Niezbędnik czyli co mi się przydaje w podróży?

EWCYNA

Niezbędnik czyli co mi się przydaje w podróży?

EWCYNA

Jak zostałam „Bajbajem”

Piłaś kiedyś kawę z kardamonem? spytała kiedyś Wiola. Pycha! dodała i następnego dnia na spróbowanie dostałam od niej paczuszkę nasion tej egzotycznej przyprawy. Gotujesz kawę z nasionami i jak lubisz też z cukrem. Rozgrzewa a jak przy tym pachnie! – zachwalała i muszę powiedzieć, że nie było w tym grama przesady. Przez następne zimowe tygodnie gotowałam sobie co rano kawę z kardamonem, który nadaje napojom nieco ostry cytrynowo-goździkowo-imbirowy aromat. Po wjeździe do Kambodży najbardziej na południe położonym przejściem granicznym z Tajlandią w Hat Lek przywitał mnie Las Kardamonowy. To położony w zachodnio-południowym zakątku tego głównie równinnego kraju pas tropikalnych lasów deszczowych, dzikiej dżungli porastającej łagodne zbocza gór. Łagodne jak łagodne, powiedziałby każdy przejeżdżający tędy cyklista.. Droga jest dość wymagająca, jeden pagórek rozpoczyna drugi, ale nawierzchnia jest dobrej jakości a cisza zakłócana jedynie dochodzącymi dźwiękami z dżungli wynagradza wysiłek włożony w ich pokonanie. Wioski a tym samym sklepy położone są co mniej więcej 40 km, i to w zasadzie jedyne miejsca, gdzie można coś kupić i odpocząć. Niestety nie widziałam rosnącego tam kardamonu, choć wiem, że jest uprawiany w bardziej odległych od drogi miejscach. Chciałby człowiek może trochę wejść i dotknąć tej dżungli, przysiąść na jej skraju, ale ustawione 5 metrów od drogi tablice ostrzegające przed minami chłodzą wszelkie zapały. Może to i przesada, ale nawet na siku nie oddalam się dalej niż 2 metry od asfaltu. Na całej długości drogi ani jednej wiaty, w której można by schronić się przed prażącym słońcem. Miny, którymi naszpikowano ten teren w czasach kambodżańskiej wojny domowej w latach 70-tych miały uniemożliwić ludziom ukrycie się w lesie i przedostanie do Tajlandii. Las Kardamonowy to także ostatnia ostoja Czerwonych Khmerów, którzy chronili się tutaj do początku lat 90-tych. Podobno las oczyszczono z min, ale ta smutna spuścizna czasów Pol Pota wydaje się że pozostanie tu jeszcze kto wie jak długo. Dzięki wysiłkom organizacji międzynarodowych Las Kardamonowy póki co jest chroniony przed zakusami budowniczych z Wietnamu i Chin, lokalna ludność angażowana jest w aktywności związane z ekoturystyką – dzięki temu chociażby jedną noc spędzam w kambodżańskim domu korzystając z homestayu za całe 2,5 dolara. Można tu zatrzymać się na dłużej, iść na trekking który podobno jest o niebo lepszy od tych oferowanych w Tajlandii, popływać kajakiem, odpocząć przy wodospadzie. No ja nie jestem trekkingową bestią i decyduję się jechać dalej. Dużo czytałam i słyszałam o marnej jakości dróg i infrastruktury w Kambodży, ale i tak chcę zobaczyć tu kilka miejsc więc jestem. Myślałam, że po odwiedzeniu już kilku azjatyckich krajów niewiele mnie zdziwi.. a jednak myliłam się! Po trzech dniach drogi przez dżunglę docieram do jednej z dróg głównych i dostaję obuchem w łeb. Choć pokryta asfaltem, co tu należy do rzadkości droga nr 4 jest wąska, za wąska by pomieścić wszystkie jadące tamtędy pojazdy. Jadą na pełnym gazie, trąbią i wymijają na potęgę. Początkowo, słysząc trąbienie próbuję wychowywać kierowców pokazując, ze mają mnie wyprzedzić. To działało czasem gdzie indziej, ale nie działa tutaj. Tu trąbienie staje się natarczywe i obserwując innych orientuję się, że ciężarówki i vany w zasadzie i tak robią łaskę, że trąbią oznajmiając swoją obecność. Tobie, puchu marny na rowerze tak jak innym puchom marnym na dwukółkach pozostaje jedynie szybki zeskok z asfaltu na położony jakieś 15 cm niżej pas czerwonego piachu. Hopsasa! Taki motocross w czystej postaci, szkoda ze nie poćwiczyłam wcześniej w rodzinnym mieście na tamtejszym torze – byłoby jak znalazł. No i jakieś resory by się przydały. Żarty żartami, ale kiedy w momencie, kiedy mam uskoczyć w bok mija mnie z pełną prędkością jadący poboczem samochód osobowy (czyli mijają mnie dwa jadące w tą samą stronę z obu stron) staję roztrzęsiona i długo nie mogę się uspokoić. Z jednej strony mam ochotę go dogonić, wyciągnąć za ten bezmyślny łeb z samochodu i przyłożyć z pięści, a z drugiej mam jedynie chęć się rozryczeć. Mogę tylko dziękować opatrzności, że i tym razem miała mnie w swojej