EWCYNA
Azja rowerem – retrospekcja
Tytułem „wstępu do preludium” chciałabym zaznaczyć, że w Azji znalazłam się zupełnie przypadkiem. Nie była to wymarzona od lat podróż rowerem choć taką się stała. Spędziłam tam w sumie niemal 2 lata podróżując na rowerze – uzbierało się tego do teraz 9 krajów, pod kołami 24 000 km, a wygląda na to, że to wcale nie koniec.
A jak to się wszystko zaczęło?
Jedzie Pani do Japonii pani Ewo, cieszy się Pani? usłyszałam pewnego lipcowego dnia 2010 roku od mojego byłego pracodawcy i nie da się ukryć, że przeszedł mnie dreszcz emocji. Emocji, którą zawsze odczuwam przed wyjazdem w nieznane i nie miał tu wielkiego znaczenia fakt, że jechałam jakby nie było do pracy. Japonia to znaczyło Azja, baaardzo odległe nieznane, inny, nie znany mi kontynent a sam ten kraj to patrząc nie tylko subiektywnie, ale i śmiem twierdzić obiektywnie odrębny kosmos, kompletnie inna rzeczywistość. Byłam przeszczęśliwa.
Jeszcze tego samego popołudnia udałam się do księgarni i biblioteki wyciągając z półek wszystko co się dało na temat Kraju Kwitnącej Wiśni. A dwa miesiące później, gdy już chodziłam po sterylnie czystych ulicach, stojąc karnie w kolejce do wejścia do wagonów metra, onieśmielona ukłonami do kolan i uprzejmością ludzi zapragnęłam zobaczyć ten kraj od innej strony, takiej, jakiej do kilkunastu lat oglądam świat – z perspektywy rowerowego siodełka.
Wiosną 2013 roku już „w cywilu” siedziałam w samolocie do Osaki. Zapakowany w wielkie pudło rower leciał ze mną, na przejechanie długości Japonii tj. wszystkich głównych czterech wysp miałam trzy miesiące. Wystarczyło, choć na japońskich drogach i japońskiej prowincji chętnie spędziłabym więcej czasu. O tym piszę w poście podsumowującym podróż po Japonii.
Wiedziałam już, że życie w drodze mi odpowiada, zatem podjęłam decyzję o wyruszeniu w świat bez większych planów. I choć od zawsze marzę o odwiedzeniu Ameryki Południowej to zdecydowałam się na początek na powrót do Azji, która uchodzi za bezpieczną, tanią – no i trochę ją już poznałam (tak mi się tylko wydawało. Dlaczego nie wyruszyłam z Polski? Ano, bo w trasę mogłam wyruszyć zimą, a wtedy Europa jest co tu dużo mówić, mało przyjazna rowerzystom ;). Dałam sobie zatem kilka miesięcy na ogarnięcie spraw życiowo-domowych (osobom mającym taki wyjazd w planach radzę zabrać się za to dużo wcześniej – to jakiś obłęd! m.in. spakowanie życiowego dobytku do pudełek i wyniesienie ich do piwnicy, wynajęcie mieszkania, banki, upoważnienia notarialne dla bliskich, kupienie brakującego sprzętu w tym nowego roweru i mnóstwo innych, ufff!). W międzyczasie w promocji kupiłam sobie bilet w jedną stronę – przez Szanghaj na Filipiny. Tam zatem rozpoczęła się po raz drugi moja przygoda ze światem.
A jak było? Czas na chwilę retrospekcji z perspektywy wygodnej kanapy.
FILIPINY – wilgoć, morze, palmy i „give me money”
O Filipinach nie wiedziałam prawie nic. To dlaczego tam? A bo pomyślałam, że jeśli zaczynam swoją podróż w grudniu, jest to czas dość szczególny – są święta Bożego Narodzenia a Filipiny to jedyny azjatycki kraj w którym króluje religia katolicka, zatem ciekawym będzie zobaczenie jak się spędza ten czas na Filipinach właśnie. Na rozgrzewkę czyli pierwsze 3 tygodnie dołączyła do mnie koleżanka Zosia.
Wychodząc z samolotu na lotnisku w Manili wpadłam w ciężkie, wilgotne, oblepiające powietrze, które o godzinie 5 rano miało 26 stopni Celsjusza. Taka aura towarzyszyła mi przez większość mojej podróży. Przejazd przez ulice Manili sprawiał, że oczy otwierały mi się coraz bardziej ze zdumienia i .. przerażenia. Bieda. Śpiący na ulicach ludzie, w dużej mierze dzieci. Okratowane sklepy, przeszukania toreb przy wejściu i wyjściu z centrów handlowych. No i dość nieprzyjemne oszustwo już pierwszego dnia sprawiło, że podjęłyśmy decyzję o natychmiastowym opuszczeniu tej metropolii.
