmy popełnić błędy Prawda jest taka, że rząd nigdy nie zgodził się na zawieszenie broni. Nawet po pierwszych rozmowach pokojowych wojsko polowało na bazy terrorystów. A ci kontratakowali. Tylko ostatnio zaatakowali wodociąg (bez wody zostało 60 tys. ludzi) i sieć energetyczną. Jak wskazują eksperci partyzanci już nie porywają ludzi. I to jedyny sukces rozmów pokojowych. 31 sierpnia Humberto de la Calle, członek delegacji rządowej powiedział, że negocjacje zmierzają w kierunku finalizacji. Następnego dnia przedstawiciele FARC żywiołowo zaprzeczyli. Droga do pokoju wciąż jest kręta. A Tanja nie zamierza nawet odzyskać swojego paszportu. Spaliła go na kuchence polowej tuż przed atakiem sił rządowych na obóz w dżungli w 2007 roku. Uciekła na Kubę, a wojskowi znaleźli jej pamiętnik. Napisała w nim: „Dżungla jest moim domem, FARC moją rodziną”.

intoamericas

Santa Cruz del Islote. Czyli złodzieje morza

Filmik o, podobno, najbardziej zaludnionej wyspie świata. Mieszkańcom brakuje wody pitnej, prąd mają przez kilka godzin dziennie. Zresztą zobaczcie sami.

Początki niepamięci. W krainie Alzheimera

intoamericas

Początki niepamięci. W krainie Alzheimera

Już po czterdziestce mają kłopoty z wymienieniem dni tygodnia czy miesięcy w kolejności. Nie chcą wiedzieć, że są chorzy. Kiedy zapraszamy go na obiad, skrępowany patrzy w podłogę. Gdyby nie piersiasta rejestratorka, która czule go ochrzania, nie poszedłby. Carlos ma ponad 190 wzrostu. Musi ważyć ze 100 kg. Dziś ma na sobie żółty podkoszulek i czerwoną bejsbolówkę. Wygląda trochę jak misiowaty raper z amerykańskich teledysków. Właśnie skończył zajęcia ze stymulacji kognitywnej. Jego pamięć już ucieka, choć za dwa dni skończy dopiero 43 lata. Na zajęciach dostaje zadanie – wymienić miesiące na przemian z liczbami. Styczeń – jeden, luty – dwa. Nie może sobie przypomnieć, jaki miesiąc następuje po kwietniu. - Wrzesień? – podpowiada Nancy, mniej więcej w jego wieku. Większość z obecnych na zajęciach jeszcze nie wie, że to początki Alzheimera. Na razie orientują się, że zawodzi ich czasem pamięć krótkotrwała. Prowadząca, Claramonica, żona neurobiologa Francisco Lopery, jest bardzo delikatna. Dużo żartuje, uczestnicy też. - Przychodzi ich tak niewielu, bo boją się nawet myśleć, że dopada ich choroba. Nie możemy ich zmusić – mówi. Prowadzi też zajęcia dla dzieci i młodzieży, których krewni chorują na Alzheimera. – Kiedyś na zajęcia dla opiekunów przyszedł 14-latek. Cały czas notował – jak rozmawiać z chorymi, jak ich przewracać, karmić. Zapytałam, po co przyszedł. „Mama ma z wujkiem dużo pracy. Chciałbym jej pomóc” – powiedział. Zainspirował mnie – opowiada Claramonica. Po zajęciach idziemy na obiad z Carlosem i jego mamą Martą. Uśmiechnięta pani po 70. jest pełna energii. Trzy razy w tygodniu chodzi na zajęcia sportowe, na warsztaty artystyczne dla opiekunów chorych na uniwersytecie, sprzedaje też lokalne przysmaki. Nam wręcza ciasteczka z gujawą. Z wszystkimi się przyjaźni. – Doktory mówią o mnie, że jestem jak dąb – śmieje się. Dlaczego? Ma ośmioro dzieci. Czworo chorych na Alzheimera. To dość częste w rodzinach z uszkodzonym chromosomem 14 – szansa odziedziczenia choroby wynosi 50%. Córka Marty już leży w łóżku i nie wstaje. Carlos jeszcze pracuje (na budowie), a Ivan i John nie wiedzą, że są chorzy, choć czasem zapominają, że jedli obiad. - W okolicy mieszkają 25 rodzin, razem ok. 5 tys. osób, które dziedziczą Alzheimera. Badamy ich i ustalamy, czy są nosicielami wadliwego chromosomu, czy nie. Nie informujemy ich jednak o tym, czy zachorują – mówi prof. Francisco Lopera, światowej sławy neurobiolog. – Być może w próbie 100 chorych zdażył się jeden błąd w badaniu – osoba zdiagnozowana jako chora jest jednak zdrowa. Dla wyników badania błąd nieistotny, dla człowieka – tragiczny. Poza w tej chwili i tak nie mamy lekarstwa. W Antioquii, górzystym regionie Kolumbii, jest kilkanaście miasteczek, w których Alzheimer dotyka całych rodzin. – Choroba wyszła z Angostury – mówi nam właścicielka hotelu w Yarumal, innym miasteczku zapomnienia. Kiedy czekamy na kelnera, Carlos zagaduje do nas jak każdy inny Kolumbijczyk. Że z Polski był papież. Że bardzo go tu kochali i wciąż o nim pamiętają. Czy jesteśmy parą, czy weźmiemy ślub. Trudno podejrzewać, że jest chory. W rodzinach dotkniętych zmianami genetycznymi Alzheimer objawia się dużo wcześniej niż ten sporadyczny. Betamyloid, białko, którego zły rozkład być może jest przyczyną choroby, zaczyna się odkładać w ich mózgach już w wieku 28 lat. Pierwsze kłopoty z zadaniami kognitywnymi mają już ok. 35 lat, choć jeszcze ich nie zauważają (są widoczne w testach). Potem następują drobne kłopoty z pamięcią. Gdzie to położyłem? Ach, miałam kupić mleko. Jeszcze nic martwiącego. Ale po 40. ich pamięć krótkotrwała znacznie się pogarsza. W wieku 47-48 lat są już w stanie demencji, czyli wymagają opieki. Więcej o pracy neurobiologów z Kolumbii, którzy testują lek na Alzheimera, możecie przeczytać tutaj.