opiece. Gdy docieram do nadmorskiej miejscowości Silhoukville jestem ledwo przytomna i pełna wątpliwości, czy uda mi się w ogóle przejechać Kambodżę. Kilka dni na miejscu pomaga w odzyskaniu sił, ale jestem pewna, ze godzina ponownie na drodze mi je odbierze. Na razie wciąż odpoczywam, bo przyjdzie mi teraz pożegnać się z morzem na długie tygodnie. Silhoukville to dość młode, bo powstało w latach 60-tych miasto portowe. Samo w sobie jest raczej nieciekawe i jak prawie wszystko tutaj brudne, pokryte kurzem i stertami walających się śmieci, ma jedno największe bogactwo – plaże. Jest ich tutaj kilka, większych i mniejszych, dla bogatych i dla biednych, bardziej lub mniej zatłoczonych. Przy części z nich pobudowano drogie resorty i hotele, podrasowano obejście palmami i zamieciono chodniki. Druga, większa część z nich to mekka lokalsów i backpackersów – pokryte strzechą bungalowy, leniwie przechadzający się ludzie w rozmemłanym plażowym stroju i mniej lub bardziej rozciągniętych gaciach czy też mniej lub bardziej odsłoniętych bikini. Klimat ogólnego lenistwa i nicnierobienia przerywany jedynie dźwiękiem jadącego tuk tuka tudzież warkotem wyciskanej mechanicznie na przydrożnym straganie trzciny cukrowej. Często nowo pobudowane hotele graniczą z bieda-domami ludzi a hałdy śmieci leżą tuz pod nowobogackim płotem. Nie mieszkam na plaży. Gdy ledwie powłócząc nogami i kołami dobrze już po zmroku dotarłam do miasta choć się rozglądam nie widzę żadnego guesthousu, za to widzę na wzgórzu kosciół i kieruje się tam. Nie ma problemu z tym, żeby została tu kilka dni w domu gościnnym. Nie próbuję nawet przemieścić się do wypełnionego noclegowniami, ale ogłupiającego hałasem centrum. Niektórym może wydać się, ze moja podróż robi się zanadto „kościółkowa”, ale dla mnie to bez znaczenia. Gdzie mogę spotkać tak ciekawych ludzi, który opowiedzą mi trochę o życiu tutaj, o kraju kiedyś i teraz? Spotykam tu trzech księży trzech narodowości – Khmer, Birmańczyk i Francuz, codziennie przyjeżdża tez ktoś nowy by przenocować – wolontariusze z organizacji NGO, siostry zakonne pracujące z lokalną ludnością. Jest Jeanny z Francji, która jest wolontariuszką w organizacji, zajmującej się ekologią. Ekologia – słowo to raczej wszystkim obce.. Te tony śmieci przy drogach to zachowania ludzkie wynikające po części brak edukacji w tym względzie a po części z nicnierobienia władz, które śmieci nie sprzątają. Ogromnym problemem jest woda, kanalizacja praktycznie nie istnieje, gdy pytam gdzie mogę umyć ręce wskazuje mi się beczke z prawdopodnie deszczówką. Widzę, jak ludzie napełniają baniaki wodą z przydrożnego bajora. W tym samym bajorze moczą się woły błotne razem z kilkorgiem radośnie pluskających się dzieci. Postanawiam kupować też wodę nie tylko do picia, ale też do mycia. Nocuję rozkładając namiot w przydrożnej wiosce. Ludzie życzliwi, ktoś przywozi wodę do mycia, zapewnia, że jest bezpiecznie. Pomiędzy 18-20 tą słychać jeszcze głosy, chyba gdzieś gra telewizor.. potem prąd jest wyłączany i zapada mrok. Mrok jak oko wykol choć rozświetlany blaskiem pełni księżyca. Mrok, jaki znam, ale z odludnych miejsc a nie środka sporej wioski. To dla mnie inny mrok. Tak samo jak w Laosie nie dostanę tu chociażby lodów – lody musza być zamrożone a tu produkty, glównie napoje chłodzi się dowożonym raz dziennie lodem. Wschód i zachód słońca wyznacza rytm dnia – niby wszędzie tak jest, ale uświadamiam sobie jak bardzo dostęp do elektryczności nam ten dzień przedłuża. Tu ludzie chodzą spać wcześnie i wstają gdy dnieje. W mieście jest podobnie. Jazda dużą ulicą rozświetlaną jedynie reflatkorem samochodow nie należy do przyjemności. W ilości pozdrawiających „bajbajów” i „hellołów” na godzinę Kambodża wygrywa w całej rozciągłości. „Bajbaaaaaj! Bajbaaaaaaj!” i nieco rzadziej „Hellooooo!!!” to podawane z ust do ust pozdrowienie wykrzykiwane przez dzieci atakuje mnie wręcz gdy przejeżdżam przez wioski. Jest bardzo miłe i bardzo radosne, ale zwyczajnie nie mam już siły odpowiadać. Czasem machnę ręką w pozdrawiającym „geście papieża”, ale nie dam, fizycznie nie dam rady wszystkim odpowiadać! Mam wrażenie, że jeszcze jedno „Bajbaj” i padnę na twarz. Czasem w takim nieodpowiedzianym „bajbaju” wyczuwam złość – dlaczego nie odpowiadasz przybyszu na rowerze? Spokojnie. Tu po prostu jestem następnym „Bajbajem”.