I nie wiem co do końca sprawiło – czy obiektywne okoliczności czy subiektywny fakt, że był to pierwszy biedny azjatycki kraj, który odwiedziłam, ale nie uważam Filipin za najlepsze miejsce na podróże rowerem (za to na wodno – plażowe uciechy i owszem). Niemal od początku marzyłam o tym, by stamtąd wyjechać. Trąbiące bezsensownie i jadące w wielu kierunkach naraz samochody (tak, teraz już wiem, że to obrazek wielu azjatyckich krajów, gęste zaludnienie uniemożliwiające odizolowanie się i relaks, hałas, chętnie podnoszący ceny na widok obcokrajowca mieszkańcy, nieustanne proszenie o pieniądze, brak miejsc do rozbicia namiotu i noclegu na dziko oznaczał konieczność korzystania z guesthousów i zwiększone koszty. Z drugiej strony – przyjazność wielu ludzi, którzy pomimo swojej biedy przygarnęli mnie kilkakrotnie do domu, no i piękne, egzotyczne – choć zniszczone olbrzymim tajfunem Hainan, nadmorskie krajobrazy. Pierwsze koty za płoty!
Myanmar czyli Birma – kraj autentycznych uśmiechów i „akcja tajniak”
Przylatując do Birmy znalazłam się zupełnie innej rzeczywistości – otoczyły mnie nieznane mi intensywne zapachy, dochodzące ze świątyń dźwięki, brak sklepów sieciowych no i przede wszystkim jakiś magiczny, dobry i autentyczny uśmiech na wymalowanych tanaką twarzach ludzi który sprawił, że w Birmie zakochałam się od razu. Choć kraj będący do niedawna (i nieco mniej teraz) pod rządami junty wojskowej kraj dopiero otwiera się na turystykę a podróżowanie po nim rowerem wciąż należy do rzadkości wiedziałam, ze muszę tam pojechać. Z góry wiedziałam, że noclegi będą wielką niewiadomą – lokalne prawo zabrania rozbijania się na dziko, spania u ludzi, w guesthousach dla „lokalsów” – nocować zatem można jedynie w hotelach uprawnionych do przyjmowania obcokrajowców. Od razu należy zaznaczyć, ze ceny noclegów są tam kilkakrotnie większe, niż w większości azjatyckich krajów (15-30 USD).
Jakoś tak się stało, że udało mi się i jedno i drugie – nocowałam u ludzi i spałam w guesthousach dla „lokalsów”. Jednakże podróż przez ten zachwycający kraj nie była usłana różami – wielokrotnie samozwańczo przyłączał się do mnie oficjalnie a częściej nieoficjalnie przedstawiciel lokalnej policji, zwany tez roboczo „tajniakiem”. Pyrkał 10 metrów za mną lub przede mną z wystającą z kieszeni spodni krótkofalówką, eskortując do najbliższego miejsca noclegowego podwyższając tym samym stopień mojej irytacji spowodowany ograniczeniem wolności. Nie wiem do końca po co to robili, ale za to tzw. „akcja tajniak” jest jednym z najbardziej intensywnych wrażeń z azjatyckiej podróży.
TAJLANDIA – czego chcieć więcej?
park narodowy Roi Yot
Przejeżdżając zaledwie kilka miesięcy wcześniej otwarty lądowy punkt graniczny z Tajlandią (dotychczas do/z Birmy można było tylko wlecieć i wylecieć samolotem) znalazłam się w zupełnie innej rzeczywistości. Przywitały mnie gładkie, asfaltowe drogi oraz supermarket TESCO.
Tajlandię pokochałam od razu z innych przyczyn niż Birmę – podróż, pomimo obezwładniającego o tej porze roku (marzec – kwiecień- unikać!) upału jest PROSTA. Drogi są dobre, przydrożne sklepy sieci 7/11 powszechne, ludzie przyjaźni, jedzenie tanie i dobre no a kraj – piękny. W Tajlandii znalazłam się zatem cztery razy i aż dziw bierze, że wcale nie dojechałam do najpopularniejszej części tj. turystycznego południa kraju. Noclegi nie były żadnym problemem niemal wszędzie znajdują się niedrogie i czyste, naprawdę czyste guesthousy, natomiast w wersji oszczędnej jest też szereg możliwości:
– parki narodowe (moja miłość, jest ich dużo i korzystałam wiele razy) – zawsze są tam miejsca kempingowe a przyjeżdżając po godzinie 18-tej można zaoszczędzić na bilecie wstępu
– świątynie buddyjskie czyli waty – są wszędzie, problem w tym, że są to miejsca dość głośne z uwagi na poranne modlitwy no i zwierzęcą menażerię tj. psy i koty, która zawsze tam przebywa w dużych ilościach. Tu kobieta nie zawsze będzie miała możliwość noclegu, gdy w świątyni są tylko mnisi i nie ma części żeńskiej
– posterunki policji (!) nie zdarzyło mi się, żeby odmówiono mi noclegu – wręcz przeciwnie, z reguły zapraszano do środka i udostępniano jakąś klimatyzowaną salę konferencyjną
– plaże/u ludzi/ inne wg. uznania i fantazji
Jest też jedna zasadnicza wada podróżowania po Tajlandii – jest tam niezliczona liczba agresywnych psów. Zupełnie nie wiem, dlaczego tylko tam. To było naprawdę niefajne.
