„Money, money, money” czyli pieniądze na podróż i w podróży

EWCYNA

„Money, money, money” czyli pieniądze na podróż i w podróży

EWCYNA

This is a men’s world.. czy kobieta podróżująca solo ma się czego bać?

Jakiś czas temu post „Do you like sex..? Lydii, podróżniczki rowerowej z Holandii wzbudził dużą dyskusję na fejsbuku. Lydia opisuje zarówno dawne, jak i współczesne przypadki, głównie podczas podróży rowerem, kiedy to była molestowania seksualnie przez mężczyzn – czasem było to „niewinne” słowo, ale była tez niestety próba gwałtu. Większość panów czytających jej post na forum nie zdawała sobie sprawy z faktu, że takie rzeczy mogą mieć miejsce i mają, bo w podróży rowerem nic się nie zmienia – mężczyźni to wciąż mężczyźni a kobiety to kobiety. Oczywista choć nie zawsze jak się okazuje oczywista oczywistość. Zdziwiłam się wtedy, że oni nie wiedzą i obiecałam sobie, że opiszę także swoje historie z drogi. Nie były na szczęście aż tak drastyczne, ale nazwijmy to mało komfortowe. Japonia. Niedzielny wczesny poranek w Hiroszimie, cisza, spokój, zero przechodniów – ulice są wymarłe jakby to nie była Japonia. Tym razem jestem bez roweru, chcę złapać tramwaj zatem idę na przystanek. Wpatruję się w rozkład jazdy i staram się wydedukować, kiedy przyjedzie tramwaj. Jakiś miły przechodzień podchodzi jak rozumiem po to, by mi pomóc. Wgapia się w tabliczkę razem ze mną, po czym.. łapie mnie za pupę, za przód też i puszcza się biegiem w głąb ulicy. Nie wiem czy bardziej mnie to wkurza, czy mimo wszystko śmieszy.. „co sobie potrzymałeś przez te dwie sekundy to twoje, facet” przebiega mi przez głowę, ale to raczej dla dodania sobie animuszu. Tajlandia. Pedałuję sobie równo i miarowo, gdy wymija mnie jakiś chłopaczek na skuterze. „Hello” krzyczy no to „hello” – odpowiadam. Pozdrowienia słyszę wielokrotnie w ciągu dnia zwłaszcza, ze to zupełnie nie turystyczna, środkowa część kraju, więc ludzie są z reguły bardzo przyjaźnie nastawieni do z rzadka tu widywanych obcokrajowców. Chłopak jednak zawraca, chyba się chce zagadać. Gdy przystaję, coś tam duka do mnie po tajsku pokazując na zagajnik nieopodal. Marszczę czoło, ale wciąż myślę, że chyba mi się wydaje. Z trudem przychodzi mi zrozumienie propozycji, bo to dla mnie niepojęte – temu dziecku jeszcze nawet pierwszy wąs się nie sypnął a ma czelność składać mi propozycje. Mnie, która na oko mogłaby być jego matką. Gdy dotyka mojego dekoltu już nie mam wątpliwości, wrzeszczę na gówniarza pokazując, żeby się zabierał, bo zaraz zadzwonię na policję. Za chłopakiem zostaje smużka dymu z szybko odpalonego skutera. Wietnam. Niby pedałuję wtedy w towarzystwie, ale przejeżdżając przez miasto jakoś gubię chłopaków. Stoję gdzieś na poboczu w cieniu i czekam, aż się zjawią. Jadący na skuterze młody Wietnamczyk tez się tam przystaje. No to co, zatrzymał się i tyle. No, ale on coś tam do mnie mówi. Mówi a potem pokazuje pieniądze. Nie, nie wydaje mi się, proponuje mi seks. Po nim również po chwili zostaje smużka dymu z szybko odpalonego skutera. Gdy opowiadam zajście towarzyszowi podróży najbardziej interesuje go jakiego koloru był oferowany mi banknot. „Nie byłaś ciekawa, na ile cię wycenił?” słyszę. How nice. Kambodża. Przejeżdżam przez wioskę, gdzieś tam przystaję, cos tam jem, jadę dalej i tak przez kilkanaście kilometrów tylko mam wrażenie, że w tysiącu skuterów co jakiś czas widzę ten sam. Nie, jednak nie wydaje mi się jednak – gdy na drodze robi się puściej, wioska się kończy i nikną domy widzę ponownie stojący na poboczu skuter a schowany nieco w krzakach właściciel się onanizuje. Nie, to wcale nie jest śmieszne. Grecja. W okolicach południa upał jest nie do zniesienia, zatem zazwyczaj szukam miejsca w cieniu, rozkładam matę i przeczekuję gorąc. Tym razem jest to ni to zagajnik ni to park – żadna dzicz, raczej miejsce piknikowe z kilkoma ławkami i stołami gdzieś na obrzeżach niedużej miejscowości. Kończę przygotowywać jedzenie, gdy podjeżdża samochód, wysiada z niego nieco zasuszony starszy facet, zabiera ze swojego auta prowiant i kieruje się wprost do „mojego” stołu. Nie mam ochoty na towarzystwo, ale faktycznie to miejsce było akurat najlepsze. Po jakimś czasie miły pan częstuje mnie zimnym arbuzem i kotletem domowej roboty. Zna kilka słów po polsku, coś tam żartuje, ale ze angielskiego nie zna to tez rozmowa się raczej nie uda. Generalnie jemy w milczeniu, ja jeszcze dostaję dokładkę arbuza, kotleta też, zatem ponownie dziękuję no i zaczynam się zwijać. Pan wyjmuje mały notatnik i prosi mnie o telefon. Ciekawe po co, jak nie jesteśmy w stanie dogadać się w żadnym języku. Z uśmiechem tłumaczę, że nie mam. A to co – pokazuje na mój telefon no bo wszak posiadam to ustrojstwo. „Ale nie mam numeru greckiego” staram się wytłumaczyć, chociaż numer grecki akurat mam. Pan jakoś zdaje się nie mieć z tym problemu. „Ewa telefon” wciąż ma w dłoni wyciągnięty notatnik. Ja, że nie, nie ma po co. „Ewa telefon” powtarza wielokrotnie a mi się już ulewa. Choć miałam jeszcze chwilę zostać pakuję się czym prędzej. „Ewa telefon”! Pan jest uparty. „No, stop it!” moja mina, a wiem jaką potrafię mieć jak jestem zła, z pewnością nie zachęca do zawierania znajomości, ale z Greka wszystko jak widać to spływa. Wyjeżdżam wciąż słysząc za sobą „Ewa telefon!”. „A idź rzesz w cholerę” myślę sobie a to jego „Ewa telefon” brzmi mi w uszach do końca dnia. Musiał popsuć to całkiem miłe spotkanie. Przypadków greckich ciąg dalszy. Niewielkie miasteczko, robię zakupy, widzę przechodzącego noga za nogą dziadunia. Ledwo idzie, szur, szur.. szur, szur… Po jakimś czasie siadam na placu, gdzie łapię wifi, gapie się zatem w komórkę a w tym czasie dziadunio doszurał również tutaj. Człapie powoli i ciężko podpierając się laską. Gdy jest blisko mnie staje i z zaciekawieniem patrzy, coś mówi. Nie znam greckiego, więc w takich momentach staram się zwyczajnie być miła – uśmiech na twarz i gest bezradności – nie rozumiem co pan do mnie mówi niestety! Dziadek dotyka moich włosów. Hmmm… No dobra, tutaj to raczej niespotykany kolor – w Azji tez zdarzało mi się, że ludzie o kruczoczarnych włosach chcieli dotknąć włosów blond. Chwila, moment! Facet stara się przyciągnąć moją głowę do swojej twarzy jednocześnie przyciągając moją rękę do swojego rozporka. No rzesz! Chyba Cię facet pogięło! Odpycham dziada, bo już nie myślę o nim jak o miłym starszym panu i odchodzę wściekła. Grecja obfitowała jak widać w takie przypadki, spotkanie z kierowcą tira opisywałam tutaj. Ah, jeszcze Czarnogóra jesienią ubiegłego roku! Facet, który namierzył mój rozłożony na dziko namiot i w kompletnych ciemnościach stał w pobliżu, a ja sikając niemal po nogach ze strachu uciekłam zdecydowanie plasuje się w TOP 3 moich dziwnych spotkań z mężczyznami. I wreszcie – Polska! Kilka lat temu, kiedy jeszcze bałam się sypiać na dziko. Bieszczady, szukam noclegu, pojawia się jakaś agroturystyka, zatem to dobre miejsce do noclegu „na gospodarza”. Czy mogę rozstawić namiot? Ależ oczywiście, nie ma problemu, tam jest taka wiata, trawa przystrzyżona, proszę bardzo. Miło, przyjemnie, są jacyś goście i szykują grilla pod domem, ale wiata jest dość daleko i tam stawiam namiot. Bezpiecznie, prawda? Zasypiam, ale w środku nocy budzi mnie hałas. Kilku mężczyzn – czterech czy pięciu stoi wokół namiotu, świeci weń latarkami i.. udaje niedźwiedzie. Pijani w belę, ryczą, wyją, gadają głupoty i rzucają aluzje pod moim adresem. Zdecydowanie mają ubaw, a ja leżę zesztywniała ze strachu słysząc tylko jak wali mi serce a przez głowę przechodzą najgorsze scenariusze. Alkohol zmienia ludzi, nie wiem, co może przyjść im do głowy. Nie wiem, ile czasu to trwa, ale gdy w końcu oddalają się zataczając ze śmiechu, łapię plecak z dokumentami, kurtkę i biegnę do lasu. Siedzę tam półtorej godziny trzęsąc się nie wiadomo z czego bardziej – strachu czy zimna. Gdy od dłuższego czasu nikogo nie słyszę decyduję się wrócić do namiotu, ale już nie usypiam. Jak tylko wstaje świt zwijam się i wyjeżdżam. Żałuję jedynie, że nie poszłam „podziękować” gospodarzowi. Od tamtej pory moje noclegi „na gospodarza” niemal się skończyły. Może ktoś powie – słabe ta akcje, przecież nic się nie stało. Na szczęście nic się nie stało, ale na pewno nie było mi do śmiechu. Czułam strach, niechęć, złość. Jestem kobietą w podróży solo bo tak lubię podróżować i nie chce się bać. Takie, choćby niewinnie wyglądające sytuacje nie powinny mieć miejsca. Żeby nie było. To nie jest tak, że czuję się w permanentnym niebezpieczeństwie, bo każdy napotkany pan czyha na moja kobiecość – wręcz przeciwnie, twierdzę, że kobieta podróżująca w pojedynkę wzbudza w innych bardziej chęć zaopiekowania się i niesienia pomocy, czego doświadczyłam dziesiątki razy. Zatem – czy kobieta w podróży w pojedynkę ma się czego bać? Odpowiem, wbrew panującym hurraoptymistycznym opiniom – czasem jednak tak. Nie powinna nigdy zapominać, że jest kobietą, a ten drobny fakt wiele zmienia. Ja mam kilka swoich zasad bezpieczeństwa w podróży, o których pisałam we wpisie „Dla Kobiet” i wierzę, że stosowanie się do nich mi pomaga. Widać jednak, że nie zawsze i powyższymi przykładami chcę jedynie potwierdzić to co napisała Lydia – tak, to się dzieje naprawdę, miejmy tego świadomość. Może opiszecie swoje doświadczenia? Wszystkim bez wyjątku życzę bezpiecznych podróży.

