Wchłaniamy Bangkok part.2

Traveler Life

Wchłaniamy Bangkok part.2

Traveler Life

Wchłaniamy Bangkok part.1

Drodzy czytelnicy nie mogę Wam doradzić „co warto zwiedzić” ponieważ każdy ma inny gust i jakbym napisał, że musicie koniecznie zobaczyć to, to i to – to pewnie posypałyby się hejty w komentarzach. Na miejscu Krzysztof który był po raz pierwszy, zadał mi właśnie to pytanie i było to bardzo trudne pytanie, a wybór jeszcze trudniejszy. Postaram się Wam tylko opowiedzieć o moich ulubionych miejscach w Bangkoku i o tych, do których wracam. (tych pewnie będzie mało). 1.Wielki Pałac Królewski  Najbardziej rozpoznawalne miejsce w całym Bangkoku. Pewnie większość  będzie chciała odwiedzić „Wielki Pałac Królewski” – świadectwo potęgi dawnych Monarchów, zwany bardziej „Pałacem miliona turystów”.  Bilet wstępu kosztuje 500 BHT i jest otwarty od 8.30 do 15.30. Idąc tam pamiętajcie o dwóch rzeczach – by się nasmarować olejkiem przeciw słonecznym oraz by mieć na sobie spodenki co najmniej do kolan i t-shirt  zakrywający ramiona, ponieważ mogą Was nie wpuścić. Do zwiedzenia w środku macie 34 różne świątynie, hale, miniaturę modelu Angkor Wat i świątynię szmaragdowego Buddy (Wat Phra Kaeo ). Moja opinia jest taka: jeżeli macie dużo czasu, doceniacie architekturę, historię Tajlandii w jej pełnym przepychu złota panującego tam to jest miejsce dla Was. Tylko niech nikt mi się później nie żali, że nie wspomniałem o przepychu w ludziach na metr kwadratowy i tłoku jaki tam panuje, co czasem może zniszczyć urok nawet idealnego miejsca. Jest taka legenda w Tajlandii, że pewnego dnia nie było tam tłumów. Replika Angkor Watu. Zwiedzanie. Jest też przepych i bogactwo. 2.Wat Pho  Bardziej możecie kojarzyć  jako Świątynie gdzie leży odpoczywający Budda. Dokładniej Budda o długości 46 metrów robiący ogromne wrażenie. Koszt biletu to 100 BHT (10 zł) Odpoczywający 46 metrowy Budda. Czy warto? Tak, ale polecam wejść godzinę przed zachodem słońca, tak około 16.15 ponieważ o 17.00 zamykają kasy i Was nie wpuszczą, a jak już jesteście w środku to Was raczej nie przepędzą. Dlaczego tak późno? Bo jest mniej ludzi, a na myśli mam delektowanie się miejscem bez zbędnych tłumów Japończyków cykających foty z pomnikiem Buddy. Przy zachodzącym słońcu i odrobinie szczęścia niebo będzie purpurowe i spotęguje klimat miejsca, które Was kompletnie pochłonie. Początek złotej godziny. Bez tłumów, bez zgiełku to miejsce jest magiczne.  3.Kurs wodną taksówką . Uwielbiam aktywne zwiedzanie. Dla mnie idealnym sposobem na spędzenie czasu w Bangkoku jest  kurs wodną taksówką i popłynięcie do China Town. Koszt tylko 15 bht a klimat niesamowity, każdy krzyczy na siebie, silnik ryczy, fale rozbijają się o łódź, bileter nerwowo porusza metalową skrzynką i nią potrząsa krzycząc, ludzie wchodzą i wychodzą, normalny człowiek powiedziałby chaos – lecz po dłuższym obcowaniu ujrzycie w tym wszystkim Tajski ład. Kurs wodną taksówą to jest już taka namiastka tego co Was później czeka, w cenie przewozu macie wliczone piękne widoki po obu stronach rzeki Phraya. Polecam wysiąść na stacji numer 5 Rachwung, wyjść z przystanku i udać się jakieś 200 metrów wzdłuż ulicy wtedy odkryjecie… China Town… rzeka Phraya w całej okazałości. Dla takich momentów lubię podróżować wodną taksówką.  4.China Town Jedno z moich ulubionych miejsc w Bangkoku na spędzenie czasu. W dzień polecam udać się na Sampaeng Lane jest to dość długa i wąska ulica z odnogami, w których można się zgubić. Zapełniona po brzegi sklepami, butikami i straganami. W jej wąskich uliczkach porusza się więcej ludzi niż pod świątynią szmaragdowego Buddy w Wat Phra Kaeo. Dodajmy do tego jeżdżące skutery obładowane kartonami z towarami i ludzi idących pod prąd z mobilnymi grillami, z prawej ktoś krzyczy, z lewej ktoś szarpie. Jest klimat, a jak się zmęczymy to idziemy do najbliższego straganiarza i kupujemy świeży sok z granatu za 30 BHT i świnkę w miodzie na patyku za 10 BHT. Na Sampaeng Lane można znaleźć głównie biżuterię, czapki, buty, klapki, spodnie, zabawki, pamiątki, torby, spodnie i w sumie wszystko inne. Jedyną radę jaką mogę