LAOS – leniwa lewitacja, „noodle soup” i dym
Kraj ten znajdował się na czele mojej listy, natomiast nie ukrywam, że jakoś nie zapadł mi w serce. Dobra strona podróżowania rowerem w Laosie to fakt, że drogi (jest ich w zasadzie jedynie kilka) poza kilkoma większymi miastami) są tam bardzo spokojne. Laos jest leniwy, ludzie przysypiają w hamakach, przydrożne jedzenie jest bardzo nieurozmaicone – zazwyczaj jest to nieśmiertelna „noodle soup”. Nie jest też tak znowu tanio – większość produktów jest eksportowana z Tajlandii bądź Wietnamu.
W Laosie byłam dwukrotnie, raz sama, raz w towarzystwie. Bardzo umęczył mnie przejazd przez górzystą, północną część kraju nie tylko z powodu długich podjazdów, ale niezrozumiałego przeze mnie faktu palenia lasów, który corocznie odbywa się tam pod koniec pory suchej czyli pomiędzy lutym a kwietniem. Dymy spowijały niebo wbijając się do nosa i gardła, widoczność zatem była znikoma, czarne farfocle spadały na głowę a pot zalewał czoło.. i takie tam. Perełką Laosu jest dla mnie nie Louang Prabang tylko położona nad rzeką otoczeniu gór karstowych mała miejscowość Nong Khiaw. Idylla!
W Laosie dość często spałam/spaliśmy w szkołach, które są na noc nie zamykane – można postawić obok namiot czy też przespać się w klasie. Urozmaiceniem tudzież niedogodnością jst fakt, że rano natomiast zawsze jest się obiektem obserwacji dziesiątek uczniów, którzy pojawiają się już około szóstej.
CHINY – Kraj kontrastów
W Chinach spędziłam trzy miesiące przemierzając jedynie dwie górskie prowincje – Junnan i Syczuan, uchodzą one jednak za jedne z najpiękniejszych. Wisienką na torcie był przejazd przez wschodni Tybet – absolutna magia. Nie było płasko – 20-30 km w górę, 20-30 km w dół.. do poziomu rzeki i mostu no i ponownie następny długi podjazd. Ufff… Co do Chin mam uczucia ambiwalentne – z jednej strony w pamięci pozostanie fascynująca egzotyka krajobrazów m.in. tarasowych pól ryżowych, pól herbaty i upraw wszelakich na zboczach gór, „grasslands” Tybetu wschodniego, architektura, kolorowo ubrani ludzie z mniejszości narodowych no a z drugiej strony zdobycze cywilizacji w największej chyba możliwej skali, brud i uprzykrzające życie zwyczaje. Najbardziej uciążliwymi były dla mnie nadmierne i powszechne używanie przez wszystkich uczestników ruchu klaksonów, których dźwięk ma się nijak do używanego w Europie. Jest zawsze przeraźliwie głośny i przeszywający bębenki. Ludzie trąbią jadąc nawet po pustej ulicy.. nie udało mi się do tego przywyknąć. Tak jak nie udało mi się przywyknąć do powszechnego śmiecenia, plucia, PALENIA PAPIEROSÓW non stop przez niemal wszystkich mężczyzn.. Pod koniec pobytu w Chinach byłam już tym naprawdę zmęczona.
Do dobrej strony Chin należy zaliczyć jedzenie: – świeże, aromatyczne, przygotowywane w 10 minut.. no i tanie. Serce moje zdobył świeży korzeń imbiru, który pokrojony w paseczki dodawany jest do wielu potraw – absolutny hicior, który to zaadaptowałam teraz w swojej kuchni.
Jeśli chodzi o spanie było to z jednej strony proste, a z drugiej nie – guesthousy są tanie i znajdują się niemal wszędzie, natomiast niemal nigdzie nie mogłam znaleźć odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu – każdy skrawek ziemi, nawet przestrzeń pomiędzy dwoma drzewami na ulicy jest wykorzystane pod uprawy. Ciężko to sobie wyobrazić, ale tak jest.