Tam szum Prutu, Czeremoszu

EWCYNA

Tam szum Prutu, Czeremoszu

EWCYNA

Ucieczka z krainy słoneczników

Rodopy, Bułgaria. Na trasie od Adriatyku do Morza Czarnego z początkowej piątki została nas trójka – ja, Janek i szkocki Bob. Przełom czerwca i lipca roku 2010 to czas Mundialu – jak ktoś zna Boba to wie, że futbol to dla niego rzecz święta. Nie przegapi żadnego meczu. Nie przegapienie żadnego meczu podczas podróży rowerem to nie jest takie znowu hop siup. Trzeba kombinować, trzeba się poświęcać dla dobra sprawy, ale to już Bob ma nieźle obcykane – zawsze gdzieś się ten telewizor znajdzie, spod ziemi go wytrzaśnie, do ludzi się wprosi, piwem poleje – chętni się znajdą. Zadnych tam smartfonów czy innych GPS-ów nie posiadamy, papierowa mapa na której ciemniejszym kolorem zaznaczono wyższe partie górskie sugeruje, że nie będzie prosto i szybko. Góry są, to tak być musi i już. Janek powoli jedzie, ja jak to ja – głównie pcham rower, Janek na mnie czeka, Bob znika z serpentynowego horyzontu. Celem jest położone za przełęczą miasto Gocze Delczew a przede wszystkim mecz finałowy! Gdy około siódmej widzimy z Jankiem kierunkowskaz do położonego w wiosce guesthousu postanawiamy (no ok, ja wiodę prym w tej decyzji) odpuścić. Jest miła wioska, jest klimatyczny pensjonacik, jest telewizornia. Tylko Boba nie ma. Pojechał. Wiedziony myślą o obejrzeniu meczu naciskał usilnie na pedały, aż dotarł na przełęcz około 22.00 po czym po ciemku, ze szwankujacymi hamulcami sturlał się na przedmieścia miasta w sam raz na ostatnie minuty dogrywki. To się nazywa poswięcen ie, to się nazywa pasja! Zarówno ja jak i Janek w tym czasie pomimo szczerych chęci i kibicowania zasnęliśmy przed telewizorem. Bob wyprzedził nas jak się potem okazało o jakieś 50 km, spotkaliśmy się po kilku dniach w pięknym mieście Płowdiw. Pociąg zawiózł nas nad Morze Czarne, które było owszem czarne, ale od ilości moczących się w nim ludzi – z zaplanowanych 2,5 dni w Złotych Piaskach zdecydowanie wystarczyłoby by mi pół. (Galeria z podróży w 2010 r. jest tutaj) I między innymi dlatego teraz nad Morze Czarne nie jadę. Bułgaria południowo-wschodnia, gdzie wjechałam teraz to zupełnie inna Bułgaria niż ta schowana w zielonych górach. Tu na nizinach upał nie słabnie, pola słoneczników i kukurydzy ciągną się po horyzont przeplatane jedynie dużymi połaciami nieużytków. Bryczki zaprzężone w konie mijają mnie licznie. Nie ma już sikawek z wodą, które przez całe dnia nawadniały pola uprawne w Grecji. Jest natomiast dużo biedy i ludzkiej życzliwości. Ludzie na mój widok są życzliwie zainteresowani – tu kawa, tam kawa, jakieś ogórki, pomidory, jakiś melon w podarunku. Ktoś pokazuje ujęcie z wodą (och, jak bardzo brakuje greckich wszędobylskich żródełek!), ktoś prowadzi do baru z domowym jedzeniem, gdzie jak widzę po kolejce stołuje się pól miasteczka. I gdzie za pyszny obiad zostawiam równowartość jakiś 10 zł. Właściciel hoteliku, przed którym zatrzymuję się by złapać internet tez zaprasza na kawę. Miło by mu było, abym została, ale jest jeszcze przed południem, więc dziękuję i jadę dalej. Trochę szkoda, bo cena przystępna, jakieś 10 EUR. Jadę jeszcze jakieś 20 km i nadchodzi burza. Po trzech godzinach siedzenia na przystanku końca nie widać, miejsca do zatrzymania się również. Na to wszystko przychodzi pytanie od właściciela hotelu – gdzie jestem, czy wszystko w porządku? Może jednak bym u niego chciała przenocować? Może po mnie przyjechać. W głowie krążą mi tysiąc myśli, czy wypada i czy coś innego nie jest na rzeczy, po czym wygrywa wizja czystego suchego lokum a właściciel okazuje się być zakochanym górskim piechurem, co to w polskich Tatrach też bywał. Zostaję na dwie noce. Otoczenie nader skromne. Czerwona cegła domów z rzadka pokryta jest jakimś tynkiem, co drugie okno w domu zasłonięte, dyktą zabite, ofoliowane. W ogrodzeniach trudno się często dopatrzeć spoiwa – kopnąć i się rozwali. Przez trzy dni widze jeden nowo wybudowany dom. Nie tak wyobrażałam sobie kraj od 9 lat należący do Unii Europejskiej. Widzę jakieś nowe boisko i modernizowanę linię kolejową na trasie Berlin – Istambuł, ale to wszystko. Straszą postsowieckie duchy upadłych fabryk, zakładów, sklepów, PGR-ów, wzrok ciągle natrafia na jakieś ruiny, na widok których nie mam nawet ochoty wyciągać aparatu. Przed domami swojsko – kilka grządek, tu pomidor, tu papryka, jakiś koń, osiołek, łazi kilka kur czy kaczek. Kiedyś dużo się tu działo, było dobrze powiadają napotkani ludzie. Bułgaria czasy świetności, kiedy to luksusem w socjalistycznej rzeczywistości były wczasy nad Morzem Czarnym ma już niestety za sobą. Obecnie plaża w Słonecznym Brzegu staje się popularna jako miejsce taniej rozrywki wśród młodych przybyszów z zachodniej Europy i nie kojarzy się zbyt dobrze. Potwierdza to przewodniczka po Veliko Tarnowo – historycznym mieście, byłej stolicy kraju zanim przeniesiono ją do Sofii. Miejscu, do którego na szczęście udaje mi się dotrzeć i zobaczyć coś więcej niż tylko połacie słoneczników. Zgodnie