Wam dać to bardziej od targowania lubią tam jak się kupuje większą ilość rzeczy. Przedstawię wam to na przykładzie biżuterii : jedna sztuka naszyjnika z Bali kosztuje ok. 15 BHT – przy zakupie 3 sztuk cena spada do 80 BHT. Jest to idealne miejsce na rozgrzewkę przed „weekendowym Marketem”. China Town Mój ulubiony sok z grantu. Wieczorem za to polecam wyjść z uliczek i udać się na Yaowarat Road. Jest to główna Chińska ulica, gdzie na całej przestrzeni porozstawiane są stoły. I o dziwo praktycznie zawsze są zajęte przez stada Chińczyków, którzy jak na swoją kulturę przystało głośno rozpruwają swoje potrawy, plują, głośno przeżuwają zawartość swojego talerza , gasząc obok papierosa. Więc Chiny pełną gębą. Cała ulica po zmierzchu świeci się neonami na czerwono, auta trąbią, ludzie spacerują, ja w tym miejscu z niewiadomych powodów czuję się jak ryba w wodzie. Na China Town jedzenie też jest o 100% droższe niż w innych regionach miasta np. ryba z ryżem kosztuje tam o znacznie więcej – ale takie zaporowe ceny możecie spotkać tylko na głównej drodze, jeśli skręcicie w jedną z bocznych uliczek, ceny powinny wrócić do normy. Nie spodziewajcie się znaleźć tam za dużo Pad Thai. Moje podsumowanie China Town jest takie, że za każdym razem jak jestem w Bangkoku to się tam udaję. Dlaczego? Ponieważ wśród tego tłumu, pyłu, ludzi i ciasnych uliczek człowiek może się zgubić, a jak się zgubi to nagle odkrywa, że znalazł się na ulicy, która nie jest taka zatłoczona i wygląda jakby czas się w niej zatrzymał 30 lat temu. Nigdy nie wiem co tam znajdę i gdzie się znajdę. Uwielbiam marnotrawić mój czas na tej ulicy :) 5. Banyan Tree Hotel Na koniec luksusowo, więc ubierzcie długie spodnie, przystrzyżcie brody i zapraszam do centrum. Tam znajduje się Banyan Tree Hotel, a na samym jego szczycie Sky Bar, który jest numerem dwa  w każdym rankingu najlepszych skybarów w Bangkoku (numer jeden to Lebua State Tower, tak na nim kręcony był finał filmu Hangover 2 ). Przekonał mnie do jego odwiedzenia jeden z moich czytelników, a że nigdy nie bawię się na bogato to raz kozie śmierć. Udałem się tam. Jak było? Widoki i wrażenia ekstremalne, może już się powtarzam ale najlepszą porą na odwiedziny jest moment tuż przed zachodem słońca. Dostać się do hotelu jest bardzo łatwo, wystarczy mieć na sobie długie spodnie i w miarę świeżą koszulę. Jak tak wyglądamy nie powinno być problemów z wyrzuceniem z hotelu. Winda zabierze nas z parteru na 61piętro w około 10 sekund. Szybkość odczujecie po ciśnieniu w uszach. Na 61 piętrze trzeba będzie się wdrapać jeszcze dwa piętra i znajdziemy się na dachu, gdzie mieści się restauracja oraz bar. Widok panoramy jest niesamowity, po prostu „szczena opada”- widok na cały Bangkok, autka na dole wyglądają mikroskopijnie, a ludzi to już w ogóle trudno dostrzec. Jako fan darmowych wejściówek, moje wrażenia estetyczne były na najwyższym poziomie. Możecie też kupić sobie piwko jeśli macie ochotę, koszt około 200 BHT za małą butelkę, a drinki zaczynają się od 300 BHT w górę. Oczywiście jeszcze musicie dopchać się do baru, który jest przeważnie oblężony. Restauracji nie polecam. Nie, że krewetki były surowe, ale sama woda gazowana kosztowała ok. 2500 BHT czyli 250 zł, kolejną stronę karty już bałem się przerzucić.  Na górze nikt Was nie będzie przeganiał jeśli tylko nie wejdziecie komuś do talerza. Odwiedzenie sky baru polecam w 100% bo jest za darmo, a jak do piwka się nie dopchacie to zawsze pozostaje nasze ulubione czyli butelka schłodzonego Changa w przydrożnym barze za 80 Bht. Widok ze skybaru   W następnym poście będzie 6 rzeczy, które polecam/nie polecam w Bangkoku + mapka z zaplanowaną drogą, jakbyście chcieli z nich skorzystać podczas „One Night in Bangkok”Kategoria: Tajlandia Tagged: Atrakcje Bangkoku, Backpakers, Bangkok Atrakcje, Bangkok Poradnik, Banyan Tree Hotel, Budda, Budda ze złota, China town w Bangkoku, China twon, Co warto zobaczyć w Bangkoku, Co warto zwiedzić w Bangkoku, Hotel z Kacvegas 2, Jak poruszać się po Bangkoku, Leżacy Budda w Bangkoku, Skybar, Taxi Boat, Widok ze Skybar, Wielki Pałac Królewski, Wodna taksówka