EWCYNA

Rok w drodze – 30 nieuleczalnych symptomów

Niedawno tj. 10 grudnia minął rok odkąd szwendam po azjatyckich drogach. Spróbowałam przyjrzeć się, jakich dorobiłam się podróżniczych symptomów. Zidentyfikowałam ich trzydzieści, ale być może jest ich więcej? Oto one: 1. Myślę, że rower bez sakw zachowuje się dziwnie i niestabilnie 2. Każdego dnia przeklinam ilość i wagę swojego bagażu, ale wciąż uważam, że wszystko co wiozę jest niezbędne 3. Wiem, że jazda o wschodzie słońca, gdy jest chłodno jest najprzyjemniejsza, ale z reguły wyruszam trzy godziny po świcie, gdy zaczyna się największy upał 4. Tyle razy dziennie mówię „hello”, że kiedy odkrywam, że to tylko ktoś odebrał telefon czuję się nieswojo 5. Przestałam bać się ciemności – przeciwnie – uważam ją za swojego sprzymierzeńca, bo pozwala mi się ukryć 6. W ciągu dnia wciąż nie mogę oprzeć się wyszukiwaniu wzrokiem miejscówek na rozbicie namiotu a na widok doskonałego miejsca na camping wzdycham „choroba, dlaczego jest dopiero południe?!” 7. jeździć rowerem po górach do czasu, kiedy się tam znajdę. Gdy jadę po płaskim wzdycham „błe, ale tu nudno” 8. Zastanawiam się dlaczego kilka razy dziennie ludzie wmawiają mi, ze to co robię jest takie niebezpieczne 9. Wiem już jak „rozmawiać” z psami i jak je odstraszyć, ale nawet na pudla czy chiuaua patrzę podejrzliwie 10. Zasypiając jak dziecko w przeróżnych dziurach zastanawiam się po co kiedyś potrzebowałam łóżka i w zasadzie po co są hotele i dlaczego tyle kosztują 11. Wykorzystuję niemal każdy dostęp do wody jako okazję od umycia się lub przeprania czegoś, w związku z tym na mnie tudzież rowerze ciągle się coś suszy 12. Opanowałam do perfekcji sztukę mycia w kubku wody a gąbka to jeden z moich niezbędnych podróżniczych gadżetów 13. Zmieniałam plany już tyle razy, że najbardziej pewną rzeczą w podróży pozostaje to, że od czasu do czasu muszę coś zjeść i gdzieś spać, a gdzie to będzie to już najmniej istotne 14. Po tygodniu w drodze odpuściłam ochronę antymalaryczną – gdy już po całym dniu uda mi się umyć ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest żeby się ponownie czymś popsiukać czy posmarować 15. Przestaję Cię dziwić, że nowo poznani ludzie chętnie goszczą mnie u siebie, zostawiając klucze do mieszkania i pełną lodówkę 16. Gdy zauważam swoją wymarzoną bluzkę na rower w przydrożnym straganie okazuje się, ze to niestragan, tylko ktoś suszy pranie przed domem 17. Nie dziwi mnie, że na prośbę o przyniesienie przedłużacza, aby podłączyć telewizor w pokoju właściciel przynosi nowy telewizor z dłuższym kablem 18. Sztukę szukania gniazdek do prądu opanowałam do perfekcji 19. Słysząc jeden z najpopularniejszych porannych azjatyckich dźwięków tj. szmer zamiatania miotłą zastanawiam się po co oni tak zawzięcie zgarniają te kilka spadłych listków zamiast czasem ogarnąć łazienki jakimś detergentem 20. Staram się omijać wzrokiem lustro i nie patrzeć na te wszystkie plamy na twarzy od słońca bo i tak wiem, ze nie znikną a ja już dawno przestałam przypominać kobietę 21. Spanie raz na jakiś czas w klimatyzowanym pomieszczeniu pozwala mi docenić, jak to milo jest się czasem czymś przykryć 22. Tyle razy się zawiodłam oglądając je, że czytając o lokalnych atrakcjach pytam się siebie 10 razy „czy na pewno chcę tam pojechać?” i najczęściej odpuszczam 23. Wspominając sterty ciuchów, które od kilku lat leżą nietknięte w szafie i piwnicy klnę w duchu po co do diabła wydałam na to tyle pieniędzy i ile za to mogłabym teraz podróżować 24. Od momentu wizyty u fryzjera, który z wyraźnym obrzydzeniem zajmował się kupą siana na mojej głowie robię sobie postrzyżyny sama 25. Nie zwracam uwagi jak wygląda przydrożna żarłodajnia – jak inni się tam nie potruli, to jest szansa, że ja nie umrę a jeszcze większa, że zjem tam posiłek życia 26. Karaluchy i szczury nie robią na mnie większego wrażenia 27. Mam ochotę wysłać na miesiąc jazdy rowerem po wietrznej pustyni osoby, które określają dystans w minutach jazdy samochodem i nie są w stanie określić nawet w przybliżeniu, ile to może być kilometrów („do sklepu? 20 minut samochodem”) 28. Po pokonaniu wybitnie uciążliwego odcinka postanawiam, że z rowerem koniec na tydzień a po dwóch dniach nie mogę już usiedzieć na miejscu 29. Wiem już, co oznacza określenie „good for two” odnośnie pokoju lub jedzenia – jest to dokładnie w moim przypadku „good for one” 30. Wiem już, żeby zadawać pytania otwarte np. „którędy do Bangkoku?” bo na zamknięte odpowiedź zawsze brzmi „yes” (np. „czy do Bangkoku należy skręcić w prawo”? – odpowiedz brzmi „yes”. Po chwili pytasz „czy do Bangkoku należy skręcić w lewo?” odpowiedź brzmi „yes”)   Ktoś też tak ma? Obawiam się, że są nieuleczalne..  

