EWCYNA
Wyspa o smaku mandarynek
Z pamiętnika Globtrotuarki. Korea Południowa choć bardziej środkowa, dnia… a bo ja tam wiem. Widoku wielebnego wchodzącego do mojego pokoju ok. 23-ciej z dwoma zimnymi piwami w ręku nie zaliczyłam do widoków pospolitych i naturalnych. Szczerze mówiąc trochę mnie zatkało. Byłam już w piżamie i choć z reguły o tej porze już śpię (zmrok zapada ok. 18tej a 19ta to ciemna namiotowa noc) to z uwagi na sytuację nadzwyczajną czyli ciepły pokój na plebanii i docierające tam wifi oczywiście coś tam jeszcze sobie w tym necie grzebałam. Ale co było robić, jego plebania, ja ewidentnie jeszcze nie śpię, a że czasem przejawiam jeszcze oznaki dobrego wychowania, narzuciwszy cos na grzbiet zaprosiłam wielebnego do środka. Rozmowa jakoś się słabo kleiła, wiec zagaiłam No a jak się żyje w Korei proszę księdza? Eh, ciężko – pokiwał z ubolewaniem głową. Wszyscy tylko myślą o pracy, zarabianiu pieniędzy (chwileczkę, czy ja tego już gdzieś nie słyszałam??).. Pieniądz przesłania potrzeby i życie duchowe Młodzi nie chodzą do kościoła. Problem. Duży problem. Poskubaliśmy sobie orzeszków, ponarzekaliśmy na czym ten świat stoi i wypiwszy wspólnie jedno piwo pożegnaliśmy się. Ufff. Trochę dziwna ta wizyta. Moja trasa w Korei przypomina jakieś esy-floresy bo ciągle zmienia mi się wizja gdzież to właśnie mam się udać. Miało być tam, ale zobaczyłam rzekę, skręciłam i tak miło się jechało, że dojechałam te kilkadziesiąt kilometrów do morza.. a potem były jakieś zabytki Unesco, prastare grobowce, a potem odkryłam, ze niedaleko w sumie bo jakieś 150 km w Jeonju jest Festiwal Bibimbapa, czyli jednej z koreańskich potraw narodowych, więc się tam a jakże udałam. Po to tylko, aby się przekonać, że ideą przewodnią koreańskich festiwali, bo był to już bodajże czwarty na jaki trafiłam, jest głównie sprzedaż pamiątek, żarcia i wszelkiego rodzaju pierdołowatych pierdół. Wcześniej u pastora Hong trafiłam na festiwal wołowiny. Pastor bardzo był z tego faktu raczej niezadowolony. Nie lubi pan festiwali? Spytałam. „E.. takie tam, od rana gra głośno muzyka, ludzie łażą, żadna atrakcja. Nie, nie lubię” powiedział. Wołowina wołowiną, ale cóż to takiego ten bibimbap? Nazwa co najmniej zabawna, nieprawdaż? „bap” po koreańsku oznacza ryż, no a to „bibi” bo może od „bibki” czyli zabawy, bo ja wiem? Ja bym określiła, ze bibimbap to rodzaj sałatki z ryżem na półciepło. Dostajesz człowieku michę wypełnioną ułożonymi gwiaździście składnikami – głównie są to warzywa pokrojone w paski (marchew, sałata, wodorosty, kiełki, czasem troszkę mięsa, czasem troszkę ryby, czasem sadzone jajko, ziarna sezamu, reszta niezidentyfikowana). Do tego jest podawany zazwyczaj (jakżeby inaczej) sos chili lub jakiś wywar. A, no i miska ciepłego ryżu. Gdy to po raz pierwszy postawiono przede mną gapiłam się na tą michę główną i te kilka misek pobocznych i nie do końca wiedziałam jak to „ugryźć”. Poprosiłam zatem panią kucharkę, żeby mi pokazała. Kobitka podeszła, wsypała ryż do składników, polała kilkoma łyżkami wywaru i zaczęła energicznie mieszać. Aha! Załapałam i podziękowałam, ze teraz to ja już sobie dam radę.. Ale pani dalej mieszała. I mieszała. Podziękowałam ponownie, ze teraz to już ja sama.. Pani nie przestawała jednak mieszać skrupulatnie wszystkich składników mojej misce. Zrezygnowana już dalej nei protestowałam doszedłszy do wniosku, że pani z pewnością myśli, ze oprócz mieszania obca jest mi także czynność wkładania sobie jadła do ust, zatem niechybnie zaraz założy mi śliniak i krzyknie „am!” każąc mi otworzyć buzię do karmienia. No i choć ostatecznie przejęłam pałeczkowe stery to pani z dużą dozą nieufności stala 2 metry ode mnie obserwując, czy na pewno jedzenie trafia do mojej