Wchłaniamy Bangkok part.1

Traveler Life

Wchłaniamy Bangkok part.1

Drodzy czytelnicy nie mogę Wam doradzić „co warto zwiedzić” ponieważ każdy ma inny gust i jakbym napisał, że musicie koniecznie zobaczyć to, to i to – to pewnie posypałyby się hejty w komentarzach. Na miejscu Krzysztof, który był po raz pierwszy, zadał mi właśnie to pytanie i było to bardzo trudne pytanie, a wybór jeszcze trudniejszy. Postaram się Wam tylko opowiedzieć o moich ulubionych miejscach w Bangkoku o tych, do których wracam i o tych do, których już raczej nie zaglądnę. 1.Wielki Pałac Królewski  Najbardziej rozpoznawalne miejsce w całym Bangkoku. Pewnie większość  będzie chciała odwiedzić „Wielki Pałac Królewski” – świadectwo potęgi dawnych Monarchów, zwany bardziej „Pałacem miliona turystów”.  Bilet wstępu kosztuje 500 BHT i jest otwarty od 8.30 do 15.30. Idąc tam pamiętajcie o dwóch rzeczach – by się nasmarować olejkiem przeciw słonecznym oraz by mieć na sobie spodenki co najmniej do kolan i t-shirt  zakrywający ramiona, ponieważ mogą Was nie wpuścić. Do zwiedzenia w środku macie 34 różne świątynie, hale, miniaturę modelu Angkor Wat i świątynię szmaragdowego Buddy (Wat Phra Kaeo ). Moja opinia jest taka: jeżeli macie dużo czasu, doceniacie architekturę, historię Tajlandii w jej pełnym przepychu złota panującego tam to jest miejsce dla Was. Tylko niech nikt mi się później nie żali, że nie wspomniałem o przepychu w ludziach na metr kwadratowy i tłoku jaki tam panuje, co czasem może zniszczyć urok nawet idealnego miejsca. Jest taka legenda w Tajlandii, że pewnego dnia nie było tam tłumów. Replika Angkor Watu. Zwiedzanie. Jest też przepych i bogactwo. 2.Wat Pho  Bardziej możecie kojarzyć  jako Świątynie gdzie leży odpoczywający Budda. Dokładniej Budda o długości 46 metrów robiący ogromne wrażenie. Koszt biletu to 100 BHT (10 zł) Odpoczywający 46 metrowy Budda. Czy warto? Tak, ale polecam wejść godzinę przed zachodem słońca, tak około 16.15 ponieważ o 17.00 zamykają kasy i Was nie wpuszczą, a jak już jesteście w środku to Was raczej nie przepędzą. Dlaczego tak późno? Bo jest mniej ludzi, a na myśli mam delektowanie się miejscem bez zbędnych tłumów Japończyków cykających foty z pomnikiem Buddy. Przy zachodzącym słońcu i odrobinie szczęścia niebo będzie purpurowe i spotęguje klimat miejsca, które Was kompletnie pochłonie. Początek złotej godziny. Bez tłumów, bez zgiełku to miejsce jest magiczne.  3.Kurs wodną taksówką . Uwielbiam aktywne zwiedzanie. Dla mnie idealnym sposobem na spędzenie czasu w Bangkoku jest  kurs wodną taksówką i popłynięcie do China Town. Koszt tylko 15 bht a klimat niesamowity, każdy krzyczy na siebie, silnik ryczy, fale rozbijają się o łódź, bileter nerwowo porusza metalową skrzynką i nią potrząsa krzycząc, ludzie wchodzą i wychodzą, normalny człowiek powiedziałby chaos – lecz po dłuższym obcowaniu ujrzycie w tym wszystkim Tajski ład. Kurs wodną taksówą to jest już taka namiastka tego co Was później czeka, w cenie przewozu macie wliczone piękne widoki po obu stronach rzeki Phraya. Polecam wysiąść na stacji numer 5 Rachwung, wyjść z przystanku i udać się jakieś 200 metrów wzdłuż ulicy wtedy odkryjecie… China Town… rzeka Phraya w całej okazałości. Dla takich momentów lubię podróżować wodną taksówką.  4.China Town Jedno z moich ulubionych miejsc w Bangkoku na spędzenie czasu. W dzień polecam udać się na Sampaeng Lane jest to dość długa i wąska ulica z odnogami, w których można się zgubić. Zapełniona po brzegi sklepami, butikami i straganami. W jej wąskich uliczkach porusza się więcej ludzi niż pod świątynią szmaragdowego Buddy w Wat Phra Kaeo. Dodajmy do tego jeżdżące skutery obładowane kartonami z towarami i ludzi idących pod prąd z mobilnymi grillami, z prawej ktoś krzyczy, z lewej ktoś szarpie. Jest klimat, a jak się zmęczymy to idziemy do najbliższego straganiarza i kupujemy świeży sok z granatu za 30 BHT i świnkę w miodzie na patyku za 10 BHT. Na Sampaeng Lane można znaleźć