z informacjami wyczytanymi w przewodniku Bezdroży, po przekroczeniu pasma gór masywu Centralnego Bałkanu, który zgodnie z nazwa centralnie i horyzontalnie przecina Bułgarię wkroczyłam w strefę klimatu umiarkowanego. Noce stały się chłodniejsze, powłoka namiotu rano jest mokra od rosy, ale i temperatura w ciągu dnia w końcu sprostała moim życzeniom i spadła poniżej 30 stopni. Domom tez przybyło tynków a i obejścia jakby zasobniejsze od tych na południu. Bułgaria malutki kraj. Niecały tydzień i jestem w Rumunii. Ta dla odmiany zaskakuje mnie bardzo pozytywnie i w regionie, przez który jechałam nie zauważyłam żadnych większych różnic w stosunku do Polski – no, oprócz może od jeżdżacej wciąż dużej ilości bryczek i wozów drabiniastych – każdy we wsi zdaje się takowa posiadać wespół z jakimś dobrej marki samochodem. Są za to niezwykle ciekawe architektonicznie domy otoczone małymi arkadami – kolorowe, wesołe, obejścia zadbane. Przed domami na ulicy całe dnie przesiadują ludzie obserwując drogę, na ktorej niewiele się dzieje. Ot, takie normalne wiejskie obrazki. Wszystkie drogi zdawały się prowadzić do położonego kilkadziesiąt kilometrów od granicy Bukaresztu a ja bardzo nie chciałam tam jechać. Nie bawi mnie wjeżdżanie i wyjeżdżanie z dużych miast, jakoś nie chciałam dać stolicy kraju szansy a ono nie chciało mnie wypuścić ze swojej orbity. Trzy dni krążenia a ja wciąż krążyłam jak satelita. Wiele rzek, niewiele mostów, tu drogę rozmyło, tam coś tam.. Do tego skończyły się drogi poboczne a główna krajowa międzynarodowa urywała głowę. a perspektywa pozostania na niej aż do granicy z Ukrainą była niezwykle przygnębiająca. To jest zupełnie niezgodne z moją wizją podróżowania i perspektywa pozostanie na tej drodze do granicy z Ukrainą nie była najweselsza. Odkąd tylko podjęłam decyzję, że nie będę się bawić w żadne samoloty, żeby przyjechać do kraju we wrześniu stało się dla mnie jasne, że na jakimś etapie podróży będę musiała się podeprzeć – zgrozo! – pociągiem. I niestety stało się też jasne, że do Indii tak szybko nie dojadę. I też, że tam gdzie najciekawiej, czyli w Rumuńskie Karpaty muszę sobie teraz muszę odpuścić. Na szczęście już się tam trochę onegdaj pokręciłam. Tego dnia ruszyłam wyjątkowo późno. Już drugi dzień męczy mnie żołądek i trzyma w poziomie do jakiejś 10tej. Wiatr wieje wyjątkowo silnie w twarz, ciężarówki śmigają na bogato a ja przeglądając po raz enty mapę zastanawiałam się jak temu zaradzić. Mała miejscowość, mała stacja kolejowa. Hmmm. Wszelkie znalezione w necie informacje sugerują, że w Rumunii zabranie roweru do pociągu nie jest możliwe, ale się spytam. Na stacyjkę wjeżdża pociąg. Jakem wygodnicka, podoba mi się. Nieduży, niskopodłogowy (co w tutejszych warunkach stacyjnych oznacza próg na wysokości uda, ale nie nosa). Staram się dowiedzieć dokąd jedzie, ale nikt mnie nie rozumie. Pani w kasie na moje pytanie, czy mogę zabrać rower zaczyna gdzieś dzwonić.. w tym czasie dowiaduję się, gdzie jedzie pociąg i lokalizuję to miejsce – północ, super – miasto Barlad to mój azymut! Pani wciąż na słuchawce pokazuje mi palcem, ze odjazd za minutę a pociąg dodatkowo stoi na peronie drugim. Odpalam wrotki, żegnam panią szybkim machnięciem i „dziękuję”, wylatuję z budynku, łapię rower i .. na to wtacza się inny pociąg na peron 1 blokując przejście.Ręce mi opadają, ale widzę na końcu peronu jeszcze jedno odległe przejście po torach. Gdy się przez nie przeturluję pan w ładnym pociągu daje znak do odjazdu. I tu zwolnijmy nieco taśmę i obejrzymy sytuację jak w zwolnionym tempie – staram się jednocześnie biec, machać i ciągnąć rower krzycząc „nieeee, stooop, ja też do Barlaaaaad!”. Skutkuje. Działa jak mój wrzask na psy, którego się nauczyłam w Grecji a na który zamierają bez ruchu nie tylko psy, ale tez pół wioski patrząc kto się drze i dlaczego. Więc tu także, pan konduktor zamiera w bezruchu obserwując zjawisko, jakim jestem a ja w tym czasie dopadam pociągu. Siłami rąk kilku chłopa wracających z porannej zmiany bicykl zostaje umieszczony bezpiecznie w środku, mi udaje się wsiąść o siłach własnych. Odjeżdżamy. Konduktor po otrząśnięciu się z szoku wystawia mi bilet również na rower – czyli można! W ciągu 2,5 godziny zupełnie nieoczekiwanie znajduję się w Galati (pol. Gałacz) – mieście położonym na granicy rumuńsko-mołdawsko-ukraińskiej. Do Stasiukowego Babadag stąd blisko. Pograniczny Dunaj ma tutaj wysoki brzeg a pofałdowane zielone pagórki wyparły wypalone słońcem pola kukurydzy i słoneczników. Hurraaa! Gdy po noclegu gdzieś na macie za kościołem rankiem stawiam się ponownie na stacji z planem ogarnięcia się i skorzystania z netu (na większości stacji kolejowych jest wifi) widzę stojący na peronie… ładny pociąg z napisem Jassy, która jest byłą stolicą historycznego regionu Mołdawii (Mołdawii – kraju i Mołdawii – regionu obecnej Rumunii) i miejscem, które bardzo chciałam odwiedzić a się na to nie zanosiło – dalszego ciągu historii można się domyśleć. Pozdrawiam z Jassy. Wciąż bardzo tu królewsko.