EWCYNA

Urodziny króla

Czy kochasz króla? Kobieta w żółtej bluzce stoi naprzeciwko mnie i pytającym wzrokiem nieśmiało podaje mi świeczkę. Zdębiałam. Zaniemówiłam, ale trzeba było ocknąć się i jakoś zareagować.. dość niepewnie zatem odpowiadam Tak.. . Każda inna odpowiedź wydawała mi się być niegrzeczną. Jest wieczór a na placu przed świątynią buddyjską (czyli wat) w małej wiosce, której nazwy nawet nie znam zebrała się cała miejscowa społeczność. 5 grudnia a to w Tajlandii święto narodowe. To dzień urodzin króla. Jego wyskość Rama IX jest ukochanym królem Tajów. Leciwy, bo kończy właśnie 87 lat na portretach przedstawiany jest niezmiennie jako – tak na oko – czterdziestolatek. Nie ma instytucji, nie ma miasta, nie ma wioski bez jego wizerunku. Żółty postument udekorowany flagami i kwiatami – mijam ich codziennie dziesiątki. Żółty jest kolorem panującego od wielu lat monarchy i to na jego cześć w tym dniu większość mieszkańców Tajlandii przywdziewa żółte koszulki. Kobieta podaje mi świeczkę stajemy w szeregu razem z mieszkańcami wioski przed portretem królewskiej pary. Brzmią pieśni, a w oddali widać strzelające fajerwerki. Po skończonej uroczystości kilka osób podchodzi do mnie podając rękę i dziękując. Mówiąc językiem staropolskim czuję się cokolwiek skonfundowana, ale też zaszczycona. Tu nic nie jest na pokaz, Ci ludzie kochają monarchę i modlą się, aby żył jak najdłużej. . Po dotarciu do Bangkoku spędzam kilka dni na aklimatyzacji bez klimatyzacji, bez zwiedzania i zawracania gitary podobnymi sprawami – mieszkam jakieś 15-20 km od centrum i choć mam nawet ambicję się tam dostać to po przejechanych 10 rezygnuję. Ktoś zgadnie dlaczego? Po tygodniu czas w końcu ruszyć cztery litery i przemieścić je tam gdzie ich miejsce – na siodełko. Kierunek – Kambodża wzdłuż wschodniego wybrzeża Tajlandii czyli zatoki Tajlandzkiej. Na drodze idzie mi nieźle. Co ja bredzę – idzie mi doskonale! Fantastycznie! Absolutnie perfekcyjnie! W końcu raz opanowanych czynności się nie zapomina – od roku (yes, yes, od roku!) praktykuję przemieszczanie się po azjatyckich drogach. Należy jedynie otrząsnąć się z letargu po koreańsko-ścieżkowych odludziach. Jazda po prąd – proszę bardzo. Slalom pomiędzy pojazdami – nic prostszego. W poprzek autostrady przez zapory? – pestka. Na światłach ustawiam się z przodu razem z resztą dwuśladów. Moja twarz nie wyraża żadnych emocji, jest absolutnie obojętna (albo tak mi się wydaje) – zapala się zielone, naciskam na pedały, ruszam ignorując zdziwione spojrzenia co poniektórych. Wymija nie dzikie stado motorków, pojazdów z przyczepkami o zawartości bardziej lub mniej zidentyfikowanej, obwieszonych do niemożliwości dobrem wszelakim. Tylko dlaczego oni wszyscy na mnie jadą?! Choroba, przecież tu ruch lewostronny a ja pędzę prawą.. przepraszający uśmiech, skinienie głową w podzięce i już się przemieszczam na drugą stronę ulicy. Nikt tu się na takie rzeczy nie wkurza, nie denerwuje, nie obrzuca błotem czy inwektywami (jak k..a jedziesz? – znacie to z Polski może?). Filozofia „Take it easy” sprzyja życiu, żebym to ja jeszcze umiała w końcu ją bardziej przyswoić bo coś mi jednak słabo idzie. Wyjazd z Bangkoku jak to wyjazd z każdego wielomilionowego miasta – trzeba mieć źle poukładane w głowie, by się na to zdecydować. Zatem ja mam nierówno pod sufitem a wszystkim polecam wyjazd i wjazd pociągiem. Żeby nie było – mnie też ostrzegano! Przez pierwsze dziesiątki kilometrów nie ma gdzie zjechac, jest tylko jedna główna droga – wkładam zatyczki do uszu, pedałuję jak automat by trzeciego dnia dotrzeć w pobliże nadmorskiej miejscowości Pattaya, gdzie gości mnie warmshower Rene. Dociera tu tez para podróżników rowerowych z Francji, którzy jadą w przeciwną stronę. Pattaya, Pattaya.. taka ładna nazwa miejscowości, jednakże odwiedzającym Tajlandię kojarzy się jednoznacznie – to największe centrum seksturystyki w tym kraju. Chcecie zobaczyć „working street”? – pyta Rene. No w sumie.. nie żeby mnie to rajcowało, ale jak już tu jestem.. Jedziemy. Po pięciu, może dziesięciu minutach mam dość. Nieważne jakiej jesteś płci masz pod nos podtykany przez znudzonych naganiaczy cennik z jednoznacznymi zdjęciami lub rysunkami usług – żeby nie było wątpliwości za co się płaci. Nawet muszę przyznać trochę mnie to szokuje. Przyglądam się pracującym tu kobietom. Nie oceniam, przyglądam się. Beznamiętne, najczęściej znudzone miny i mało energiczne ruchy, które z założenia mają być tańcem przy rurze mnie raczej nie zachęciłyby do wejścia do „klubu” – no, ale jest dopiero 22ga, a ja jestem kobietą. Z pewnością po północy robi się tu żwawiej i a po kilku drinkach interesująco. Na ulicach króluje język rosyjski. Byłam, widziałam – zaliczone. Punkty wędrują do Amsterdamu i tamtejszej czerwonej dzielnicy – tam mi się nawet całkiem podobało. Droga w końcu rozwidla się i mogę jechać spokojniejszą prowadzącą wzdłuż plaż wybrzeża. Jest spokojnie i choć widać całkiem sporo „farangów” czyli obcokrajowców plaże są raczej puste a droga ocieniona. Znalezienie noclegu w Tajlandii jest już dla mnie większym wyzwaniem – nie byłoby oczywiście bo guesthousów i hoteli tu na pęczki, ale supertanio też nie jest. Dwukrotnie nocuję w wacie, czyli tajskiej świątyni. Generalnie to super sprawa, bo mnisi raczej nei robią problemu z udostępnieniem miejsca, problem leży gdzie indziej – tak jak w całej Tajlandii tak i to miejsce należy nie do ludzi a zwierząt. Psy, koty.. leżą i łażą wszędzie. Wydaje się – nic, tylko nauczyć się sprawnie między nimi lawirować i uważać pod nogi.. Gdzie tam! Laba kończy się po rozstawieniu namiotu. Około 22-giej rozszczekują się psy. Gdy tylko przestają staram się nei poruszać, żeby mnie nie usłyszały. Wtedy jakoś koło pólnocy uaktywniają się koty. To nie jest miłe „miau” tylko darcie ryja i zawodzenie dusz potępionych! Zero reakcji na tupnięcie nogą czy inne formy przepędzenia – niech „toto” idzie i wyje chociaż 50 metrow dalej, a on nic, gapi się zdziwiony i dalej drze mordę. Na szczęście po jakimś czasie menażeria się uspokaja, ale i tak uważam na każdy ruch w namiocie co by się od nowa nie „rozgadały”. Jest też menażeria, która mniej drze ryja a szybciej przechodzi od czynów. Przypadkowo docieram do nadmorskiego parku narodowego – leży z dala od drogi, mała zatoczka z pasem czyściutkiej, pustej plaży porośniętej palmami kokosowymi – raj Panie, znalazłam raj! Pluskam się cały dzień a pod wieczór nie zawracam sobie gitary rozkładaniem namiotu tylko układam się do snu w wiacie. Tak mi się tu podoba, ze zamierzam pobyczyć się dzień, dwa a może trzy? Wstaje piękny poranek, przeciągam się i .. czy mi się wydaje, czy coś tą wiatą szarpie? Coś tu łazi? Skacze? Ale psów nie widziałam. No nie! Małpy! Tupię nogą a te nic. Podbiegam w ich stronę – kurcze – prychają, atakują i ani myślą uciekać! Jest ich tyle.. A ja mam jak to ja wszystko rozgrzebane i porozwalane, powyciągane z sakw – jak to ja. Nie potrzeba mi kawy do natychmiastowego przebudzenia się – wrzucam w sakwy wszystko jak leci, byle szybciej bo te bestie już łapią to czy owo. Pustą butelkę i moje gatki – niech się nimi udławi. Na szczęście przychodzi odsiecz w postaci strażnika parku który czymś tam strzela, a ja czuję się głupio. Bezmyślna turystka myślę sobie – to ja. Patrzcie i podziwiajcie! I choć zostaję na miejscu dwa dni to codziennie pakuję wszystko do sakw a te skrzętnie zapinam i rower biorę ze sobą. Małpy to cwane stworzenia – podchodzą blisko, chodzą pod nogami, ale strażnik pokazuje, że nie można ich odpędzać nogą, bo mogą rozwścieczone ugryźć, należy ewentulanie odpędząć kamieniem. Biegnę po kamienie czym prędzej – no mam stracha, co tu dużo mówić, przez te małpy. Wściekłe koty, wściekłe małpy, wściekle piękne plaże i wściekle dobre jedzenie. Tajlandia to wściekły raj. Coś czuję, ze jak zawitam na wyspy to się dopiero wścieknę ze szczęścia.