głównie biżuterię, czapki, buty, klapki, spodnie, zabawki, pamiątki, torby, spodnie i w sumie wszystko inne. Jedyną radę jaką mogę Wam dać to bardziej od targowania lubią tam jak się kupuje większą ilość rzeczy. Przedstawię wam to na przykładzie biżuterii : jedna sztuka naszyjnika z Bali kosztuje ok. 15 BHT – przy zakupie 3 sztuk cena spada do 80 BHT. Jest to idealne miejsce na rozgrzewkę przed „weekendowym Marketem”. China Town Mój ulubiony sok z grantu. Wieczorem za to polecam wyjść z uliczek i udać się na Yaowarat Road. Jest to główna Chińska ulica, gdzie na całej przestrzeni porozstawiane są stoły. I o dziwo praktycznie zawsze są zajęte przez stada Chińczyków, którzy jak na swoją kulturę przystało głośno rozpruwają swoje potrawy, plują, głośno przeżuwają zawartość swojego talerza , gasząc obok papierosa. Więc Chiny pełną gębą. Cała ulica po zmierzchu świeci się neonami na czerwono, auta trąbią, ludzie spacerują, ja w tym miejscu z niewiadomych powodów czuję się jak ryba w wodzie. Na China Town jedzenie też jest o 100% droższe niż w innych regionach miasta np. ryba z ryżem kosztuje tam o znacznie więcej – ale takie zaporowe ceny możecie spotkać tylko na głównej drodze, jeśli skręcicie w jedną z bocznych uliczek, ceny powinny wrócić do normy. Nie spodziewajcie się znaleźć tam za dużo Pad Thai. Moje podsumowanie China Town jest takie, że za każdym razem jak jestem w Bangkoku to się tam udaję. Dlaczego? Ponieważ wśród tego tłumu, pyłu, ludzi i ciasnych uliczek człowiek może się zgubić, a jak się zgubi to nagle odkrywa, że znalazł się na ulicy, która nie jest taka zatłoczona i wygląda jakby czas się w niej zatrzymał 30 lat temu. Nigdy nie wiem co tam znajdę i gdzie się znajdę. Uwielbiam marnotrawić mój czas na tej ulicy :) 5. Banyan Tree Hotel Na koniec luksusowo, więc ubierzcie długie spodnie, przystrzyżcie brody i zapraszam do centrum. Tam znajduje się Banyan Tree Hotel, a na samym jego szczycie Sky Bar, który jest numerem dwa  w każdym rankingu najlepszych skybarów w Bangkoku (numer jeden to Lebua State Tower, tak na nim kręcony był finał filmu Hangover 2. Przekonał mnie do jego odwiedzenia jeden z moich czytelników, a że nigdy nie bawię się na bogato to raz kozie śmierć. Udałem się tam. Jak było? Widoki i wrażenia ekstremalne, może już się powtarzam ale najlepszą porą na odwiedziny jest moment tuż przed zachodem słońca. Dostać się do hotelu jest bardzo łatwo, wystarczy mieć na sobie długie spodnie i w miarę świeżą koszulę. Jak tak wyglądamy nie powinno być problemów z wyrzuceniem z hotelu. Winda zabierze nas z parteru na 61piętro w około 10 sekund. Szybkość odczujecie po ciśnieniu w uszach. Na 61 piętrze trzeba będzie się wdrapać jeszcze dwa piętra i znajdziemy się na dachu, gdzie mieści się restauracja oraz bar. Widok panoramy jest niesamowity, po prostu „szczena opada”- widok na cały Bangkok, autka na dole wyglądają mikroskopijnie, a ludzi to już w ogóle trudno dostrzec. Jako fan darmowych wejściówek, moje wrażenia estetyczne były na najwyższym poziomie. Możecie też kupić sobie piwko jeśli macie ochotę, koszt około 200 BHT za małą butelkę, a drinki zaczynają się od 300 BHT w górę. Oczywiście jeszcze musicie dopchać się do baru, który jest przeważnie oblężony. Restauracji nie polecam. Nie, że krewetki były surowe, ale sama woda gazowana kosztowała ok. 2500 BHT czyli 250 zł, kolejną stronę karty już bałem się przerzucić.  Na górze nikt Was nie będzie przeganiał jeśli tylko nie wejdziecie komuś do talerza. Odwiedzenie sky baru polecam w 100% bo jest za darmo, a jak do piwka się nie dopchacie to zawsze pozostaje nasze ulubione czyli butelka schłodzonego Changa w przydrożnym barze za 80 Bht. Widok ze skybaru   W następnym poście kolejne atrakcje, które przypadły mi do gustu lub nie w Bangkoku + mapka z zaplanowaną drogą, jakbyście chcieli z nich skorzystać podczas „One Night in Bangkok” Artykuł Wchłaniamy Bangkok part.1 pochodzi z serwisu Paweł Człowiek Przygoda.

