intoamericas
W kościele Santo Daime. Magiczny trip (cz.II)
W ostatnim wpisie przygotowywaliśmy się do spożycia ayahuaski. Teraz opowieść o tym, co zobaczyliśmy.
Niepewnie wybieramy sobie miejsce i rozglądamy się, gdzie siądą inni. Po chwili podchodzi do mnie kobieta i bardzo delikatnym głosem prosi, bym wstała. Przesadza mnie tak, że nie mogę zobaczyć Szymona. Oddziela nas kolumna na środku sali. Przez całą ceremonię nie powinniśmy ze sobą rozmawiać.
Nad naszym bezpieczeństwem czuwa dwóch strażników – męski i damski. Gdy tylko ktoś źle się poczuje, odprowadza go do wyjścia, dogląda. Rozpoczynamy od Zdrowaś Mario i Ojcze Nasz. Potem śpiewamy hymny po portugalsku. Większość zna je na pamięć, słowa się powtarzają, więc nietrudno nadążyć. W wielu pojawia się „Daime forca, daime amor” – „Daj mi siłę, daj mi miłość”. Mężczyźni grają na gitarach, bębnach i flecie. Kobiety trzęsą grzechotkami. Potem pierwsza porcja ayahuaski. Staje się do niej w kolejce jak do komunii. Z plastikowych konewek do kieliszków nalewają ją doświadczeni wierni. Jest cierpka, gorzka. Niesmaczna. Następne dwie porcje są gęstsze i mocniejsze, mówi się na nie „mel”, czyli miód. Powodują zupełnie inne wizje. Jakie? Oto kilka z nich.
Maja
Łyk pierwszy. Na początku nic. Kiedy zamykam oczy, czuję przyjemne odprężenie. Widzę jakieś pastelowe kolory, które plumkają przed oczami. Kiedy je otwieram, jest po prostu dobrze. Pieśni są radosne.
Łyk drugi. Pieśni intensywne, wciąż wesołe. Już nie muszę zamykać oczu, by widzieć obrazy, które nakładają się na rzeczywistość. Patrzę w kamienną podłogę, która jest w różnbarwne ciapki. Układają się w seledynowo-różowe pręgi, a one z kolei w czaszkę taką jak te meksykańskie, albo w wodospad. Mogę skierować wzrok gdzie indziej i zobaczyć całą grupę śpiewających ludzi, a mogę patrzeć w podłogę i widzę wirujące, surrealistyczne obrazy. Czuję wielką frajdę, szczęście. Dobrze się bawię. Eksploruję jakieś świetliste żółte i fioletowe korytarze. Widzę jak każdy zebrany jest strumieniem pulsującej energii, która gromadzi się w centrum, nad naszymi głowami, tam gdzie kolumna. Zapada cisza. Gasną światła. Następuje koncentracja, nikt nic nie mówi. Nie wiem jak długo, godzinę, dwie, 15 minut? Na bardzo pięknej i rozległej łące widzę kobietę, taką wiejską Marynę w białej koszuli i zielonej, szerokiej spódnicy. Jest smutna. I sama. Co chwilę przybywa jej zmarszczka, starzeje się w oczach. Wiem, że to ja.
Łyk trzeci. Siadam na krześle ze skrzyżowanymi nogami. Podchodzi do mnie strażniczka i najłagodniejszym z głosów doradza, bym je rozprostowała, tak jest lepiej. Ufam jej. Pan z fletem pomaga szukać mi hymnów, Helena też. Śpiewam głośno. Czuję, że tego śpiewu będę potrzebować. Muzyka jest intensywniejsza. Bardziej monotonna. Trudniejsza. Patrzę na kobietę naprzeciw. Biała stoi w drzwiach, musiała się gorzej poczuć. Jest biała jak zjawa i trzyma się na brzuch. Czuję jej smutek na ciele. Wiem, nie wiadomo skąd, że ktoś jej umarł, chyba nienarodzone dziecko. Jest duszno. Mam ochotę się poruszyć, ale nie mogę. Całe ciało tkwi w bezruchu, jest nie moje, jakby z jakiegoś brązu, żelaza, nie do ruszenia. No to przestaję próbować. Czuję się jakoś niewygodnie, samotnie, źle. Śpiew pomaga, jest jak kotwica, mogę dzięki niemu poczuć wspólnotę z innymi, którzy przeżywają swoje. Jose Erivan mówi, że kto ma ochotę, może pójść po czwartą dawkę. Ja już więcej nie dam rady. W końcu udaje mi się wstać. Wychodzę na zewnątrz i piję wodę z ogólnodostępnego, pomarańczowego kubka.