Lekcja polskiego w kolorach jesieni

EWCYNA

Lekcja polskiego w kolorach jesieni

Myanmar (Birma) rowerem – subiektywny praktycznik

EWCYNA

Myanmar (Birma) rowerem – subiektywny praktycznik

EWCYNA

Wyspa o smaku mandarynek

Z pamiętnika Globtrotuarki. Korea Południowa choć bardziej środkowa, dnia… a bo ja tam wiem. Widoku wielebnego wchodzącego do mojego pokoju ok. 23-ciej z dwoma zimnymi piwami w ręku nie zaliczyłam do widoków pospolitych i naturalnych. Szczerze mówiąc trochę mnie zatkało. Byłam już w piżamie i choć z reguły o tej porze już śpię (zmrok zapada ok. 18tej a 19ta to ciemna namiotowa noc) to z uwagi na sytuację nadzwyczajną czyli ciepły pokój na plebanii i docierające tam wifi oczywiście coś tam jeszcze sobie w tym necie grzebałam. Ale co było robić, jego plebania, ja ewidentnie jeszcze nie śpię, a że czasem przejawiam jeszcze oznaki dobrego wychowania, narzuciwszy cos na grzbiet zaprosiłam wielebnego do środka. Rozmowa jakoś się słabo kleiła, wiec zagaiłam No a jak się żyje w Korei proszę księdza? Eh, ciężko – pokiwał z ubolewaniem głową. Wszyscy tylko myślą o pracy, zarabianiu pieniędzy (chwileczkę, czy ja tego już gdzieś nie słyszałam??).. Pieniądz przesłania potrzeby i życie duchowe Młodzi nie chodzą do kościoła. Problem. Duży problem. Poskubaliśmy sobie orzeszków, ponarzekaliśmy na czym ten świat stoi i wypiwszy wspólnie jedno piwo pożegnaliśmy się. Ufff. Trochę dziwna ta wizyta. Moja trasa w Korei przypomina jakieś esy-floresy bo ciągle zmienia mi się wizja gdzież to właśnie mam się udać. Miało być tam, ale zobaczyłam rzekę, skręciłam i tak miło się jechało, że dojechałam te kilkadziesiąt kilometrów do morza.. a potem były jakieś zabytki Unesco, prastare grobowce, a potem odkryłam, ze niedaleko w sumie bo jakieś 150 km w Jeonju jest Festiwal Bibimbapa, czyli jednej z koreańskich potraw narodowych, więc się tam a jakże udałam. Po to tylko, aby się przekonać, że ideą przewodnią koreańskich festiwali, bo był to już bodajże czwarty na jaki trafiłam, jest głównie sprzedaż pamiątek, żarcia i wszelkiego rodzaju pierdołowatych pierdół. Wcześniej u pastora Hong trafiłam na festiwal wołowiny. Pastor bardzo był z tego faktu raczej niezadowolony. Nie lubi pan festiwali? Spytałam. „E.. takie tam, od rana gra głośno muzyka, ludzie łażą, żadna atrakcja. Nie, nie lubię” powiedział. Wołowina wołowiną, ale cóż to takiego ten bibimbap? Nazwa co najmniej zabawna, nieprawdaż? „bap” po koreańsku oznacza ryż, no a to „bibi” bo może od „bibki” czyli zabawy, bo ja wiem? Ja bym określiła, ze bibimbap to rodzaj sałatki z ryżem na półciepło. Dostajesz człowieku michę wypełnioną ułożonymi gwiaździście składnikami – głównie są to warzywa pokrojone w paski (marchew, sałata, wodorosty, kiełki, czasem troszkę mięsa, czasem troszkę ryby, czasem sadzone jajko, ziarna sezamu, reszta niezidentyfikowana). Do tego jest podawany zazwyczaj (jakżeby inaczej) sos chili lub jakiś wywar. A, no i miska ciepłego ryżu. Gdy to po raz pierwszy postawiono przede mną gapiłam się na tą michę główną i te kilka misek pobocznych i nie do końca wiedziałam jak to „ugryźć”. Poprosiłam zatem panią kucharkę, żeby mi pokazała. Kobitka podeszła, wsypała ryż do składników, polała kilkoma łyżkami wywaru i zaczęła energicznie mieszać. Aha! Załapałam i podziękowałam, ze teraz to ja już sobie dam radę.. Ale pani dalej mieszała. I mieszała. Podziękowałam ponownie, ze teraz to już ja sama.. Pani nie przestawała jednak mieszać skrupulatnie wszystkich składników mojej misce. Zrezygnowana już dalej nei protestowałam doszedłszy do wniosku, że pani z pewnością myśli, ze oprócz mieszania obca jest mi także czynność wkładania sobie jadła do ust, zatem niechybnie zaraz założy mi śliniak i krzyknie „am!” każąc mi otworzyć buzię do karmienia. No i choć ostatecznie przejęłam pałeczkowe stery to pani z dużą dozą nieufności stala 2 metry ode mnie obserwując, czy na pewno jedzenie trafia do mojej paszczęki. Ciężkie przeżycie, ale bibimbap dobry. Co tu w ogóle jadam w tej Korei? No, z tym jedzeniem koreańskim to nastąpiła u mnie pewna ewolucja tj. polubiłam to i owo, ale kraj ten i tak raczej nie ma szans znaleźć się w czołówce moich kulinarnych ulubieńcow. Wszystko, no może 90 procent potraw tonie w paście chilli, jest w niej umuziane i utaplane. Słynne kimchi podwana jest do posiłku ZAWSZE. Kimchi to w moim mniemaniu nazwa wspólna wszelkich kiszonek (najczęściej utaplanych i umuzianych w paście chilli), króluje oczywiście kapusta i rzodkiew, ale kiszone są chyba wszystkie warzywa i liście, jest też plynne kimchi i tu zgłupiałam co tez można nazwać tą nazwą. Po przyjeździe byłam załamana, nic mi nie podchodziło a ceny przyprawiały o ból. Auć! Auć! Bolało. Ale co zrobić, nie jest to Azja środkowo-wschodnia, gdzie posiłek można zjeść za 2 dolary, no ale za 5-6 jakiś obiad się dostanie. Zważywszy na to, że jeszcze grosza nie wydałam na zakwaterowanie, jestem w stanie tyle wysupłać. Królują zupy.. eh, ale daleko im do naszych polskich zup. Micha tym razem jakiegoś szaroburego wywaru z czasem paseczkami mięsa i zwojem kluch, okraszone to co prawda nieco szczypiorkiem .. ale nie, nie mój smak. Nie ma przesmażonej cebulki czy odrobiny czosnku, ziemniaka…. Aż mnie nosi, żeby ugotować po swojemu, dać im ogórkowej, kapuśniaku, barszczyku! To są zupy! Często jadam też gimbapy, czyli koreańska wersję japońskiego maki-sushi albo kanapki ryżowe. Można dostać chleb typu tost i bagietki. Całkiem w sumie nieźle. Warzywa i owoce rosną tu dorodne, olbrzymie i toćka w toćkę jednakowe jakby były poddane standardom metrycznym Unii Europejskiej. Półkilowe jabłka na zaledwie 2-3 metrowych czasem jabłonkach, gruszki to pewnie koło kilograma mają – coś mi się wydaje, że wyrosły karmione połową tablicy Mendelejewa. Takie mamy czasy, taki mamy klimat J powiadają niektórzy. Najlepsze są persymony. Jeszcze miesiąc temu pytałam na fejsbuku co to takiego jest ten pomarańczowy owoc, a teraz tylko wypatruję spadów pod drzewami.. najlesze takie przejrzałe persymony czy jak je zwą kaki są właśnie jak poleżą. Moje drogowe esy floresy w końcu rzuciły mnie na wyspę Jeju. Nie ukrywam, że z nadzieją na znalezienie większej dawki ciepła bo mi czasem już tyłek lekko do siodełka przymarza. O jeju jaka wyspa! Z wulkanem pośrodku, składa się w 90% z czarnej lawy tworzącej surowe formacje skalne na linii brzegowej, pozostałe 10% stanowi mieszanka sadów mandarynkowych, hoteli, pensjonatów, kafejek i przeróżnych atrakcji i nie są nimi bynajmniej plaże a… głównie muzea. Jeju to główna koreańska destynacja turystyczno-romantyczna, zatem znajdziemy tutaj m.in. - trzy muzea miłości i seksu - muzeum czekolady - muzeum misiów pluszowych - i jakieś 100 czy 200 innych podobnie interesujących Rozdawany w Informacji Turystycznej przewodnik instruuje tez dokładnie jakie można uszczęśliwić wybrankę. - „połóż rękę pod głowę ukochanej i liczcie razem gwiazdy” -„podaj jej rękę i przeskakujcie razem przez fale” - „idźcie na spacer i zaskocz ją namiętnym pocałunkiem” Tym bardziej doceniam teraz polskich mężczyzn – bez prowadzenia za rękę, a radzą sobie świetnie! Szacun panowie. Przejechawszy ponad 250 km wokół wsypy o smaku mandarynek wracam na stały ląd. Zostało mi niecałe 3 tygodnie w Korei. Pod koniec listopada wracam tak jak to sobie obiecałam na szlaki Azji Południowo-Wschodniej, do Tajlandii i Kambodży, skąd uciekłam w marcu zgotowana panującym upałem. Staram się stosować zasadę „podróżuj w odpowiedniej porze roku” (no ok, z listopadem w Korei mi nie wyszło) liczę więc na to, ze od grudnia do lutego temperatury zgodne z przewodnikowymi obietnicami będą przynajmniej znośne, a ja sobie przyjemnie poglobtrotuarzę.