paszczęki. Ciężkie przeżycie, ale bibimbap dobry. Co tu w ogóle jadam w tej Korei? No, z tym jedzeniem koreańskim to nastąpiła u mnie pewna ewolucja tj. polubiłam to i owo, ale kraj ten i tak raczej nie ma szans znaleźć się w czołówce moich kulinarnych ulubieńcow. Wszystko, no może 90 procent potraw tonie w paście chilli, jest w niej umuziane i utaplane. Słynne kimchi podwana jest do posiłku ZAWSZE. Kimchi to w moim mniemaniu nazwa wspólna wszelkich kiszonek (najczęściej utaplanych i umuzianych w paście chilli), króluje oczywiście kapusta i rzodkiew, ale kiszone są chyba wszystkie warzywa i liście, jest też plynne kimchi i tu zgłupiałam co tez można nazwać tą nazwą. Po przyjeździe byłam załamana, nic mi nie podchodziło a ceny przyprawiały o ból. Auć! Auć! Bolało. Ale co zrobić, nie jest to Azja środkowo-wschodnia, gdzie posiłek można zjeść za 2 dolary, no ale za 5-6 jakiś obiad się dostanie. Zważywszy na to, że jeszcze grosza nie wydałam na zakwaterowanie, jestem w stanie tyle wysupłać. Królują zupy.. eh, ale daleko im do naszych polskich zup. Micha tym razem jakiegoś szaroburego wywaru z czasem paseczkami mięsa i zwojem kluch, okraszone to co prawda nieco szczypiorkiem .. ale nie, nie mój smak. Nie ma przesmażonej cebulki czy odrobiny czosnku, ziemniaka…. Aż mnie nosi, żeby ugotować po swojemu, dać im ogórkowej, kapuśniaku, barszczyku! To są zupy! Często jadam też gimbapy, czyli koreańska wersję japońskiego maki-sushi albo kanapki ryżowe. Można dostać chleb typu tost i bagietki. Całkiem w sumie nieźle. Warzywa i owoce rosną tu dorodne, olbrzymie i toćka w toćkę jednakowe jakby były poddane standardom metrycznym Unii Europejskiej. Półkilowe jabłka na zaledwie 2-3 metrowych czasem jabłonkach, gruszki to pewnie koło kilograma mają – coś mi się wydaje, że wyrosły karmione połową tablicy Mendelejewa. Takie mamy czasy, taki mamy klimat J powiadają niektórzy. Najlepsze są persymony. Jeszcze miesiąc temu pytałam na fejsbuku co to takiego jest ten pomarańczowy owoc, a teraz tylko wypatruję spadów pod drzewami.. najlesze takie przejrzałe persymony czy jak je zwą kaki są właśnie jak poleżą. Moje drogowe esy floresy w końcu rzuciły mnie na wyspę Jeju. Nie ukrywam, że z nadzieją na znalezienie większej dawki ciepła bo mi czasem już tyłek lekko do siodełka przymarza. O jeju jaka wyspa! Z wulkanem pośrodku, składa się w 90% z czarnej lawy tworzącej surowe formacje skalne na linii brzegowej, pozostałe 10% stanowi mieszanka sadów mandarynkowych, hoteli, pensjonatów, kafejek i przeróżnych atrakcji i nie są nimi bynajmniej plaże a… głównie muzea. Jeju to główna koreańska destynacja turystyczno-romantyczna, zatem znajdziemy tutaj m.in. - trzy muzea miłości i seksu - muzeum czekolady - muzeum misiów pluszowych - i jakieś 100 czy 200 innych podobnie interesujących Rozdawany w Informacji Turystycznej przewodnik instruuje tez dokładnie jakie można uszczęśliwić wybrankę. - „połóż rękę pod głowę ukochanej i liczcie razem gwiazdy” -„podaj jej rękę i przeskakujcie razem przez fale” - „idźcie na spacer i zaskocz ją namiętnym pocałunkiem” Tym bardziej doceniam teraz polskich mężczyzn – bez prowadzenia za rękę, a radzą sobie świetnie! Szacun panowie. Przejechawszy ponad 250 km wokół wsypy o smaku mandarynek wracam na stały ląd. Zostało mi niecałe 3 tygodnie w Korei. Pod koniec listopada wracam tak jak to sobie obiecałam na szlaki Azji Południowo-Wschodniej, do Tajlandii i Kambodży, skąd uciekłam w marcu zgotowana panującym upałem. Staram się stosować zasadę „podróżuj w odpowiedniej porze roku” (no ok, z listopadem w Korei mi nie wyszło) liczę więc na to, ze od grudnia do lutego temperatury zgodne z przewodnikowymi obietnicami będą przynajmniej znośne, a ja sobie przyjemnie poglobtrotuarzę.