KOREA POŁUDNIOWA: Raj, panie – rowerowy raj!
Po kilku miesiącach w dobrodziejstwach i nie dobrodziejstwach inwentarza Azji Południowo-Wschodniej potrzebowałam odmiany, a na Koreę Południową ostrzyłam zęby już dawno. Żadne z dochodzących do mnie wieści nie były przesadzone i kraj ten jest teraz u mnie na czele rankingu miejsc przyjaznych podróżom rowerowym dla osób z niewielkim budżetem.
Koreę oplata sieć świeżo wybudowanych ścieżek rowerowych. Jest cicho, pięknie (choć krajobrazy są podobne co może stać się monotonne) no i bezpiecznie. Mogłam w spokoju kontemplować krajobrazy a na nocleg zawsze znalazła się jakaś przydrożna wiata, gdzie rozstawiałam namiot. Jak już zrobiło się zimno (listopad!) to pukałam do kościołów, czasem przygarniali mnie też ludzie. Nieco gorszą stroną Korei jest jedzenie – no nie uchodzi ono za super smaczne i ja to potwierdzam. Jest tez oczywiście drogo, ale jako że zaoszczędzałam na noclegach mogłam sobie pozwolić coś zjeść. W Korei tez najłatwiej z wszystkich odwiedzonych przeze mnie krajów było mi porozumieć się po angielsku.
KAMBODŻA: architektura i historia
Do Kambodży miałam jechać już w kwietniu 2014 roku, ale z uwagi na upały o tej porze roku (kwiecień) postanowiłam przesunąć podróż na przełom roku. I słusznie – w styczniu/lutym pogoda jest bardziej znośna, jest chłodniej. Podróż przez Kambodżę nie wyróżniła się jakoś szczególnie – krajobraz oprócz południowych Gór Kardamonowych nie jest szczególnie urozmaicony, drogi są kiepskie do bardzo kiepskich, jedzenie dostępne, ale takie sobie.. bywało brudno jak tez to bywa w innych krajach tamtego regionu.. Kraj jest nieduży, zatem zrobiłam sobie dwa kilkudniowe przystanki – nad morzem na plebanii u księdza Johna oraz w Battambang u przesympatycznej Japonki Yurie. Kambodża to dla mnie lekcja architektury i historii – nie da się zapomnieć świątyń Angkoru (i ceny biletu wstępu – 40 USD za 3 dni!) – to piękno z dodatkiem mistycyzmu. Nie da się też odciąć od tragicznej historii kraju i pogromu, do jakiego przyczynili się Czerwoni Khmerzy.
WIETNAM – „.. i więcej tam nie wrócę, tak mi dopomóż Bóg”!
Wietnam nie uchodzi za podróżniczo-rowerowe eldorado. Jedna z przeczytanych przeze mnie rowerowych relacji kończyła się słowami „..z Wietnamu wyjechałem po 2 tygodniach i więcej tam nie wrócę.. tak mi dopomóż Bóg”! Każdy ma swoje odczucia, ale to akurat w moim przypadku raczej się sprawdziło. Kraj jest długi i wąski, przecięty zaledwie dwiema drogami – jedna nadmorską a drugą w górach. Pierwsza jest raczej płaska, jednakże koszmarnie zatłoczona no i w nieustającej przebudowie. Druga piękna, często cicha ale dużo trudniejsza.. w końcu to góry. Duże zaludnienie sprawia, że jest tłoczno, nawet bardzo a zwyczaje drogowe przypominają te chińskie – klaksony!!! Czułam się jak podłączona do prądu i zdenerwowana nachalnym trąbieniem. Choć tak jak wszędzie tak i tam spotykałam wspaniałych ludzi to jednak mam też niesmak z powodu naciągactwa – jesteś biały płacisz więcej. Wietnamczycy zawyżają ceny namiętnie – zdaje się maja to we krwi. Z Wietnamu zapamiętam też wielkie, komunistyczne transparenty z cyklu „Budujemy nowy dom” i rozlegające się z megafonów śpiewy i gadanie jeszcze przed świtem. Zapracowanych w świątek-piątek, pędzących gdzieś ciągle ludzi.
Azja to w mojej pamięci to pola ryżowe w kolorze świeżej zieleni., palmy, ananasy i duriany, buddyjskie świątynie, przełęcze ponad 4000 n.p.m i błękit morza. Namiot, chatki z trzciny i betonowe metropolie. A przede wszystkim mili, łagodni i uśmiechnięci, pozbawieni agresji ludzie. Dlatego wciąż mnie tam ciągnie i dlatego ponownie się tam wybieram. Ale o tym wkrótce.