EWCYNA

Wszystkie drogi prowadzą do Jinju

Ależ… ależ tak! Tak! Przecież.. no tak! Ty jesteś SMOCZYCĄ! – powiedział Osioł a smok jak się okazało rodzaju żeńskiego zawachlował w zachwycie długimi rzęsami i po chwili przesłał mu dymny całus w kształcie serca. Przypominacie sobie tą scenę ze Shrecka? Ostatnio poczułam się właśnie jako ta smoczyca, gdy pewien przechodzień z pieskiem spacerujący po parku w nadmorskiej miejscowości Saczeon, w którym rozstawiałam namiot (no dobrze, rozstawiałam go tam po raz trzeci, bo to moja wina, że zaciągnęło deszczem?) powiedział piskliwie: Ależ tak! Tak! Ty jesteś kobietą! (Yes, yes! You are female!) No, jakżeby inaczej proszę pana, od urodzenia, nieustająco. Nie byłem pewien jak Cię tu wcześniej widziałem.. O nie! Ona naprawdę to robi!!! Będziesz tu spać?? z emocji podskakiwał a jego podniecenie i piskliwy głosik już mnie zaczynały irytować. O.. nie! to takie niebezpieczne! Doprawdy? Co jest takie niebezpieczne? Tego już pan nie potrafił mi wyjaśnić. Ale powiedział, że przyjedzie sprawdzić, czy mi się nic nie stało. Przyszedł po pól godzinie :). Za to ja musiałam my wytłumaczyć, że spanie w wiatach nie jest bynajmniej typowym polskim zachowaniem i co więcej – w Polsce nigdy bym się na to nie zdobyła. Ale nie jestem w Polsce, a Korei Południowej. Jest bezpiecznie, a doba w motelu kosztuje 50 USD, mój pięciodniowy budżet. „Przywiatowywanie” jak nazwałam tą formę noclegu bardzo lubię, no bo sucho i pod dachem, czuję się bezpiecznie, bo żmije tu nie docierają i występują tu głównie w formie przejechanej na trotuarach.. no, ale wiata też swoje mniej urokliwe strony. No bo należy się nastawić na to, ze przestrzeń będziemy dzielić nie tylko ze świergocącymi rano ptakami, ale kilkucentymetrowymi pająkami. Na szczęście o tym przekonujemy się dopiero rankiem. Nad ranem tez, kiedy temperatura spada do kilku stopni powyżej zera (jesień panie, jesień!) i chce mi się siku to czekam z nadzieją, że mi się cofnie.. ale się nie cofa.. i trzeba wyjść z namiotu.. brr! Bywają tez zdarzenia cokolwiek zaskakujące. Szczególnie zapadła mi w pamięć jedna wiata uroczo położona nad rzeką z dala od zabudowań. Noc, jakaś 1-2 nad ranem. Budzi mnie … dźwięk puzonu. Wyglądam z namiotu – nie widać nic, mgła jak mleko biała.. Nie, nie mylę się, to puzon! Pan przyjechał sobie pograć. Po prostu. A gdy pan w końcu pojechał, około 3-4 nad ranem zaczęły się regularne wystrzały z broni palnej. I tak do świtu.. Nie odkryłam w pobliżu poligonu i pozostałam ze znakiem zapytania w głowie – o co chodziło z tymi wystrzałami?? Że wszystko układa się jak po maśle? Dla żądnych krwi mam dobrą wiadomość! Nie wszystko. Po ponownym noclegu w parku w końcu niebo się przetarło i wichura ucichła, zatem poczyniwszy zapasy godne planowanego pobytu w nadmorskim parku narodowym ruszyłam przed siebie. Coś tam jednak mi nie pasowało w rowerze…. Staję, patrzę i oczom nie wierzę. Urwał się hak od sakwy. Usiadłam. Myślę. Dumam. Niedobrze panowie i panie.. , niedobrze. Co robić, jak żyć? Jak jechać, co robić?? Traf chciał, ze stało się to przed posterunkiem policji. Pytam panów funkcjonariuszy o sklep rowerowy.. nie, tu nie ma dobrego sklepu. Myślę, dumam dalej….. bingo! – sklep rowerowy w festiwalowym Jinju i Kim, jego tak życzliwy mi właściciel dał mi na początku swoją wizytówkę.. ja przez niepogodę wciąż jestem blisko tego miasta. Może pomoże mi sprowadzić jakieś nowe albo naprawi to co się popsuło? Jakoś tam dotrę, do tego Jinju. Grzebię, szukam wizytówki – mam! Proszę policjantów, by zadzwonili do Kima. Dwie minuty później słyszę – Ewa, nie przejmuj się, zaraz przyjadę. Poczekaj godzinę – powiedział zanim zdążyłam zareagować rozłączył się a ja pozostałam ze szczęką na trotuarze. Nawet by mi nie przyszło do głowy go fatygować te kilkadziesiąt kilometrów.. Nie dało rady dokonać naprawy na miejscu, postanowiliśmy zatem, ze wrócę do Jinju. Ponownie nieśmiało zapukałam do drzwi franciszkanina ojca Johna, który bez problemu pozwolił mi przez kilka dni waletować w swoim biurze, w którym to nocowałam kilka dni wcześniej. Trzy dni w Jinju. Jinju bez festiwalu, ale to własnie to Jinju pozostanie w moim sercu. Godziny spędzone w sklepie Kima, do którego wieczorem schodzą się znajomi, panuje rwetes i z którego nie chce się wychodzić. „Obowiązkowe” wyjścia na kolacje na miasto. Wszystko pyszne i wszystko „na krzywy ryj”, choćbym nie wiem ile protestowała. Żarty i ważne rozmowy, choć kulawym angielskim. Gesty i uśmiechy, bo nie wszystko da się powiedzieć. Po raz pierwszy poczułam, ze nie muszę jechać dalej, bo już dojechałam. 