intoamericas

Karaiby. Nauka życia od wyspiarzy

Mission impossible: jak na (podobno) najbardziej zaludnionej wyspie świata znaleźć choć jedną osobę, która chciałaby się uczyć angielskiego. Przejechaliśmy pół Kolumbii ciężarówką, busem i motorówką, by dotrzeć na Santa Cruz del Islote. Wyspa wygląda jak kawałek miasta wycięty i przeklejony na Morze Karaibskie. Ma niecały hektar, na nim stoi ponad 90 domów. A w nich, według większości dziennikarzy, mieszka ponad 1,2 tys. osób (według nas dwa razy mniej). Dlatego przyczepiła się do niej łatka najbardziej zaludnionej wyspy świata. Zdaniem mieszkańców to bujda, której nie warto powtarzać. Dlatego nie lubią tu dziennikarzy. Poza tym kiedyś jakiś Niemiec napisał, że myją się wyłącznie w słonej wodzie i żenią się z kuzynami. Zabolało. A że Niemiec mieszka koło Polski, więc i nas podejrzewano o niecne zamiary. Pierwsze podejście do tematu zakończyło się spotkaniem z radą wyspy. Aby dostać zgodę na zrobienie materiału na Santa Cruz trzeba dać coś w zamian. Zaproponowaliśmy lekcje angielskiego dla dzieci i starszych mieszkańców. Niektórzy z nich pracują z turystami, a język ten jest dla nich prawdziwie obcy. Radości nie było końca, bo to przecież wielka szansa dla wszystkich. Minęły dwa miesiące. Wyposażeni w stos materiałów, nowo nabytą wiedzę na temat angielskich nazw miejscowych ryb, które nawet po polsku brzmiały dziwnie, wróciliśmy. Wprowadziliśmy się do apartamentu, który nam przygotowano (i za który płaciliśmy ma się rozumieć). Pokój bez okna, tynk złazi jak po grzybie, rój komarów. Obok łazienka, a w niej umywalka z karaluchami, wiaderko i miseczka do polewania. Prąd jest tylko wieczorem przez kilka godzin, wodę pitną trzeba sobie przywieźć łódką. Dwie godziny drogi. Zaczynamy! Pierwszego dnia – szefowa rady i nauczyciel nie potrafili zorganizować sali w zupełnie pustej szkole i ustalić terminarza zajęć. Drugiego dnia – już udało się ustalić lekcję na godz. 16 i 19. Nie przyszedł żaden uczeń, bo nikomu z rady nie chciało się poinformować mieszkańców wyspy, którą można zwiedzić w całości w ciągu 2,5 minuty. Trzeciego dnia – wszyscy już wiedzieli o lekcjach angielskiego. Ale wypadało święto, więc jak tu się uczyć w święto? Zajęć nie było. (Tak nawiasem tylko dodamy, że o terminie przyjazdu dwukrotnie uprzedziliśmy mailowo i telefonicznie dwóch różnych radnych z dużym wyprzedzeniem) Mogliśmy czekać w nieskończoność na tą pierwszą wymarzoną lekcję, ale wcześniej chyba odpadłby cały tynk w naszym pokoju. Albo zagryzłyby nas komary. Z resztą amerykańska antropolożka z fundacji, co ma pomóc rozwijać miejscowe rękodzieło (nie znaleźliśmy), wytrzymała na wyspie tylko godzinę. Na duchu podniósł nas tylko 17-letni Adrian. Chłopak od pięciu lat pracuje jako przewodnik na wyspie, a wieczorami jako wioskowy zbieracz datków na prąd. Na wyspie uruchamiają generator pod wieczór na pięć godzin. Prąd mają ci, którzy wcześniej wpłacą 2,5 tys. peso (równowartość 3,75 zł). Adrian ma za to wikt i opierunek, a także darmowy prąd dla babci i braci. Chłopak zgłosił się na lekcje indywidualne późną nocą, miał setki pytań, mylił osoby, odmianę czasownika „być”, ale bardzo chciał. Czego nie można powiedzieć o jego kolegach, którzy cały weekend spędzili na piciu rumu. Być może to nawet rozsądne. Nam jedyna flaszka skończyła się na tyle szybko, że wolontariat odchorowaliśmy. To oni urządzili nam lekcję pokory i cierpliwości. Na pamiątkę zostały nam zdjęcia umorusanych dzieci, które chciały robić z nami wszystko (czteroletnia Marbel – nawet wsiąść na łódkę). Poza nauką angielskiego. I materiał, który mimo wszystko powstanie.