Moje małe greckie wakacje

EWCYNA

Moje małe greckie wakacje

Sandały do turystyki rowerowej – w poszukiwaniu buta idealnego

EWCYNA

Sandały do turystyki rowerowej – w poszukiwaniu buta idealnego

EWCYNA

Meteory. W zawieszeniu

Francuzi wypijają dużo soku, Niemcy lubią zakąsić jajkiem .. dziś nie było gości z Niemiec to prawie nie zeszły jajka na twardo a wczoraj wszystkie. Jest sporo gości z Rosji, ale to głównie rodziny, które raczej przeczą stereotypom podchmielonego od rana imprezowicza. Piekarniane wypieki mają być na słodko nie na słono – nikt za bardzo nie sięga po pitę ze szpinakiem, ale już budyniowa z cynamonem schodzi jak złoto. Domownicy, do których się teraz zaliczam jej zresztą w tym pomagają J. Tylko, żeby dostać takie słodkie wypieki trzeba być w piekarni maksymalnie o 7.30. Ciężki, gęsty grecki jogurt nabierany łyżką z dużego pojemnika jedzą wszystkie nacje – jest pyszny. Dzieci oczywiście wybierają mazidła typu Nutella czy płatki czekoladowe z mlekiem, czego ja wychowana na jajecznicy na śniadanie i serze nigdy nie zrozumiem. Goście są bardzo na poziomie i z reguły mili – zapewne jakość i cena pensjonatu robi swoje. Tylko raz gość z Izraela wyglądał na bardzo niezadowolonego z zawartości szwedzkiego stołu, ale Yiannis – właściciel pensjonatu dał mu dodatkowo pomidorka czy ogórka i mrugnął do mnie „Oni wszyscy stamtąd tacy, nie przejmuj się”. Wstaję rano o świcie i przecieram oczy. Spać się chce a jakże, ale też to miłe patrzeć jak dzień w Kalambaka, małym miasteczku położonym u stóp Meteorów, niezwykłych formacji skalnych z wyglądającymi jak zawieszone na ich szczycie, niemal w powietrzu klasztorami w greckim interiorze się budzi. Pracę zaczynam ok 6.30 nastawianiem kawy i wypadem po chleb a sprzątanie kończę ok. 11.30, czyli przepisowe 4-5 godzin dziennie za wikt i spanie co wpisane jest w ideę wolontariatu zwanego też przez niektórych wolonturyzmem. Wieczorami, gdy jest już chłodniej robię sobie wypady poznając okolicę a dziś mam wolne, więc w końcu mogłam wyspać się i coś napisać. Jestem tu od tygodnia i ile jeszcze pobędę nie wiem. Raczej nie za długo, bo gen udomowienia jest u mnie uszkodzony. Krzywda mi się nie dzieje, wygody dookoła a mi się chce do namiotu. W czerwcu wróciłam do Aten. Pobyt w Polsce był ciekawy, dużo dłuższy niż zakladałam i pełen zwrotów akcji, które nota bene wcale się nie skończyły – umierałam już z jednak z tęsknoty za zostawionymi u Marzeny rowerem, zżyciem w drodze no i doktory tymczasowo się ode mnie odczepiły. Planując zatem ciąg dalszy życia pomyślałam, że jednak odpuszczę sobie prom do Turcji bo jest ciut za drogi i pojadę dookoła lądem. A że bardzo zawsze chciałam zobaczyć klasztory w Meteorach to może właśnie jest okazja, by tu przyjechać. Na portal workaway.info nie zaglądałam od pól roku a teraz jakoś mi się wyguglało. Podobno ciężko o tej porze roku znaleźć wolontariat, ale tym razem Yiannis, który właśnie w Meteorach prowadzi pensjonat odpowiedział od razu. Przyjedź, zajrzyj, zobaczysz czy Tobie i mi się spodoba napisał. No to jestem od tygodnia i odpowiadam za ogarnięcie tematu śniadań – nazywajcie mnie śniadaniowym MASTER CHEF-em. Na dzień wyjazdu z Aten wybrałam niedzielę, bo to zawsze jakiś procent samochodów na drogach mniej. Pierwsze kilometry na rowerze to trochę sprawdzanie czy się nie wyszło z wprawy i łapanie równowagi, ale okazauje się, że takich rzeczy się nie jednak nie zapomina. Gładko idzie po płaskim, mniej gładko pod górkę oczywiście. Przeważa to drugie bo Grecja górzystym krajem jest. Jest jeszcze co prawda wybrzeże, ale choć chętnie wskoczyłabym do wody (oj tak!) to jak pomyślę o przetaczaniu się przez zabudowane hotelami, huczące od muzyki i pełne ludzi miejscowości no i szukanie tam ciechego bezpiecznego zakątka na nocleg to już mam dość. W górach jest zawsze miejsce na mnie i mój namiot a ludzie są autentyczni. Pod marketem w miejscowości Lamia zagadał do mnie Manfred. Spalony na mahoń drobny, szczupły siwy blondyn. Manfred jest Niemcem, ma około sześćdziesiątki a od 20 lat żyje w drodze. To tu to tam, podróżuje różnymi środkami lokomocji – ostatnio jest to .. quad. Pod pojazdem ledwo widoczna leżała i dyszała ciężko (nomen-omen) Eva – jego czarny piesek, najlepszy przyjaciel i obrońca jednocześnie. „Wychodź Eva, idziemy do parku!” mówi, gdy zaakceptowałam jego propozycję pokazania mi miejsca, gdzie w spokoju można przeczekać najgorsze godziny dnia czyli 13-17.00. Temperatura dochodzi do 40 stopni w cieniu, powietrze stoi i parzy a wszelkie istoty żyjące chowają się w cieniu zastygając nieruchomo. Jako istota żyjąca robię to samo. Codziennie zatrzymuję się nawet na 4 godziny w ciągu dnia, życie w ciało i umysł wstępuje jakoś po 18.00. Życie stworzyło mi nieoczekiwany scenariusz, który sprowadził mnie do Grecji w środku upalnego lata, trzeba sobie jakoś radzić. Na szczęście jak Hellada długa i szeroka w każdej miejscowości czy gdzieś przy drodze znajdują się źródełka z wodą. Woda jest zimna i dobra, a przy okazji można uskutecznić szybkie pranie. Ochlapuję się, nabieram świeżą do butelek, czasem nawet coś ugotuję czy zrobię sałatkę, bo jedzenie w tawernach jest za drogie, odpoczywam i jadę dalej. Po 16tej Manfred podnosi się z ławki. „Słońce mniejsze, czas popracować” oznajmia. Jaka to praca już wiem. Ostatnie pól roku spędził w Atenach w okolicach placu Omonia (ogólnie rzecz biorąc niezbyt ciekawa miejscówka) u Pakistańczyka w sklepie. 