EWCYNA

Chwile

Wszyscy tutaj Ci zazdroszczą – powiedział pastor Hong. Zazdroszczą Ci, bo jesteś wolna i możesz robić, to, co chcesz. Siedzieliśmy w zaanektowanej przeze mnie na noclegownię przydrożnej wiacie. Pastor Hong i kilkoro parafian kościoła prezbiteriańskiego, którzy wybrali się na przechadzkę, wypatrzyli mnie i podeszli porozmawiać. A potem wyciągnął z wiaty, zabrał do knajpy, nakarmił kotletem, poczęstował na deser gorącym prysznicem i udostępnił pokój na nocleg. Tak, tak.. miałam spać tam, w tym lasku piniowym, który mi polecono w informacji turystycznej – powiedziałam wskazując na odległe o jakieś 2 km miejsce. Ale dziś jest święto, no i kiedy przyjechałam stało tam już mnóstwo namiotów, jeden obok drugiego, więc pojechałam dalej bo nie lubię tłoku. Koreańczycy chyba bardzo lubią piknikować? zagaiłam, żeby już może dalej nie roztrząsać już wątku pod tytułem „moja podróż, moja wolność”, bo mi trochę głupio. A.. Ci tam.. tak. To bogaci ludzie – odparł pastor. Bogaci? Ci w namiotach? Bogaci ludzie chyba poszliby do hotelu? – byłam pewna, że się nei zrozumieliśmy. Bogaci, bo mają czas nie pracować – powiedział pastor. Biedni ludzie nie mają wolnego. ———————- Wszyscy tutaj Ci zazdroszczą – powiedział Kim, właściciel sklepu rowerowego w Jinju, który wypatrzył mnie na ulicy i zaprosił na kolację z przyjaciółmi. Zobacz – Nuang już nawet złożył sobie rower – pokazał na stojący w sklepie wypasiony sprzęt wyprawowy na bordowej rowerowej ramie Surly, wiodącej marki rowerowych obieżyświatów. Dawno temu go złożył, rower stoi a on się na niego patrzy. Wciąż o tym marzy i o tym mówi, ale nie ma odwagi podjąć decyzji, by jechać. Jest zbyt zajęty. Tak samo Him. Wciąż gada i gada, że pojedzie w świat, ale zaraz potem mówi, że nie wie, no bo jednak jakąś pozycję w życiu osiągnął, musiałby tyle zmienić, zbyt wiele stracić. Wszyscy o tym marzymy, ale na marzeniach się kończy. Ty zrobiłaś ten krok. —————————– Zazdroszczę ci, bo masz czas – powiedział napotkany na drodze koreański młody cyklista. Mam 4 dni urlopu i muszę się spieszyć, żeby zdążyć zrobić trasę do Busan – powiedział. Miał 4 dni na trasę, która ja, co prawda z postojami i „skokiem w bok” na festiwal, pokonywałam bez mała 3 tygodnie. —————————— Miałam pisać o kolorowych koreańskich festiwalach i o tym, jak wspaniale jest podróżować po tym kraju. Bo nieustająco jest. Cisza, spokój, złocące się dojrzewające łany ryżu no i przede wszystkim tak bardzo życzliwi i pomocni ludzie. Ale wciąż mam w głowie te i podobne słowa, bo pojawiają się tutaj nadzwyczaj często. Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że Koreańczycy, tak samo jak Japończycy zatracają się w pracy, nie wykorzystują nawet dwutygodniowego urlopu, który im przysługuje. Może dlatego słyszę te słowa częściej, gdyż z wieloma z nich mogę porozumieć się tutaj nieźle po angielsku? Nie wiem, ile to moje podróżowanie jeszcze potrwa, ale na pewno będę pamiętać chwile. Ta chwila o poranku, kiedy otwieram oczy z zadowoleniem myśląc o tym, że następna noc upłynęła spokojnie i nastał nowy dzień. Uwielbiam niespiesznie celebrować swoje poranki, należąc pod tym względem zdaje się do absolutnie zdecydowanej mniejszości w rowerowo-podróżniczym gronie. Ta chwila wieczorem, kiedy wykonałam już wszelkie czynności przygotowawcze: znalazłam miejsce na nocleg, „zainstalowałam się” w namiocie czy gdzie tam indziej, coś tam może zjadłam i nawet (co daj Boże) się mniej lub bardziej umyłam. Zalegam w namiocie i zanim zmorzy mnie Cię sen rozmyślam sobie. I jeszcze taka chwila, kiedy głód daje się już mocno we znaki, sklepów brak, trzeba schować w kieszeń różne takie tam wstydy i przekroczyć próg lokalnej knajpy. Szereg butów w progu i dochodzący z wnętrza gwar, który najczęściej zamiera w momencie, kiedy przekraczasz próg. Ta chwila, kiedy stawiają przede mną potrawę, a ja nie wiem jak to się powinno jeść.. siedzę sobie w towarzystwie całej męskiej zmiany robotników z lokalnej fabryki, którzy przyszli właśnie na obiad. I codziennie jest jeszcze wiele innych, mniej lub bardziej podobnych chwil. W festiwalowej kwestii specjalista od teleportacji się nie pojawił, musiałam sobie zatem poradzić sama, w ramach moich, jakżeby inaczej, ograniczonych możliwości. Dotarłam na dwa festiwale, na których mi szczególnie zależało: Festiwal Tańczących Masek w Andong i Festiwal Pływających Latarni w Jinju. Oba pozostawiły niezapomniane wrażenia.. zobaczcie sami. No a teraz w oczekiwaniu na jutrzejszy tajfunik, który nadciąga znad Japonii jadę zainstalować namiot w wiacie lokalnego parku z nadzieją, że mnie nie zwieje i że i tym razem moje chwile będą (pozytywnie!) niezapomniane. Zapasy jedzenia poczynione, poniedziałek pod hasłem wiatrów i opadów ciągłych, melduję przygotowanie do zadania! 

