intoamericas
W pogoni za absurdami Boliwii
Bezkresna kraina paradoksów, którą przemierzyliśmy jak bohaterowie „Latającego cyrku Monthy Pythona”. Wschód Boliwii – witamy! Jakiś turysta z dzikiego kraju typu Polska zapragnął wynająć samochód np. o godz. 12 tego i tego dnia. Załóżmy w mieście Santa Cruz de la Sierra na wschodzie Boliwii. Po dwóch godzinach czekania w umówione miejsce – największe lotnisko w kraju – przyjedzie parka uśmiechniętych Boliwijczyków z nadwagą i powita go słodkim: – Buenas tardes, przyjacielu. Jak się masz? Turysta jest z Polski, więc burknie: – Chu….., czekam tyle i tyle, brak kontaktu, żadnych wiadomości. Wówczas parka wyjaśni, że pojechali na myjnie, by szanowny turysta przemieszczał się czystym samochodem. Marmolada na bocznych drzwiach? Się nie domyło. I pogadane. Turysta jeszcze nie wie, że dostanie inny samochód niż mu obiecano. Można zmienić, ale to za trzy dni. I bez GPS, który został gdzieś w domu wyżej wspomnianej parki. Parka skwituje to z uśmiechem i poradzi minąć trzy mosty w budowie, a za czwartym już wybudowanym skręcić w lewo. Mosty w budowie mają to do siebie, że nie wyglądają jak mosty. Na tym polega cała trudność. – A potem po prostu pytać ludzi – rzucą na odchodne mili państwo. Z pytaniem o drogę jest też niemały problem. Przeciętny obywatel boliwijski zazwyczaj nie wie, gdzie jest miejscowość X lub Y. Zazwyczaj jego wiedza ogranicza się do tego co tu i teraz. To takie nawiązanie do filozofii Diogenesa, tego Greka z beczki, jak mówi encyklopedia przedstawiciela cyników. Co trzeba podkreślić, ów obywatel, nigdy, ale to przenigdy nie odmówi pomocy. Nie przyzna się też do niewiedzy, bo przecież w oczach turysty, nawet głupiego, wyszedłby na idiotę. Standardowa odpowiedź „Mas aribita”, czyli „Jeszcze troszeńkę dalej”. W Boliwii „dalej” jest policzalne. Mnoży się to dalej jak stonka. Turysta jedzie dalej i dalej, czasem każą mu zawrócić i jechać dalej. I w końcu ląduje gdzieś na pastwisku. Wówczas zmęczony włóczęgą turysta wymarzy sobie kemping nad ładnym jeziorem. Taki z ogniskiem, kiełbaskami i noclegiem pod gołym niebem. Przeciętny obywatel boliwijski poradzi wtedy: – Jedźcie nad lagunę Concepcion – powie z przekonaniem prof. Miodka, choć nigdy nad tą laguną nie był (obywatel, nie Miodek). Może się nawet wydawać, że ta laguna jest główną atrakcją regionu. Nikt tam nigdy nie był, ale wszyscy radzą. Bo warto. Bo jest przepięknie. I te widoki. I ta woda. Cud i miodek. Nic tylko jechać. Doświadczony turysta na wszelki wypadek postanowi zatankować samochód. Mijał kilka znaków, które prawdopodobnie przedstawiały stację benzynową za 1 km. Stacji jednak nie było. Rzeczowo wyjaśni to przeciętny obywatel boliwijski: – Postawili znaki, ale stacji jeszcze nie wybudowali. I pogadane. Więc na odcinku 150 km nie ma żadnej stacji. Są za to szopy z napisem „Jest benzyna”. Obsługują dzieci, które akurat ślęczą nad kolorowanką. Banda dzieciaków. I wszystkie, co do jednego, konsekwentnie zbywają milczeniem pytania głupiego turysty, czy aby na pewno jest benzyna. Musi być głupi. Jakby się zastanowił, to przecież pisze „Jest benzyna”. Pytanie głupiego turysty powinno brzmieć: – Czy ktoś przyniesie benzynę? Jeszcze kilka ruchów kredką i sześcioletni umorusany biznesmen przyniesie pięć litrów benzyny w starym wiaderku. Zatankowane. Zgarnął kasę, wrócił nad kolorowankę, a miejsce turystów jest nad laguną. Turysta w końcu dociera do znaku „Laguna – 10 km”. Jest radość. Po kolejnych dwudziestu kilometrach zaczyna się niepokoić, ale na szczęście trafia na budkę strażniczki. Jest znak z logiem Unii Europejskiej, więc poziom radości bliski jest euforii. Szybka uwaga, jakoby realna długość trasy nie była tożsama z obiecywaną długością trasy, spotka się z rzeczową odpowiedzią strażniczki: – Tak się komuś napisało. I pogadane. Owa kobieta zresztą przyswoiła niezwykłą umiejętność dobitnego wyrażania swoich myśli. Otóż, turysta ma przed sobą park, o urodzie którego trąbi cała okolica, i ona – przedstawicielka tegoż parku (jak mówią znaki powstałego z dotacji UE) jednym celnym zdaniem potrafi zupełnie zniweczyć celowość chwilowego uniesienia. - Właściwie to nie macie tam po co jechać. Laguna jest, ale tak jakby jej nie było. Bo zarosła krzakami i rzęsą. Zresztą sprawdźcie sami – poradzi. Turysta jedzie, by przekonać się, że osławiona w okolicy laguna to błoto i krzaki. Ognisko owszem zrobi, ale z widokiem na wielką kałużę. Zemsta ma być słodka. Turysta przedstawi się jako urzędnik UE, który bada wykorzystanie funduszy unijnych. Strażniczka przyjmie to na klatę i powie, że to nie jej sprawa. Ona tu tylko pracuje. Więc turysta wsiądzie w samochód i poszuka hotelu. Jest gdzieś taki 50 km dalej. Właściwie to nie dalej, ale dalej, dalej, dalej. Pani ze sklepu powie, że naprzeciwko, ale tam nic nie ma. Doda od niechcenia, że to niebieski budynek. W niebieskim budynku dziewczynka ogląda Simpsonów, więc rzuci z pogardą, że to jednak w żółtym. Hotel jest w czerwonym. Tam nikt nie ma czasu obsłużyć turysty. Choć ruch w interesie jest mniej więcej taki, jaki – to z klasyka – prostytutki mają w deszcz. Ale w końcu znajduje się pokój, ale w łazience, która jest na zewnątrz, nie ma światła. Właściciel krząta się, chrząka, zastanawia. W końcu zmienia żarówkę. Eureka. Problem w tym, że zapomina powiedzieć, że choćby kręcić kurkiem do końca świata, to wody nie ma. Ale może będzie. Turysta jest doświadczony, więc przyjmie to ze wzruszeniem ramion i żołnierskim „k…”. Jeśli akurat u jego boku umiera z wycieńczenia turystka usłyszy jeszcze: „k…., ja pie……”. Oboje byli już w hotelu gdzieś na pustyni Salar de Uyuni. Zapłacili za nocleg. Po kilku godzinach dowiedzieli się, że za prysznic trzeba zapłacić osobno – 10 bolivianos (5 zł). A zaraz potem właściciel oznajmił tonem specjalisty od marketingu, że hotel nie zapewnia środków czystości i za rolkę papieru toaletowego też trzeba płacić – 3 bolivianos. A jego żona dorzuci: – I buty zostawiać przed wejściem. Bo mi nabrudzicie. PS. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń NIE jest przypadkowe.