Traveler Life

(Nie)pierwszy raz w Bangkoku

Bangkok. Jest to miasto szczególnie wyjątkowe. Dla mnie od samego wyjścia z lotniska, kiedy drzwi się rozsuwają a przechodząc przez próg klimatyzowanego lotniska uderza w nas fala ciepła i wilgoci. Tak Tajlandia wita przybyszy. Czy jesteś pierwszy, drugi czy dwudziesty raz w Bangkoku, to w powietrzu można wyczuć ten specyficzny zapach (spalin też) już na samym lotnisku porównywalny do nadciągającej przygody lub oznajmiający podróżnikowi, że wróciło się do domu. Tego Miejsca Raczej nie muszę Wam przedstawiać. Myślałem, że tylko ja mam takie odczucie, lecz na samym końcu naszej wyprawy, spytałem Krzysztofa co mu najbardziej zapadło w pamięci podczas naszej podróży, odpowiedział „Ta fala ciepła uderzająca mnie na lotnisku, nigdy tego nie zapomnę”. Bangkok ma już go w swoich szponach i łatwo nie wypuści, pewnie w przyszłości tam wróci. Wydostanie się z lotniska jest dość proste, bierzemy numerek z automatu i dziarskim krokiem podchodzimy pod wyznaczone miejsce z taksówką, ustalamy cenę (o cenach i jak się wydostać z lotniska kliknij tutaj) ściągamy nasz dobytek z pleców, wkładamy go do bagażnika i śmigamy w stronę Khao San Road. Widok przechodzących Backpakersów nikogo nie dziwi na Khao San Road.   Taksiarz wyrzucił nas pod samo wejście na ulicę Khao San Road, zabraliśmy plecaki i ruszyliśmy do Guest House, w którym pomieszkiwałem za ostatnim razem. Droga w pełnym rynsztunku minęła spokojnie, nikt nas nie zaczepiał na pojedynek w ping ponga bo to nie ta pora. Na to jeszcze za wcześnie, za to byli inni naganiacze, którzy widzieli nas jak idziemy ulicą jeszcze nieopaleni. Podbiegali, witali i ściskali za dłonie po czym zapraszali tutaj do krawca za rogiem. Dziś promocja kupi Pan tanio garnitur. Krzychu szybko się uczył, pod koniec ulicy nie podawał już nikomu dłoni ani nie odzywał się do zaczepiających go ludzi. Przez Khao San Road trzeba iść pewnym krokiem jakby to była nasza ulica, nie nawiązywać kontaktu wzrokowego, nie odzywając się do nikogo ani nawet nie odpowiadać na pozdrowienia (wersja dla śpieszących się i bardziej płochliwych podróżników). Dla ludzi, którzy tam stoją TY jesteś pracą i ich marżą, a my jeśli nie mamy na celu po drodze kupić garnituru, t-shirta, okularów, drewnianej żabki lub piwa to się nie zatrzymujemy. Oczywiście to co napisałem powyżej jest dobre jak nie mamy czasu. O samej ulicy mogę napisać, że jest jak Bangkok  – uwielbiasz albo nienawidzisz. Khao San Road za dnia. Khao San Road w nocy. Idąc przez ulice Bangkoku wspomnienia powracały, myślałem „nic się tu nie zmieniło”. Jednak była to bardzo błędna myśl ponieważ dużo rzeczy się zmieniło. Człowiek jak powraca do miejsca, w którym już był może zauważyć różnice szybciej niż tubylec mieszkający w danym miejscu na stałe. Co się zmieniło od 2011? Ceny poszły w górę, za t-shirty, hostele, już nie ma lady boyów biegających po Koh San. Pewnie dostali zakaz od policji, jest mniejsza liczba naganiaczy na różne złe rzeczy w innych dzielnicach, za to wciąż jest bezdomny, który śpi z psem na ulicy. Niektóre rzeczy się zmieniają, niektóre zostają. Jak wspomniałem wcześniej o wyższych cenach noclegów to prawda. Pokój, za który płaciłem 160 BHT w 2011 roku teraz kosztował 550 BHT. Próbowałem jeszcze zejść z ceny na kartę stałego klienta, lecz Pani recepcjonistka poważnie kręciła głową na nie. Podziękowałem i poszliśmy szukać kolejnych miejsc, parę minut później brałem prysznic w innym hostelu.  Apel – nie bójcie się jechać w ciemno backpakersi, w Bangkoku jest więcej hosteli, Guest house’ów, noclegowni niż ściągnięć odcinków Gry o Tron z Internetu. Na wszystkich ulicach Bangkoku jest tłoczno. Po 30 minutach maszerowaliśmy już w krótkich spodenkach i t-shircie w kierunku najlepszego Pad Thai w mieście za jedyne 50 bht (5 zł) . Jedzenie się nie zmieniło, nawet liczba krewetek w daniu nie zmalała – jak już wspomniałem, niektóre rzeczy się nie zmieniają. Smak Pad Thai jest niesamowitym przeżyciem, jest to danie, którego trzeba koniecznie spróbować będąc w Azji. Jedynym minusem tej potrawy jest to, że występuje wszędzie i łatwo ją znienawidzić. Smacznego :) Resztę naszego aktywnego dnia opiszę w następnym poście. Bardziej praktyczniejszym. Nie będzie to  coś w stylu TOP 10 musisz zobaczyć w Bangkoku, ale raczej moje ulubione miejsca do których sentymentalnie wracam lub takie co dopiero odkryłem i chciałbym się nimi z wami podzielić.  Do przeczytania za dwa dni o tej porze, będziemy „Wchłaniali Bangkok”.Kategoria: Tajlandia Tagged: Backpakers, Bangkok, Blogtroterzy, Człowiek Przygoda, Hostel w Bangkoku, Jak dostać się na Khao San Road, Khao San Road w Bangkoku, Tajlandia, travelerlife, Wrażenia w Tajlandii

Bangkok Poradnik 2014/2015 : Ceny, Transport, Hostel, Jedzenie

Traveler Life

Bangkok Poradnik 2014/2015 : Ceny, Transport, Hostel, Jedzenie

O Podróży

Traveler Life

O Podróży

Książki do zgarnięcia – konkurs

Traveler Life

Książki do zgarnięcia – konkurs

Birma / Tajlandia 2014

Traveler Life

Birma / Tajlandia 2014

Traveler Life

Squaty na Kreuzbergu.