EWCYNA

Nie tylko dla orłów

- Gdzie idziesz? Może zostaw tu na dole swój rower, idź i się spytaj Z uporem uskuteczniałam tzw. „popych prosty” mojego majdanu po podjeździe prowadzącym na wzgórze, na którym stał kościół. - Nie, chcę żeby zobaczyli też mój rower. Chodź ze mną proszę, pomożesz mi! Ha-soon ze zdziwionym wyrazem twarzy podążył za mną. - Jesteś sprytniejsza niż ja – podsumował. Nie wydaje mi się, żebym wzbijała się na wyżyny sprytu, ale trzeba jakoś sobie radzić. Zwyczajnie, po dotarciu do uzdrowiska Suampo gdzieś w środkowej Korei po raz pierwszy wyglądało na to, że nie będzie gdzie rozstawić namiotu. Na mapie miasteczka od razu rzucił mi się w oczy napis „kościół katolicki” – pomyśłałam zatem – może tam? Nie byłam aż tak bardzo „pro”, jakby się tego można było spodziewać. Doświadczenia z Filipin, kraju kościołami stojącym, pomimo dużych pokładanych w nich nadziei były w tej materii powiedzmy średnie (piszę o tym tutaj). Tu jednak młody ksiądz długo się nie zastanawiał, dał mi kluczyk do małego pokoiku gościnnego a Ha-soon dostał pozwoleństwo na przespanie się w przykościelnej wiacie. H-soon, człowiek w wieku powiedzmy dojrzałym, tak jak i ja i setki Koreańczyków podróżował jedną z głównych ścieżek rowerowych Korei, długości 635 km, przecinającej kraj na wskroś z położonego na północy Seulu do leżącego na południowym wybrzeżu Busan. Na jego podróżne wyposażenie składał się głównie przymocowany do kierownicy śpiwór i kuferek z jedzeniem przytroczony do bagażnika. Sypiał tak jak i ja do tej pory w przydrożnych wiatach i tzw. chińskich pawilonach, którymi niemal wysadzane są drogi. Nie uznał za stosowne dźwigania ze sobą namiotu gdyż jako Koreańczyk wiedział, czego się może spodziewać. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że pod względem biwakowania tu nie zginę. Tak też było. Z uwagi na opady ciągłe, które się trafiły dwukrotnie przekoczowałam w takich wiatach nie jedną a dwie noce – raz na obrzeżach nadrzecznego parku miejskiego, drugim razem na obrzeżach stadionu. Nikt na mnie nie zwracał większej uwagi, nie wypędzał więc zostałam popołudniami wybierając się na kilkugodzinne wypady „do miasta” podczas których namiot pozostawał sam sobie. I co? I nic. Czuję się absolutnie bezpiecznie, tak jak to było w Japonii. Powiedzieć, że Korea Południowa to raj dla cyklistów to mało. To raj absolutny! Droga usłana różami! Ścieżki rowerowe są szerokie, betonowe a nie z jakiejś kostki Bauma, poprowadzone z absolutną precyzją. Niezliczone strzałki informują o kierunku jazdy (z reguły na wprost), nadchodzących skrętach, odległości do najbliższej toalety. Ławeczki, wiaty i wodopoje zachęcają do zrobienia sobie przerwy i odzipnięcia – są tak urocze, że muszę być wobec siebie stanowcza i wymagająca, żeby nie zatrzymywać się w każdej. Może co trzeciej? Co piątej? No, może jednak co 10-tej.. Raz nawet „w środku niczego” napotkałam przydrożne (darmowe oczywiście) prysznice dla cyklistów tzw. Cleanhouse. Nie dadzą człowiekowi nawet dobrze zaśmiardnąć. To stanowczo nie na moje nerwy! Dodam, że te nerwy będą wystawione na ścieżkową próbę niemal cały czas, gdyż ścieżek do objechania oprócz tej głównej jest jeszcze trzy. No a i czasowo wstrzeliłam się przednio w tutejszy grafik wydarzeń kulturalnych. Jak na stopień nieprzygotowania do zwiedzania Korei – fuks maksymalny. Październik to w Korei miesiąc festiwali. Właśnie „zaliczam” Dancing Masks Festival w Andong (fantastycznie się ubawiłam na spektaklach), jutro musze jednak pędzić na Festiwal Latarni w Jinju na południu kraju.. uff, byle zdążyć bo trwa do 10 października.. ale jeszcze dalej na zachód w Gwandong jest Festiwal Kimchi, no, ale ten tylko do 8 października… Poza tym Koreańska Agencja Meteorologiczna właśnie ogłosiła, że kulminacja ilości kolorowych jesiennych liści – które to każdy bez wyjątku mieszkaniec kraju obowiązkowo jeździ podziwiać – w najlepszym ponoć do tego parku Seoraksan będzie w połowie miesiąca. A to zupełnie na północy kraju.. Gdzie jechać??? Co robić Panie Premierze??? Jak żyć??? Specjalista od teleportacji poszukiwany pilnie. Pomocy!

Korea – cztery kobiety

EWCYNA

Korea – cztery kobiety

EWCYNA

Przystanek Polska

„Podróże” do Leroya, wizyty w Praktikerze, zwiedzanie Ikei … choć to głównie wypełniało mój kalendarz przez ostatnie dwa miesiące, starczyło na szczęście czasu na wiele miłych spotkań i wizyt, wypad do Boruszyna na Plener Podróżniczy czy też wdepnięcie na podróżnicki Wachlarz. Wycieczkę do lasu i małe grzybobranie. Wylegiwanie się na trawie i podziwianie polskich okoliczności przyrody. Polska jest piękna, czysta i cicha. Teraz widzę to i doceniam jeszcze bardziej. Panele, płytki, terakoty, gresy, kleje, farby, transport, sprzątanie, pucowanie. Niedoszacowanie czasu zaowocowało totalnym stresem i – co ze wstydem przyznaję – zupełnym nieprzygotowaniem w kwestiach turystyczno-praktycznych do dalszej podróży. Bilet powrotny do Azji był nieodwołalnie niezmienialny i nie mam żadnego konkretnego planu, ale co najważniejsze – wyrobiłam się! Wracam do mojego życia w drodze. Tymczasem mówię stop walce o przetrwanie i podróż kontunuuję w Korei Południowej. Liczę na odkrycie drugiej Japonii – chcę przejechać się siecią nowo wybudowanych ścieżek rowerowych biegnących przez kraj. Przysiąść na niezliczonych ławeczkach na zadbanych skwerach. Przycupnąć przy drodze i pokimać w przydrożnej wiacie. Przenocować na doskonale utrzymanych, często bezpłatnych kempingach. Napić kranówy i umyć w czystej toalecie wyposażonej w papier toaletowy. Popatrzeć jak lotne brygady sprzątające w białych kombinezonach atakują przestrzeń publiczną w poszukiwaniu nieistniejących śmieci. Przyleciałam do Korei, aby odpocząć.

Ananasowy song

EWCYNA

Ananasowy song

Niech się święci 1 maja

EWCYNA

Niech się święci 1 maja

… i co ja robię tu?!

EWCYNA

… i co ja robię tu?!

Moje paranoje

EWCYNA

Moje paranoje

Rowerowa autostrada do Tybetu

EWCYNA

Rowerowa autostrada do Tybetu

Tybet u moich stóp

EWCYNA

Tybet u moich stóp