20 EUR dziennie za 10 godzin pracy. Tu jest inaczej – Manfred siada pod supermarketem, obok kładzie się niechętnie wychodząc spod ławki Eva a między nimi leży czapka na pieniądze. „Wczoraj był dobry dzień, w godzinę uzbierałem 15 euro. Dziś słabo, tylko kilka” powiada. „Nie mam bardzo wyjścia, w tym wieku już mnie nie chcą do pracy. Niemcy? Gdzie tam! Próbowałem wrócić w ubiegłym roku, ale wytrzymałem jakieś dwa miesiące. Ciągłe wizyty w urzędach, ciągle coś chcą, przepytują, każą się stawić.. to nie dla mnie. Wyjechałem i żyję jak przedtem – śmieje się. Jestem tu od trzech dni, już mnie znają więc planuję się gdzieś przenieść. Nie lubię jak mnie ludzie rozpoznają, nie lubię się zadomawiać. Nie wiem jeszcze gdzie pojadę, bo już wszędzie byłem. Śpię tu ławce, Eva i tak czuwa, ale najczęściej jadę gdzieś w góry i mam świat u swoich stóp. Nie mam namiotu i innych rzeczy bo mi ukradli jak zostawiłem na kilka godzin zaparkowany samochód w Atenach. Ale radzę sobie bez tego. Eva ma wszystkie szczepienia i psie papiery potrzebne do podróżowania, towarzyszy mi od Azerbejdżanu – nie znalazłbym lepszego przyjaciela od niej. Żegnamy się po kilku godzinach, odjeżdżam mając w planach zdobycie niby niedużego, ale jednak pasma górskiego, na które chcę się wtachać wieczorem. Odjeżdżam z myślą, ze pomimo tego, że filozofia Manfreda jest mi bardzo bliska, nie chciałabym jednak kiedyś musieć tak siedzieć z czapką przed sklepem. Powietrze jest gęste, koszulka się lepi do ciała i coś tak czuje przez skórę, że może być burza. Sprawdzam – i owszem, deszcze zapowiadane są na dzień następny, wiec mam nadzieję, ze będę już wtedy na dole. Zmrok łapie mnie jednak tuż przed szczytem, a że nie chcę zjeżdżać po ciemku rozstawiam namiot trzymając się jak mniemam środków zapobiegawczych – uważając, by namiot nie stał na otwartej przestrzeni co9 jest średnio możliwe, rower kładę w sporej odległości od namiotu i przykrywam folią. Hak wie gdzie i w co taki piorun może strzelić? Zasypiam z nadzieją, że burza ominie to miejsce, albo w ogóle jej nie będzie. Płonne są to jednak nadzieje.. Około 1 w nocy budzą mnie donośne pomruki. Nie, nie chcę tego słyszeć, wydaje mi się.. a te błyski to na pewno z jadących drogą samochodów, dużo ciężarowek jeździ w nocy przecież.. Mrrrrrrr … wrrrr… teraz to już mi niebo warczy nad głową. Co ja mam robić? Nic przecież nie wymyślę, w namiocie mam siedzieć i tyle. Zakładam zatyczki do uszu, aby odciąć się od tych pomruków i przykrywam oczy koszulką, by nie widzieć błyskawic. Tyle mogę zrobić. Dokładam do tego parę zdrowasiek no, ale i tak serce wali jak szalone. Burzy nie chce się jednak opuszczać tej przyjaznej miejscówki i na dobre idzie sobie dopiero nad ranem. Następnego dnia niebo jest błękitne jakby nigdy nic i jedynie bardziej rześkie powietrze tudzież okoliczne kałuże świadczą, że coś tu się działo. Zwijam się zmęczona dopiero około 11tej, dwa kilometry do przełęczy a potem kilkanaście km zjazdu.. yeah! Gdy mijam zaparkowaną ciężarówkę kierowca macha do mnie z uśmiechem. Odmachuję. Po jakimś czasie na stacji benzynowej widzę ten sam samochód. Kierowca zagaduje, gdy dowiaduje się skąd jestem przechodzimy na rosyjski. Witalij jest Bułgarem i jeździ od 20 lat. Widziałem Cię tam na szczycie, ho ho. Może kawy zrobić? Takiej zimnej, po grecku – pyta. W sumie to czemu nie. Obrzucam wzrokiem ciężarówkę i myślę sobie, że ponieważ szoferka z obu stron jest otwarta a ludzie ze stacji blisko to jest chyba bezpiecznie? Witalij ugaszcza mnie kawą a potem robi drugie śniadanie. Rozmawiamy trochę o ciężkim życiu w obecnych czasach .. jest miło, ale dziękuję, bo muszę jechać, wykręcić jeszcze trochę kilometrów zanim zrobi się za gorąco – zbieram się i podnoszę. Ale my w tą samą stronę, co masz tak jechać, podwiozę Cię! Oferta mnie nie interesuje, zwłaszcza, gdy powtórzona jest już jakoś z 10 razy. Witalij nie jest może niebezpieczny, ale namolny i do końca nie daje za wygraną. Na pewno nie chcesz? Ale dlaczego? Czuję jak skronie pulsują mi i zastanawiam się, czy on naprawdę myśli, że miałabym chęć na seks z niedomytym starszym panem? Czy w cholerę musiał powielać te TIR-owe stereotypy i popsuć miłe spotkanie dwóch osób, co często są w drodze? W mordę jeża. Meteora oznacza po grecku zawieszony w powietrzu. Codziennie od tygodnia zadzieram głowę i nie mogę się napatrzeć na to niezwykłe dzieło natury w które człowiek jakimś nadludzkim wysiłkiem wtrącił swoje trzy grosze. Bizantyjskie klasztory (a jest ich tu czynnych jeszcze sześć) zdają się ledwo trzymać olbrzymich, pionowych, wyglądających jak obcięte tasakiem wysokich na pól kilometra skał. To jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi jakie widziałam. „To następny gwóźdź do trumny turystyki, znów będą odwoływane rezerwacje bo ludzie boją się podróżować” powiedział na niedobre wieści z Francji Yiannis, a już na wieści z Turcji się podłamał. Eh, kiedyś to była turystyka, przyjeżdżali Niemcy.. teraz mają nas gdzieś, ale jest wciąż dużo Francuzów. Dalej trudno przewidzieć co będzie, szkoda gadać. Trudno jemu, trudno innym, mi też nie jest łatwo – powiedziałabym, że w kwestii przewidywalności osiągnęłam stan zerowy. Właśnie okazało się, że we wrześniu muszę być ponownie choć na chwilę w Polsce.. jeden z powodów jest taki, że moi lokatorzy złożyli wypowiedzenie a wynajem mieszkania to obecnie właściwie moje jedyne źródło utrzymania (Ktoś może potrzebuje wynająć miłą kawalerkę po remoncie na Dolnym Mokotowie w Warszawie? Wolna od października.. ). Poza tym doktory też mnie ponownie chętnie obejrzą, kazały się stawić za 3 miesiące. Od dłuższego czasu czuję się jakbym odbijała się od ścian i kręciła w kółko. Póki co w zawieszeniu jak klasztory w Meteorach, czekam na czas, kiedy dojrzeję od akceptacji wszelkich wyroków losu.