Squat –  opuszczona nieruchomość, okupowana przez squatersów, którzy nie płacą za nią czynszu, a nawet nie mają zgody właściciela na pobyt w budynku. Jedna z wielu pomalowanych ścian na Kreuzbergu.   Taką definicję squatu wpisałbym do Wikipedii. Wygląd tych budynków kompletnie mnie zafascynował. Miałem wrażenie, iż stojąc na placu Poczdamskim, łączą się dwa światy. W jednym  przepych, bogactwo, i luksus, a sklepy są przeważnie dla snobów, którzy szukają w nich rzeczy rzadkich takich niczym myśliwi w dżungli goryli albinosów albo jednorożców. Budynek Deutsche Bahn nocą na Placu Poczdamskim. Parę stacji metra dalej na ulicy Kreuzberg,  mamy całkowicie inną społeczność. Mieszkający tam ludzie hodują sobie warzywa w przyulicznym ogródku, którymi możesz się poczęstować lub sam zasadzić, nocują w przyczepach lub kamperach, które ciągną się jeden za drugim wzdłuż ulicy. Od czasu do czasu można zobaczyć rozstawione namioty i rozklejone hasła „witamy uchodźców”. Mobilne domki na kółkach. Przechadzając się ulicami można spotkać kapele, które grają koncert na ulicy na żywo, czarnych braci, którzy na każdym rogu pytają czy jesteście szczęśliwi. Ludzie nie wyglądają tu tak, jakby całą pensję wydawali na ciuchy aby wyglądać bogato. A same budynki są świetnie pomalowane i każdy ma prawo wyrażać tu sztukę na swój sposób.  Oczywiście nie każdy budynek na Kreuzbergu jest squatem, niektóre powierzchnie są zagospodarowane jako pracownie artystyczne dla ludzi, którzy przesiadują tam cały dzień i malują obraz tzw. malarzy :). Tak, wiem zapachniało hipsterem. Na ulicy są też normalne budynki, które są już mniej pomalowane, ale posuwający się nakład graffiti na ich ścianach wróży im tą samą przyszłość co pozostałym. Jedno z wejść do kamienicy.   Kreuzberg jest długi i szeroki. Przyznam szczerze, że poświęciłem na niego większość mojego czasu podczas pobytu w Berlinie. Spacerowanie tam, polowanie na graffiti, którym artysta wyraża się na każdym budynku, skrzynce pocztowej, drzwiach, oknie, fasadzie jest niesamowite. Mogę założyć się sam z sobą, że jak tam wrócę będę odkrywał tą ulicę od nowa i nowa. Po zmierzchu wszystkie knajpy z tanim piwem są otwierane, i nic tak nie gasi pragnienia jak zime piwko w przydrożnym lokalu pośród totalnej multi kulturowości tego miasta, podczas gdy mija Cię grupa skinheadów, a zaraz za nimi gościu z pomalowanymi ustami i brwiami. Nie dochodzi do żadnego mordobicia, prawdopodobnie jakbym założył kostium dinozaura i spacerował środkiem ulicy to pewnie nie wzbudziłbym żadnej sensacji wśród ludzi. Kreuzberg.   Podsumowując, Kreuzberg jest jak wielka pracownia artystyczna rozsiana po całej dzielnicy, gdzie tylko od Ciebie zależy co zobaczysz na swej drodze i to wszystko całkowicie za darmo. Sklep z marichuaną w którym nie ma żadnej marichuany. Reklama dźwignią handlu. Pod S-bahn jak w Gotham City. Okno na świat.    Filed under: Niemcy Tagged: Atrakcje Berlina, Berlin, Co warto zobaczyć w Berlinie, Gdzie są squaty w Berlinie, Kreuzberg, squaty

Traveler Life

Domek na drzewie

Opowiem Wam historię o domku na drzewie. Lecz nie o byle jakim domku ale o najsławniejszym domku na drzewie w historii Berlina. Historia ta zaczyna się w latach 60-tych ubiegłego wieku, kiedy do Berlina przybył główny bohater tej opowieści – Osman Kalin, emigrant tureckiego pochodzenia, który zamieszkał na Kreuzbergu. Kreuzberg to dzielnica, która po dzień dzisiejszy jest nazywana małym Istanbulem i jest otoczona przez mnóstwo opuszczonych budynków (squatów) ozdobionych różnego rodzaju sztuką(przeważnie grafitti). Podczas budowania Muru Berlińskiego, pan Kalin zauważył, że mur przechodzący niedaleko nabiera łukowatego kształtu i jest tam dość spory kawałek wolnej ziemi. Ziemia ta została porzucona przez Niemiecką Republikę Demokratyczną (GDR), a strona Zachodnia też się nie wtrącała w prawa do niej ponieważ to nie była ich jurysdykcja. Podsumowując była to ziemia niczyja, która została przez Ogród i tree house o którym mowa pana Kalina zagospodarowana jako ogródek na warzywa. Z czasem jego ogród się rozrastał i Pan Kalin zdecydował, że postawi tam małą chatkę, która z biegiem czasu przeistaczyła się w domek na drzewie. Kalin Osman zbudował cały ten dom ze znalezionych materiałów, głównie śmieci i w 1989 roku jego budowa się zakończyła. Sama architektura domku jest niesamowita, jest to dom bez kanalizacji oraz prądu, zbudowany w latach 80-tych i stoi po dzień dzisiejszy, a sam jego właściciel tam mieszka. Po upadku muru i zjednoczeniu Berlina, władze chciały tamtędy przeprowadzić drogę, która miała przebiegać przez dom pana Kalina, dlatego jedyną opcją była jego rozbiórka. Przypominam, że w tamtych czasach na ziemi niczyjej nie wydawali zgody na budowę domu, więc Pan Kalin zaczął być w bardzo nieciekawej sytuacji, a jego dom stał się zagrożony. Właściciel postanowił zawalczyć o swoją własność wszelkimi dostępnymi środkami, z tego co mi wiadomo, odbywały się demonstracje, prasa i telewizja się tym zainteresowała, pan Osman stał się symbolem dla Berlińczyków. Niestety prawnie przegrałby walkę z władzami Berlina, ale w ostatniej chwili przyszedł mu z pomocą kościół katolicki, do którego ta ziemia należy i nie zgodził się na budowę drogi przebiegającej przez ich teren. A ponieważ okoliczny kościół i jego członkowie lubili pana Kalina, pozwoli mu tam mieszkać, aż po dzień dzisiejszy. Po 25 latach od upadku muru ten domek na drzewie jest tam dalej, z ogródkiem i niedaleko przylegającym do niego kościołem, gdzie wisi flaga „Welcome all refugee”. Pan Kalin stał się symbolem walki o swoje, a kościół katolicki pokazał, że może pomóc ludziom innego wyznania, nawet muzułmańskiego. Filed under: Niemcy Tagged: Berlin, Europa, Grafitti w Berlinie, Kreuzbergu, Niemcy, Osman Kali, squaty, Squaty w Berlinie