Szymon wychodzi i pyta: – jak tam?
- Średnio – odpowiadam. Kobiety proszą, byśmy nie rozmawiali. Dają mi lawendowe krople, nacierają nimi skronią, kark, ręce. Przyjemne. Siadam i odpoczywam. Podchodzi strażniczka i zaprasza na finał. Nie mam siły. Stoimy, a ja mam taką ochotę usiąść. Ostatkiem sił się skupiam, jakbym wchodziła na jakąś wielką górę i zostało mi kilkadziesiąt metrów do szczytu. Bach! Koniec. Jestem trochę zdezorientowana, jakbym obudziła się tuż przy lądowaniu samolotu po długim locie. Ale czuję się dobrze. Spokojnie.
Szymon
Łyk pierwszy. Nic. Może już jestem za stary? Herbatą mnie będą karmić. Nie ma to jak polska wódka. Zimna. A tutaj to rozczarowanie.
Łyk drugi. Odprężenie. Cisza. Spokój. Tysiąc obrazów. Barbarzyńca w ogrodzie. Czy to Włochy? Jakiś znany obraz. To pewnie we Francji. Odpływam. Brazylia to jeszcze, czy może już środek mnie? Jestem wewnątrz, choć wszystko dookoła jest takie realne. Figlarne ognie ze świeczek na środku ołtarza wyczyniają cuda. Przed oczami mam swoje życie w obrazkach. Błędy. Emocje. Zadry. Lęki. Biegnę za nimi. Nie mogę się zatrzymać. A dookoła ciemność i cisza. Ognisty płód dziecka zaczyna pęcznieć. Buch! To już rak. Skóry? Prostaty. Czegoś. Skąd to wiem? Nie wiem, ale widzę.
Próba skupienia. Nieudana. Jeszcze jedna. Jestem przecież dziennikarzem. Przyjechałem tu do pracy. Patrzę na zegarek: minęły już dwie godziny. Trzeba wyjść, zobaczyć jak radzą sobie inni. Ale czuję się jak worek ziemniaków, a dusza lata gdzieś wysoko. Nie mogę wstać. Znów zerkam na zegarek. Kolejne pół godziny intensywnego biegu gdzieś po swoim środku. Minęło tak szybko.
Z reporterskich statystyk: koleś przede mną wymiotował już pięć razy. Hippis obok płacze już po raz drugi, córka przewodniczącego wychodzi siódmy raz po łyk wody.
Jeszcze raz odpływam w krainę surrealistycznych obrazków. Wracam. Zmuszam nogi do wyjścia. Mówię do nich: idźcie, idźcie. One nieruchome. Łyk wody. Jeden z sąsiadów biega dookoła kościoła. Kobieta wymiotuje przez okno. Strażnik mówi coś o powrocie do kościoła. Lepiej nie siedzieć samotnie. Se wole siedzieć sam.
Powrót do krainy surrealizmu. Wydaje mi się, że gniją mi palce.
Łyk trzeci. Co mi tak mało nalali? Przecież jestem z Polski. Pan od herbatki tylko się uśmiecha.
Kilka minut na krześle. I strach. Wszechogarniający, niewypowiedziany lęk. Dreszcze. Szybko to mija. A potem spadanie. Kilka surrealistycznych obrazków, a potem rzeczywistość. Ludzie śpiewają, grają, są w transie. Stoją w kółku. Ile tak można.
Wychodzę. Wkurzony, senny, zmęczony. Dopiero godzinę później wezmę rape, rodzaj tytoniu, który przewodniczący społeczności wdmuchuje mi do nosa. Orzeźwienie. Ostatnie tego dnia.
***
Podczas ceremonii towarzyszą nam bardzo głośne jęki i krzyki, tak jakby niektórzy wymiotowali całymi organami. Jakby naprawdę nie mogli już tego znieść. Wchodzą bladzi, spoceni, zmęczeni. Szczególnie po drugiej porcji daime. Nam udaje się przetrwać w jednym kawałku.
- Widocznie macie względnie dobry stan ducha. Silne wymioty oznaczają głębokie oczyszczenie z nagromadzonego zła, toksyn – tłumaczy potem Jose Erivan. Wpada w oratoryjny ciąg. Ceremonia trwa pięć godzin i kończy się o drugiej w nocy, rozmowę kończymy przed piątą rano. Bardzo zadowoleni.