Siedemnaście mgnień wiosny

EWCYNA

Siedemnaście mgnień wiosny

Alimos

EWCYNA

Alimos

Azja Południowo-Wschodnia rowerem – praktycznik

EWCYNA

Azja Południowo-Wschodnia rowerem – praktycznik

Grecja. Tu mieszkają boginie

EWCYNA

Grecja. Tu mieszkają boginie

Albania rowerem – dwa koła, dwie nogi i 10%

EWCYNA

Albania rowerem – dwa koła, dwie nogi i 10%

Spokojnie, to tylko Jugo

EWCYNA

Spokojnie, to tylko Jugo

Bałkany – gościna, historia i łyczek rakiji

EWCYNA

Bałkany – gościna, historia i łyczek rakiji

W stronę słońca

EWCYNA

W stronę słońca

Bez szpilek pod Giewontem

EWCYNA

Bez szpilek pod Giewontem

A ty kiedy wsiądziesz na rower?

EWCYNA

A ty kiedy wsiądziesz na rower?

Not for Speed czyli Polska (i dalej) rowerem

EWCYNA

Not for Speed czyli Polska (i dalej) rowerem

Azja rowerem – retrospekcja

EWCYNA

Azja rowerem – retrospekcja

Tytułem „wstępu do preludium” chciałabym zaznaczyć, że w Azji znalazłam się zupełnie przypadkiem. Nie była to wymarzona od lat podróż rowerem choć taką się stała. Spędziłam tam w sumie niemal 2 lata podróżując na rowerze – uzbierało się tego do teraz 9 krajów, pod kołami 24 000 km, a wygląda na to, że to wcale nie koniec. A jak to się wszystko zaczęło? Jedzie Pani do Japonii pani Ewo, cieszy się Pani? usłyszałam pewnego lipcowego dnia 2010 roku od mojego byłego pracodawcy i nie da się ukryć, że przeszedł mnie dreszcz emocji. Emocji, którą zawsze odczuwam przed wyjazdem w nieznane i nie miał tu wielkiego znaczenia fakt, że jechałam jakby nie było do pracy. Japonia to znaczyło Azja, baaardzo odległe nieznane, inny, nie znany mi kontynent a sam ten kraj to patrząc nie tylko subiektywnie, ale i śmiem twierdzić obiektywnie odrębny kosmos, kompletnie inna rzeczywistość. Byłam przeszczęśliwa. Jeszcze tego samego popołudnia udałam się do księgarni i biblioteki wyciągając z półek wszystko co się dało na temat Kraju Kwitnącej Wiśni. A dwa miesiące później, gdy już chodziłam po sterylnie czystych ulicach, stojąc karnie w kolejce do wejścia do wagonów metra, onieśmielona ukłonami do kolan i uprzejmością ludzi zapragnęłam zobaczyć ten kraj od innej strony, takiej, jakiej do kilkunastu lat oglądam świat – z perspektywy rowerowego siodełka. Wiosną 2013 roku już „w cywilu” siedziałam w samolocie do Osaki. Zapakowany w wielkie pudło rower leciał ze mną, na przejechanie długości Japonii tj. wszystkich głównych czterech wysp miałam trzy miesiące. Wystarczyło, choć na japońskich drogach i japońskiej prowincji chętnie spędziłabym więcej czasu. O tym piszę w poście podsumowującym podróż po Japonii. Wiedziałam już, że życie w drodze mi odpowiada, zatem podjęłam decyzję o wyruszeniu w świat bez większych planów. I choć od zawsze marzę o odwiedzeniu Ameryki Południowej to zdecydowałam się na początek na powrót do Azji, która uchodzi za bezpieczną, tanią – no i trochę ją już poznałam (tak mi się tylko wydawało. Dlaczego nie wyruszyłam z Polski? Ano, bo w trasę mogłam wyruszyć zimą, a wtedy Europa jest co tu dużo mówić, mało przyjazna rowerzystom ;). Dałam sobie zatem kilka miesięcy na ogarnięcie spraw życiowo-domowych (osobom mającym taki wyjazd w planach radzę zabrać się za to dużo wcześniej – to jakiś obłęd! m.in. spakowanie życiowego dobytku do pudełek i wyniesienie ich do piwnicy, wynajęcie mieszkania, banki, upoważnienia notarialne dla bliskich, kupienie brakującego sprzętu w tym nowego roweru i mnóstwo innych, ufff!). W międzyczasie w promocji kupiłam sobie bilet w jedną stronę – przez Szanghaj na Filipiny. Tam zatem rozpoczęła się po raz drugi moja przygoda ze światem. A jak było? Czas na chwilę retrospekcji z perspektywy wygodnej kanapy. FILIPINY – wilgoć, morze, palmy i „give me money” O Filipinach nie wiedziałam prawie nic. To dlaczego tam? A bo pomyślałam, że jeśli zaczynam swoją podróż w grudniu, jest to czas dość szczególny – są święta Bożego Narodzenia a Filipiny to jedyny azjatycki kraj w którym króluje religia katolicka, zatem ciekawym będzie zobaczenie jak się spędza ten czas na Filipinach właśnie. Na rozgrzewkę czyli pierwsze 3 tygodnie dołączyła do mnie koleżanka Zosia. Wychodząc z samolotu na lotnisku w Manili wpadłam w ciężkie, wilgotne, oblepiające powietrze, które o godzinie 5 rano miało 26 stopni Celsjusza. Taka aura towarzyszyła mi przez większość mojej podróży. Przejazd przez ulice Manili sprawiał, że oczy otwierały mi się coraz bardziej ze zdumienia i .. przerażenia. Bieda. Śpiący na ulicach ludzie, w dużej mierze dzieci. Okratowane sklepy, przeszukania toreb przy wejściu i wyjściu z centrów handlowych. No i dość nieprzyjemne oszustwo już pierwszego dnia sprawiło, że podjęłyśmy decyzję o natychmiastowym opuszczeniu tej metropolii. I nie wiem co do końca sprawiło – czy obiektywne okoliczności czy subiektywny fakt, że był to pierwszy biedny azjatycki kraj, który odwiedziłam, ale nie uważam Filipin za najlepsze miejsce na podróże rowerem (za to na wodno – plażowe uciechy i owszem). Niemal od początku marzyłam o tym, by stamtąd wyjechać. Trąbiące bezsensownie i jadące w wielu kierunkach naraz samochody (tak, teraz już wiem, że to obrazek wielu azjatyckich krajów, gęste zaludnienie uniemożliwiające odizolowanie się i relaks, hałas, chętnie podnoszący ceny na widok obcokrajowca mieszkańcy, nieustanne proszenie o pieniądze, brak miejsc do rozbicia namiotu i noclegu na dziko oznaczał konieczność korzystania z guesthousów i zwiększone koszty. Z drugiej strony – przyjazność wielu ludzi, którzy pomimo swojej biedy przygarnęli mnie kilkakrotnie do domu, no i piękne, egzotyczne – choć zniszczone olbrzymim tajfunem Hainan, nadmorskie krajobrazy. Pierwsze koty za płoty! Myanmar czyli Birma – kraj autentycznych uśmiechów i „akcja tajniak” Przylatując do Birmy znalazłam się zupełnie innej rzeczywistości – otoczyły mnie nieznane mi intensywne zapachy, dochodzące ze świątyń dźwięki, brak sklepów sieciowych no i przede wszystkim jakiś magiczny, dobry i autentyczny uśmiech na wymalowanych tanaką twarzach ludzi który sprawił, że w Birmie zakochałam się od razu. Choć kraj będący do niedawna (i nieco mniej teraz) pod rządami junty wojskowej kraj dopiero otwiera się na turystykę a podróżowanie po nim rowerem wciąż należy do rzadkości wiedziałam, ze muszę tam pojechać. Z góry wiedziałam, że noclegi będą wielką niewiadomą – lokalne prawo zabrania rozbijania się na dziko, spania u ludzi, w guesthousach dla „lokalsów” – nocować zatem można jedynie w hotelach uprawnionych do przyjmowania obcokrajowców. Od razu należy zaznaczyć, ze ceny noclegów są tam kilkakrotnie większe, niż w większości azjatyckich krajów (15-30 USD). Jakoś tak się stało, że udało mi się i jedno i drugie – nocowałam u ludzi i spałam w guesthousach dla „lokalsów”. Jednakże podróż przez ten zachwycający kraj nie była usłana różami – wielokrotnie samozwańczo przyłączał się do mnie oficjalnie a częściej nieoficjalnie przedstawiciel lokalnej policji, zwany tez roboczo „tajniakiem”. Pyrkał 10 metrów za mną lub przede mną z wystającą z kieszeni spodni krótkofalówką, eskortując do najbliższego miejsca noclegowego podwyższając tym samym stopień mojej irytacji spowodowany ograniczeniem wolności. Nie wiem do końca po co to robili, ale za to tzw. „akcja tajniak” jest jednym z najbardziej intensywnych wrażeń z azjatyckiej podróży. TAJLANDIA – czego chcieć więcej? park narodowy Roi Yot Przejeżdżając zaledwie kilka miesięcy wcześniej otwarty lądowy punkt graniczny z Tajlandią (dotychczas do/z Birmy można było tylko wlecieć i wylecieć samolotem) znalazłam się w zupełnie innej rzeczywistości. Przywitały mnie gładkie, asfaltowe drogi oraz supermarket TESCO. Tajlandię pokochałam od razu z innych przyczyn niż Birmę – podróż, pomimo obezwładniającego o tej porze roku (marzec – kwiecień- unikać!) upału jest PROSTA. Drogi są dobre, przydrożne sklepy sieci 7/11 powszechne, ludzie przyjaźni, jedzenie tanie i dobre no a kraj – piękny. W Tajlandii znalazłam się zatem cztery razy i aż dziw bierze, że wcale nie dojechałam do najpopularniejszej części tj. turystycznego południa kraju. Noclegi nie były