Traveler Life

Go Pro Chorwacja

Dziś post raczej filmowy, Panie i Panowie przedstawiam swój film numer 4. Wszystko było kręcone kamerą Go Pro Hero 3. Lokalizacja Głównie Duce i Split. Aktorzy : Dobrze znani Montaż i Reżyseria : Moja skromna osoba Muzyka : Coldplay ( no bo kto nie lubi Coldplaya ? ) Enjoy   W ustawieniach nie zapomnijcie zmienić rozdzielczości na 1080p i założyć okulary 3D.Filed under: Chorwacja Tagged: Chorwacja film, Duce, Europa, Go Pro Hero 3, Piaszczysta plaża, Split

Traveler Life

Zachody Słońca na Świecie

Miałem dziś dokończyć post z Chorwacją, lecz dopadło mnie choróbsko po którym czuję się jakbym spotkał Hardcorowego Koksa ( tak naprawdę, spotkałem go wczoraj po północy na kręglach, pijąc przy tym zimne piwko  – na swoja obronę dodam, że czułem się już przeziębiony dwa dni temu). Z okazji choroby, przygotowałem mini-galerię zdjęć które robię nałogowo. Pierwsza część galerii będzie o „Zachodach Słońca” na całym globie, a druga będzie o zdjęciach nocnych . Dodam tylko, że coraz bardziej mnie kusi by rozwinąć bloga w stronę technologii, czyli praktycznego poradnika do robienia zdjęć i filmów z GoPro bo prócz zabawy z moim synem to w większości pochłania mój czas ( no i atak tytanów, praca i moja Milena – zaznaczam tutaj, że kolejność jest odwrotna :) Tymczasem zapraszam was do mojej mini-galerii gdzie odległość jest mierzona w kilometrach ( w linii prostej ) z Opola do…. a zresztą sami zobaczcie ! Widok zachodzącego słońca z samolotu po starcie z lotniska JFK. Nowy York : odległość 6144.90 km. Zachód słońca w Teksasie dokładnie w Kerrville odległość 7718.67 km. Zachód słońca na wyspie Kho Chang – odległość w linii prostej 7254.48 km. Zachód słońca z domu… odległość jakieś 2 metry do balkonu. Zachód słońca na Mustang Beach ( zatoka Meksykańska ) odległość od domu 7729.58 km. Co za Meksyk, a dokładnie Tijuana prawie rekord 8300.00 km. Krwawy zachód pod Monachium – odległość 528.45 km. Oczywiście nie mogło też zabraknąć pochmurnego nieba na Grand Canyon w wykonaniu HDR – odległość 8042.43 km. Klasyczny pocztówkowy zachód słońca na Krecie – 1784.36 km. Jedno z moich ulubionych zdjęć z Kho Chang. Rekord pada za San Francisco na wielkiej plaży bez nazwy przy drodze – odległość 8305.47 km. Nie mogło oczywiście zabraknąć Chorwacji czyli Duce – 808.79 km Jeden z najpiękniejszych zachodów nad rzeką Mekkong jakie dane było mi zobaczyć – odległość do Luang Prabang 6686.93 km. Na sam koniec zdjęcie z domu.   Mam nadzieję, że moja kolekcja wam się spodobała. Dzięki za odwiedziny i korzystajcie z ostatniego tygodnia sierpnia bo „Winter is Coming”Filed under: Artykuły Tagged: Galeria Zachodów Słońca, Zachód Słońca Opole, Zachód Słońca w Azji, Zachód Słońca w USA, Zachody Słońca

Traveler Life

Chorwacja – Praktyczny poradnik po Duce.