Jak zostać kawowym hipsterem?

intoamericas

Jak zostać kawowym hipsterem?

W Kolumbii kawowa rewolucja. Właśnie ruszyła pierwsza kawiarnia znanej sieci Starbucks. Niektórych to zachwyca, innych wkurza. Jakiś czas temu pisaliśmy o naszych poszukiwaniach dobrej kawy w krainie kawy. Było to w Salento, które słynie z rozległych plantacji. Nie udało się. Choć Kolumbia jest trzecim największym po Brazylii i Wietnamie producentem kawy na świecie, ze świecą szukać tu smaku na kształt włoskiego espresso (więcej tutaj). Tymczasem w lipcu w stołecznej Bogocie swój pierwszy sklep otworzyła sieć Starbucks. Nie obyło się bez pompy. Oczywiście do kawiarni zaczęły ustawiać się kolejki. Ci najbardziej wytrwali stali już od piątej nad ranem. Kawowi hipsterzy w kolejce do Starbucksa pili… kawę sprzedawaną na okolicznych tradycyjnych straganach. Taka kawa kosztuje  dolara, ta sieciowa jakieś pięć razy tyle. Obie produkowane są z kolumbijskich ziaren. Paradoks polega na tym, że znana firma od lat skupuje kolumbijską kawę i sprzedaje ją na całym świecie. A Kolumbijczykom zostawia to, czego – w wielu przypadkach – nie da się nazwać kawą. A teraz Kolumbijczycy ustawiają się w kolejkach. Jeszcze lepszy smak niż kawa, ma wpis na Facebooku, Twitterze, czy zdjęcie na Instagramie ze środka Starbucksa. W najbliższych latach amerykańska firma zamierza otworzyć 50 nowych placówek. A do produkcji i sprzedaży kawy na całym świecie używają wyłącznie kolumbijskich ziaren już od 43 lat. Oczywiście, w sieci zawrzało.  – To żerowania na głupocie ludzi – pisze jeden z komentatorów. Moglibyśmy napisać tekst o globalizacji, szeroko pojętym hipsterstwie, ale publikujemy tylko memy z kolumbijskiej sieci. To najlepszy komentarz o kawowej rewolucji w Kolumbii.