żadnym problemem niemal wszędzie znajdują się niedrogie i czyste, naprawdę czyste guesthousy, natomiast w wersji oszczędnej jest też szereg możliwości: – parki narodowe (moja miłość, jest ich dużo i korzystałam wiele razy) – zawsze są tam miejsca kempingowe a przyjeżdżając po godzinie 18-tej można zaoszczędzić na bilecie wstępu – świątynie buddyjskie czyli waty – są wszędzie, problem w tym, że są to miejsca dość głośne z uwagi na poranne modlitwy no i zwierzęcą menażerię tj. psy i koty, która zawsze tam przebywa w dużych ilościach. Tu kobieta nie zawsze będzie miała możliwość noclegu, gdy w świątyni są tylko mnisi i nie ma części żeńskiej – posterunki policji (!) nie zdarzyło mi się, żeby odmówiono mi noclegu – wręcz przeciwnie, z reguły zapraszano do środka i udostępniano jakąś klimatyzowaną salę konferencyjną – plaże/u ludzi/ inne wg. uznania i fantazji Jest też jedna zasadnicza wada podróżowania po Tajlandii – jest tam niezliczona liczba agresywnych psów. Zupełnie nie wiem, dlaczego tylko tam. To było naprawdę niefajne. LAOS – leniwa lewitacja, „noodle soup” i dym Kraj ten znajdował się na czele mojej listy, natomiast nie ukrywam, że jakoś nie zapadł mi w serce. Dobra strona podróżowania rowerem w Laosie to fakt, że drogi (jest ich w zasadzie jedynie kilka) poza kilkoma większymi miastami) są tam bardzo spokojne. Laos jest leniwy, ludzie przysypiają w hamakach, przydrożne jedzenie jest bardzo nieurozmaicone – zazwyczaj jest to nieśmiertelna „noodle soup”. Nie jest też tak znowu tanio – większość produktów jest eksportowana z Tajlandii bądź Wietnamu. W Laosie byłam dwukrotnie, raz sama, raz w towarzystwie. Bardzo umęczył mnie przejazd przez górzystą, północną część kraju nie tylko z powodu długich podjazdów, ale niezrozumiałego przeze mnie faktu palenia lasów, który corocznie odbywa się tam pod koniec pory suchej czyli pomiędzy lutym a kwietniem. Dymy spowijały niebo wbijając się do nosa i gardła, widoczność zatem była znikoma, czarne farfocle spadały na głowę a pot zalewał czoło.. i takie tam. Perełką Laosu jest dla mnie nie Louang Prabang tylko położona nad rzeką otoczeniu gór karstowych mała miejscowość Nong Khiaw. Idylla! W Laosie dość często spałam/spaliśmy w szkołach, które są na noc nie zamykane – można postawić obok namiot czy też przespać się w klasie. Urozmaiceniem tudzież niedogodnością jst fakt, że rano natomiast zawsze jest się obiektem obserwacji dziesiątek uczniów, którzy pojawiają się już około szóstej. CHINY – Kraj kontrastów W Chinach spędziłam trzy miesiące przemierzając jedynie dwie górskie prowincje – Junnan i Syczuan, uchodzą one jednak za jedne z najpiękniejszych. Wisienką na torcie był przejazd przez wschodni Tybet – absolutna magia. Nie było płasko – 20-30 km w górę, 20-30 km w dół.. do poziomu rzeki i mostu no i ponownie następny długi podjazd. Ufff… Co do Chin mam uczucia ambiwalentne – z jednej strony w pamięci pozostanie fascynująca egzotyka krajobrazów m.in. tarasowych pól ryżowych, pól herbaty i upraw wszelakich na zboczach gór, „grasslands” Tybetu wschodniego, architektura, kolorowo ubrani ludzie z mniejszości narodowych no a z drugiej strony zdobycze cywilizacji w największej chyba możliwej skali, brud i uprzykrzające życie zwyczaje. Najbardziej uciążliwymi były dla mnie nadmierne i powszechne używanie przez wszystkich uczestników ruchu klaksonów, których dźwięk ma się nijak do używanego w Europie. Jest zawsze przeraźliwie głośny i przeszywający bębenki. Ludzie trąbią jadąc nawet po pustej ulicy.. nie udało mi się do tego przywyknąć. Tak jak nie udało mi się przywyknąć do powszechnego śmiecenia, plucia, PALENIA PAPIEROSÓW non stop przez niemal wszystkich mężczyzn.. Pod koniec pobytu w Chinach byłam już tym naprawdę zmęczona. Do dobrej strony Chin należy zaliczyć jedzenie: – świeże, aromatyczne, przygotowywane w 10 minut.. no i tanie. Serce moje zdobył świeży korzeń imbiru, który pokrojony w paseczki dodawany jest do wielu potraw – absolutny hicior, który to zaadaptowałam teraz w swojej kuchni. Jeśli chodzi o spanie było to z jednej strony proste, a z drugiej nie – guesthousy są tanie i znajdują się niemal wszędzie, natomiast niemal nigdzie nie mogłam znaleźć odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu – każdy skrawek ziemi, nawet przestrzeń pomiędzy dwoma drzewami na ulicy jest wykorzystane pod uprawy. Ciężko to sobie wyobrazić, ale tak jest. KOREA POŁUDNIOWA: Raj, panie – rowerowy raj! Po kilku miesiącach w dobrodziejstwach i nie dobrodziejstwach inwentarza Azji Południowo-Wschodniej potrzebowałam odmiany, a na Koreę Południową ostrzyłam zęby już dawno. Żadne z dochodzących do mnie wieści nie były przesadzone i kraj ten jest teraz u mnie na czele rankingu miejsc przyjaznych podróżom rowerowym dla osób z niewielkim budżetem. Koreę oplata sieć świeżo wybudowanych ścieżek rowerowych. Jest cicho, pięknie (choć krajobrazy są podobne co może stać się monotonne) no i bezpiecznie. Mogłam w spokoju kontemplować krajobrazy a na nocleg zawsze znalazła się jakaś przydrożna wiata, gdzie rozstawiałam namiot. Jak już zrobiło się zimno (listopad!) to pukałam do kościołów, czasem przygarniali mnie też ludzie. Nieco gorszą stroną Korei jest jedzenie – no nie uchodzi ono za super smaczne i ja to potwierdzam. Jest tez oczywiście drogo, ale jako że zaoszczędzałam na noclegach mogłam sobie pozwolić coś zjeść. W Korei tez najłatwiej z wszystkich odwiedzonych przeze mnie krajów było mi porozumieć się po angielsku. KAMBODŻA: architektura i historia Do Kambodży miałam jechać już w kwietniu 2014 roku, ale z uwagi na upały o tej porze roku (kwiecień) postanowiłam przesunąć podróż na przełom roku. I słusznie – w styczniu/lutym pogoda jest bardziej znośna, jest chłodniej. Podróż przez Kambodżę nie wyróżniła się jakoś szczególnie – krajobraz oprócz południowych Gór Kardamonowych nie jest szczególnie urozmaicony, drogi są kiepskie do bardzo kiepskich, jedzenie dostępne, ale takie sobie.. bywało brudno jak tez to bywa w innych krajach tamtego regionu.. Kraj jest nieduży, zatem zrobiłam sobie dwa kilkudniowe przystanki – nad morzem na plebanii u księdza Johna oraz w Battambang u przesympatycznej Japonki Yurie. Kambodża to dla mnie lekcja architektury i historii – nie da się zapomnieć świątyń Angkoru (i ceny biletu wstępu – 40 USD za 3 dni!) – to piękno z dodatkiem mistycyzmu. Nie da się też odciąć od tragicznej historii kraju i pogromu, do jakiego przyczynili się Czerwoni Khmerzy. WIETNAM – „.. i więcej tam nie wrócę, tak mi dopomóż Bóg”! Wietnam nie uchodzi za podróżniczo-rowerowe eldorado. Jedna z przeczytanych przeze mnie rowerowych relacji kończyła się słowami „..z Wietnamu wyjechałem po 2 tygodniach i więcej tam nie wrócę.. tak mi dopomóż Bóg”! Każdy ma swoje odczucia, ale to akurat w moim przypadku raczej się sprawdziło. Kraj jest długi i wąski, przecięty zaledwie dwiema drogami – jedna nadmorską a drugą w górach. Pierwsza jest raczej płaska, jednakże koszmarnie zatłoczona no i w nieustającej przebudowie. Druga piękna, często cicha ale dużo trudniejsza.. w końcu to góry. Duże zaludnienie sprawia, że jest tłoczno, nawet bardzo a zwyczaje drogowe przypominają te chińskie – klaksony!!! Czułam się jak podłączona do prądu i zdenerwowana nachalnym trąbieniem. Choć tak jak wszędzie tak i tam spotykałam wspaniałych ludzi to jednak mam też niesmak z powodu naciągactwa – jesteś biały płacisz więcej. Wietnamczycy zawyżają ceny namiętnie – zdaje się maja to we krwi. Z Wietnamu zapamiętam też wielkie, komunistyczne transparenty z cyklu „Budujemy nowy dom” i rozlegające się z megafonów śpiewy i gadanie jeszcze przed świtem. Zapracowanych w świątek-piątek, pędzących gdzieś ciągle ludzi. Azja to w mojej pamięci to pola ryżowe w kolorze świeżej zieleni., palmy, ananasy i duriany, buddyjskie świątynie, przełęcze ponad 4000 n.p.m i błękit morza. Namiot, chatki z trzciny i betonowe metropolie. A przede wszystkim mili, łagodni i uśmiechnięci, pozbawieni agresji ludzie. Dlatego wciąż mnie tam ciągnie i dlatego ponownie się tam wybieram. Ale o tym wkrótce.