Wenezuela. Po prostu „Zaopatrz mnie”

intoamericas

Wenezuela. Po prostu „Zaopatrz mnie”

Gdzie rzucą mleko? A gdzie kawę? O tym informuje Wenezuelczyków aplikacja na smartphone’a. Od kilku lat zakupy w Wenezueli przypominają te w Polsce za czasów komuny. Nie ma mleka, mąki, oleju, papieru toaletowego. A jak coś rzucą, to rzucają się też ludzie. Na przykład na kurczaka w całości, który nie pojawił się od wielu miesięcy. W kolejce po towary decficytowe w rządowych sklepach, gdzie obowiążują ceny regulowane (spadek po Chavezie), stoi się nawet do ośmiu godzin. Można kupić szybciej, ale drożej, u prywaciarzy. Różnica w cenie wynosi czasem 400 proc. Mleko w proszku w rządowym sklepie to 60 boliwarów (2 boliwary to złotówka), u prywaciarza – nawet 250. W kolejkach niektórzy się socjalizują i opowiadają dowcipy, inni, zestresowani, że dla nich nie starczy, wdają się w kłótnie i bójki. Jose, profesor z miasta Barquisimento trzy godziny drogi na wschód od Caracas opowiada nam o tym, jak jedna siostra zabiła w kolejce drugą, ciężarną, z powodu mąki kukurydzianej. Nie przeczytamy o tym w gazecie, bo w Wenezueli brakuje niezależnych mediów, które taką sprawę by opisały. Rok temu pewnemu studentowi inżynierii chemicznej najbardziej ze wszystkich produktów brakowało mleka do kawy. Tym bardziej, że praca licencjatka w toku. Jak tak żyć? - Postanowiłem wymyślić system, który podpowiadałby, gdzie można je kupić. Chciałem też dodać inne poszukiwane produkty. Do tej pory kupowałem je przypadkiem, przechodząc – jest, to biorę – mówi Jose Augusto Montiel Urrubarri, dziś 22-letni pracownik firmy start-upowej. Przez miesiąc dnie spędzał na dłubaniu przy pracy licencjackiej, noce – na programowaniu. I stworzył Abasteceme, aplikację „Zaopatrz mnie”. Użytkownicy mogą dzięki niej dowiedzieć się, gdzie kupić deficytowe towary. Że w sklepie na Bożego Ciała rzucili mąkę, a w innym – margarynę. Produktów jest dziewięć. Użytkowników – 42 tys. – Świetnie, w końcu mogę sobie podetrzeć tyłek – pisze jeden z nich. Rodzice Jose Agusuto przed każdym wyjściem na zakupy pożyczają od niego smartphone’a i sprawdzają, gdzie iść. Większość Wenezuelczyków wciąż nie ma „inteligentnych telefonów”, tych typu android (tylko na nich działa aplikacja) jest w obiegu 16 milionów (a Wenezuelczyków – 30 mln). To jeden z powodów, dla których zasięg aplikacji jeszcze jest niewielki. Ci, którzy mogliby korzystać, często o niej nie wiedzą. - Nie mam pojęcia gdzie się podziewa tych 40 tys. użytkowników. Nie ma żadnych aktualnych informacji. Ludzie nie karmią tej aplikacji. Próbowałem pięć, sześć razy, ale nigdy nic mi się nie udało dzięki niej kupić. Nie wyświetlało produktu nawet jeśli miałem go przed oczami – mówi nam Rafael z miasteczka 20 min. od Caracas, właściciel sklepu z częściami samochodowymi. Inne powody zbyt niskiej jak na potencjał aplikacji efektywności to: stresująca atmosfera podczas zakupów (patrz wyżej: filmik o kurczakach), szybkie znikanie towaru, który pojawia się na półkach. Czasem i 10 minut to za długo, by się ostał. – Wenezuelczycy w pierwszej kolejności o rzadkich produktach informują rodzinę. Robią to za pośrednictwem tradycyjnego sms-a. Zakupy teraz to sprawa przeżycia, zatem najpierw liczysz się ty, potem ważni dla ciebie ludzi i dopiero na ostatnim miejscu – pozostali. Dlatego ludzie nie dają znać o produktach w czasie rzeczywistym – uważa Jose. Jose Augusto się jednak nie poddaje. Dzięki aplikacji w tym tygodniu kupił mleko i olej. Rozszerzył ją na stronę internetową, teraz pracuje nad wersją na Iphone’a. – Najbardziej jednak marzę o tym, by wcale nie była potrzebna – mówi nam nieśmiały, pucułowaty chłopak w okularach.