Strawberry fields forever

EWCYNA

Strawberry fields forever

Me, myslef and I

EWCYNA

Me, myslef and I

Good morning Vietnam

EWCYNA

Good morning Vietnam

Laos – Learn, live, love

EWCYNA

Laos – Learn, live, love

A kto Ci zabrał ten czas?

EWCYNA

A kto Ci zabrał ten czas?

Proszę słonia

EWCYNA

Proszę słonia

Angkor o wielu obliczach

EWCYNA

Angkor o wielu obliczach

Startuję w konkursie BLOG ROKU

EWCYNA

Startuję w konkursie BLOG ROKU

Kuchenne rewolucje czyli Kambodża na talerzu

EWCYNA

Kuchenne rewolucje czyli Kambodża na talerzu

I am Cambodian! I am Polish!

EWCYNA

I am Cambodian! I am Polish!

EWCYNA

Niezbędniko-gadżetnik czyli co mi się przydaje w podróży?

Gdy wybierałam się w pierwszą rowerową podróż nic nie było dla mnie oczywiste. Co się przyda a co nie, jak to przymocować do roweru i gdzie upchać? Przyznaję ze wstydem, że suszarka do włosów w gorącej Grecji nie za bardzo zdała egzamin.. A jaki kolor śpiwora wybrać? Nie, to nie moje pytanie (na szczęście), ale takowe kiedyś mi zadano i jedyna odpowiedź jaka mi przyszła do głowy to „a jaki lubisz”? Ponieważ od czasu dyskutuję z innymi podróżnikami na ten temat i zawsze każdy ma swój „naj-niezbędnik” postanowiłam zrobić spis swojego. Nie zamierzam opisywać całego ekwipunku, ale rzeczy, które naprawdę się sprawdzają w podróży. Może komuś się przydadzą moje „patenty”? KATEGORIA „RÓŻNE” 1. Grzałka (i oczywiście do niej kubek lub mały garnek) Rano nie wiem jak się nazywam i w rozszyfrowaniu tej cyklicznej zagadki pomaga mi herbata i kawa. Nie ruszę się z miejsca jak nie zjem śniadania i nie napiję tych – jakby nie było – używek. Mam kuchenkę, ale często zdarza mi się nocować w miejscach z dostępem do prądu – wtedy do zagotowania wody wystarczy mi grzałka elektryczna. Tylko w Korei Południowej nie mogłam jej za bardzo używać – wywalała korki L Spotkałam wielu podróżników, którzy żałowali, ze nie mają grzałki i nie mogli jej kupić w trasie. Kawa czy herbata „na mieście” kosztują dużo więc mając swoje sporo zaoszczędzamy a grzałką na upartego i makaron da radę ugotować. Warto mieć! 2. Stopery do uszu Nie mogę się bez nich obejść. Remedium na wszelkie, szczególnie azjatyckie hałasy (choć czasem i stopery nie dają rady). Polecam takie do formowania ręcznego, szczególnie firmy APTEO CARE (dobrze się ucha trzymają 3. Gąbka do mycia Kto by pomyślał, że to taki niezbędny gadżet. A jednak! Gąbka absorbuje wodę i dzięki niej mycie w przysłowiowej szklance wody jest wykonalne – przynosi uczucie świeżości, jakbyśmy to właśnie się wypluskali pod prysznicem. A taka z jedną ostrzejszą stronę rano poprawia krążenie i wieczorem lepiej domywa brudy. Uwaga – w Azji nie do kupienia (!). 4. Klapki czyli flip-flopy Ileż to razy dzięki nim byłam w ogóle w stanie skorzystać z azjatyckiej „łazienki”. Ba – czasem i pokoju, który szmaty i wody od miesięcy, albo i nigdy nie widział! O dziwo mam problem z kupnem naprawdę lekkich flip-flopów w Polsce, ale w Azji kupić je można na każdym rogu. 5. Plecaczek zwijany (Decathlon) Kosztował niecałe 20 PLN, można spotkać podobne np. firmy Tatonka, ale wielokrotnie droższe. Wielkości pięści po zwinięciu, waga może 100 gram. Dla mnie rewelacja – trzymam w nim dokumenty i kasę oraz potrzebne drobiazgi. Całość wkładam do przedniej torby na kierownicę (Ortlieb). Gdy gdzieś się zatrzymuję nie zdejmuję torby tylko wyjmuje plecaczek. Przydaje się także po prostu do zabrania ze sobą np. na zwiedzanie czy zakupy, gdy nie jestem rowerem. 6. Poduszka dmuchana (Decathlon). Można powiedzieć, że wożenie poduszki to już burżujstwo.. Dotychczas tego nie robiłam, pod głowę podkładając zwinięte ciuchy, ale ta małą lekka dmuchana poduszka szybko polubiłam. 7. Nieduża kłódka używam jej do zamykania worka Ortlieb podczas transportu lotniczego (info poniżej) i do zamykania namiotu, gdy jestem gdzieś dłużej lub zwyczajnie na kempingu. Wiadomo – jak ktoś chce coś ukraść to bez problemu znajdzie sposób, ale ryzyko, że zgarnie coś „bo właśnie tamtędy przechodził” jest już dużo mniejsze. 8. Komputer – netbook, I-pad czy inne. Dla tych, którzy piszą np. bloga lub pracują w sieci podczas podróży rzecz niezbędna. Kafejki internetowe w niektórych miejscach zanikają (np. Japonia), korzystanie z nich nie jest wygodne a korzystanie z poczty czy stron banków niebezpieczne. Dostęp do wifi jest w wielu miejscach już powszechny. Niestety, sprzęt stanowi spore obciążenie bagażu. 9. Telefon na dwie karty sim czyli „dual sim”. Mój niestety jest słaby (Sony Xperia), ale sama opcja posiadania slotu na drugą kartę sim bardzo się sprawdza – jedna to karta polska a druga karta miejscowa. Nie trzeba ciągle przekładać etc. 10. Smartfon w ogóle. Wyruszając w podróż nie miałam smartfonu, ale szybko zorientowałam się, ze pomaga w podróży i zakupiłam na Filipinach najtańszy model. Choć moja znajomość sprzętu jest ciągle w powijakach, to nie wiem co bym zrobiła bez map np. Google Maps czy Locus Pro, które pokazują mi dzięki nawigacji satelitarnej gdzie jestem. Dzięki nim nie błądzę (lub mało błądzę), znajduję istotne obiekty na mapie, sprawdzam odległość. Nie wspomnę już o wielu innych, przydatnych aplikacjach. 11. Inne – taśma mocująca, zipy bardzo się przydają do szybkiej naprawy np. sakw. Czasem taka prowizorka trwa i trwa.. KATEGORIA „ROWEROWE” 1. Torba do przewozu roweru „self-made”. Wykonana metodą chałupnicza przez sąsiada, materiałem jest bodajże plandeka ogrodnicza (niezbyt trwała, ale lepszego nie mogłam dostać – materiał musiał być lekki, bo torbę wiozę na rowerze). Wcześniej miałam przez kilka lat podobna, uszytą przez kaletnika z dwóch największych ruskich toreb w kratę. Obie były szyte na wymiar, wg mojego pomysłu. Wymiar 150 x 100 x 30 cm. Podstawa to mocne uszy, które tworzą taśmy przeszyte przez spód torby. Torba głównie przydaje się w trakcie transportu lotniczego, ale czasem też kolejowego (np. we Włoszech nie można było zabrać roweru do pociągu szybkobieżnego, a już w torbie i owszem). Choć się staram, to nie zawsze jestem w stanie skombinować karton. Mając torbę wystarczy znaleźć kilka mniejszych kartonów, folię bąbelkową, opakować rower i w włożyć go torby. Dzięki uszom jestem w stanie sama taka torbę nieść na krótkich dystansach np. po lotnisku. Drugie zastosowanie – często stosuję ją jako plandekę pod namiot. Torbie nic nie jest, namiot mniej się niszczy, nie wilgotnieje od spodu i przy okazji robi trochę za przedsionek. Zastosowanie ekstremalne – gdy jeszcze miałam gorszy tj. nie tak ciepły śpiwór i przymarzałam w nocy ostatnia deska ratunku była torba, którą się przykrywałam. Stało się tak jedynie kilka razy, ale naprawdę trzymała ciepło 2. Torba Ortlieb na bagażnik – największy wymiar tj. 150 cm długości i najcieńszy materiał (są bodajże dwie grubości) Jest jak to Ortlieb nieprzemakalna i na co dzień wiozę w niej na bagażniku namiot i torbę na rower choć miejsca jest dużo więcej. Przydaje się wtedy, kiedy trzeba przetransportować zgrabnie sakwy – głównie w trakcie transportu lotniczego. Wrzucam tam 3 sakwy i namiot, roluję i zamykam na kłódkę, czasem wzmacniam taśmą i nadaję. Oczywiście w tym celu może być użyta chociażby ruska torba czy zwykły parciany worek – robiłam tak przez wiele lat. Teraz mam Ortlieba i tez sobie chwalę. 3. Nóżka do przedniego kola roweru. No bo to, że nóżka do roweru jest przydatna jest dla mnie jasne jak słońce! Rower kupiłam z tym dobrodziejstwem inwentarza i jest to dobrodziejstwo w pełnym tego słowa znaczeniu. Rower mogę postawić gdzie chcę, przednie koło obciążone sakwami się nie buja – a wcale nie jest tak, ze wszędzie można szybko znaleźć dlań jakieś oparcie. Wiem, wiele osób uważa to za zbędny balast, ale ja uwielbiam ten gadżet. Tyle rzeczy przychodzi mi do głowy. Jeśli ktoś ma swoje ulubione podróżnicze gadżety i rozwiązania – chętnie je poznam.