W tym roku „rodzinnie” pojechaliśmy na wakacje do Chorwacji dokładnie do  Duce, miasteczka położonego zaraz przy Omiś które leży w samym sercu Dalmacji. Ostatni raz w Chorwacji byłem 4 lata temu też w tamtych rejonach, byłem bardzo ciekaw czy przez te lata coś się tam zmieniło bardziej na lepsze czy raczej na gorsze ? Na chwilę obecną mogę napisać, że na pewno na droższe. Widok z mola na Duce w całej okazałości z Olem na pierwszym planie.   O Plaży   Rejon w który się wybraliśmy jest jak najbardziej przyjazny rodzinie, głównie z  powodu piaszczystej plaży która ciągnie się od Długiego Ratu, aż po Omiś jakieś 6 kilometrów. W niektórych miejscach plaża bardziej jest żwirowa, niż piaszczysta ale po wejściu do wody mamy bardzo miękkie podłoże w postaci piasku po którym nie krążą żadne jeżowce. I tutaj  mam pewne info na temat powstania piaszczystego dna.  Pewnego razu spytałem się lokalnego wąsa u którego wynajmowaliśmy apartament  o genezę powstania piaszczystego odcinka. Z tego co usłyszałem, dekadę temu okoliczne miejscowości skrzyknęły się w celu sprowadzenia większej ilości turystów i wynajęli  statek z pompą który zasysał piasek z samego dna i wyrzucał je linii brzegowej, i tak oto uformowało się piaszczyste dno w tamtych rejonach.  Kiedy wróciłem do domu, chciałem zweryfikować info, lecz nie natrafiłem na nic co by  potwierdziło słowa lokalsa, jedynie znalazłem wzmiankę tylko, że piasek jest wyrzucany przez rzekę Cetinę wypływającą z Omisa.  Która wersja jest prawdziwa ? Nie wiem, ale bardziej bym się skłaniał do  wersji lokalnej. Plaża podczas złotej godziny.I nur pod wodą.   O Duce   Miasteczko Duce w którym mieszkaliśmy przez tydzień leży w bardzo urokliwej lokalizacji nad samym brzegiem morza Adriatyckiego, a z drugiej strony jest otoczony przez  masyw górski Mosor który robi piorunujące wrażenie szczególnie dla fotografów podczas złotej godziny. Duce nocą.Masyw Mosor Większość apartamentów jest położona na dość ostrym wzniesieniu, szczególnie można się ostro nagimnastykować wchodząc  z zakupami i wózkiem.  Za to widok z balkonu czy tarasu wynagrodzi nam trudy wspinaczki,  i nie słychać dźwięku przejeżdżających aut w nocy przy otwartym oknie, co jest bardzo drażniące przy dość ruchliwej drodze. Widok z naszego apartamnetu. Droga krajowa numer 8 w Chorwacji ciągnie się przez całą długość kraju wzdłuż nadbrzeża przecinając każde miasteczko praktycznie przy samej plaży więc trzeba jakoś przez nią przejść, a pasów jest jak na lekarstwo. Lecz nie ma złego co by na dobre nie wyszło, na szczęście niedaleko ciągnie się autostrada która odciążła dość spory kawał ruchu na krajowej ósemce i  wielkiej tragedii nie ma, przede wszystkim należy zachować ostrożność podczas przechodzenia. Droga krajowa numer 8. Samo Duce, ciche i spokojne z jedną lub dwiema imprezami nie robi wielkiego „bum” dla młody rozszalałych ludzi, jest to miasteczko jak już wspomniałem dla takich dziadów jak ja. Za to jest świetną bazą wypadową na dalsze terytoria jak Split do którego możemy dotrzeć autobusem numer 66 albo o 4 km dalej położony Omiś który w nocy przypomina nocny Targ w Chiang Mai, a ciasne uliczki, słabo oświetlone nabierają prawdziwego rozbójniczego klimatu, szczególnie przy jakieś kałamarnicy na talerzu i zimnym piwie. Duce podczas dniaDuce podczas zachodu.   O cenach   Jeśli chodzi o sklepy nie brakuje ich w Duce mamy wzdłuż drogi parę mini-marketów w miarę rozsądnymi cenami oraz dużo restauracji. Koszt posiłku w Duce jest o tańszy niż byśmy się stołowali w Omiś mianowicie : ośmiornica z frytkami i sałatką 80 kuna Stek z tuńczyka, frytki sałatka 80 kuna Pizza od 60 kuna Piwko od 10 kuna Jagnięcina z rożna 60 kuna Zestaw trzech mięs 100 kuna   Podsumowując na obiad 4 osobowy w Duce – wydawaliśmy prawie 400 kuna w przeliczeniu 60 gr. Kupno czyli ponad 200 zł – drogo – w końcu są wakacje i można zaszaleć.   Dodam tylko, że w większych miejscowościach jak Split czy Omiś  było jeszcze drożej ale i potrawy wyglądały lepiej wizualnie i były bardziej bogatsze o dodatki. Najtańszą opcją na wakacje, szczególnie jeśli poruszacie się samochodem jest wzięcie ze sobą lodówki i zamrozić dość sporo mięsa, wtedy kasę  którą zaoszczędzi się na jedzeniu w restauracjach można zainwestować w rafting albo na paliwo i wyskoczyć np. do Mostaru. O czym myśli Milena ? a) chcę iść na plażę i napić się wina b) chcę kupić wszystko co macie na straganie :)   Radzę też uważać na ceny na ulicznych straganach z warzywami i owocami. Przed zakupem należy się spytać co i ile kosztuje, a najlepiej poprosić o paragon, ponieważ raz miałem bardzo dziką ochotę na arbuza i wybrałem się do jednego z wielu straganów na ulicy, poprosiłem o kawałek arbuza, sprzedawała babka z dziadkiem, waga tak stara jak oni, ale mojego czujnego oka nie dało się oszukać o kilogram, i przy płaceniu babka stwierdza, że 3 kilo ( a w rzeczywistości 2 kilo) arbuza będzie mnie kosztowało 45 kuna, czyli 15 kuna za kilo razy 0,60 groszy 27 zł. Ja rozumiem, że jestem na wakacjach i za niektóre produkty mogę zapłacić więcej, rozumiem też, że w Chorwacji podczas sezonu letniego trzeba podnieść ceny, ale żeby płacić ponad 10 zł za kilogram to trzeba być turbo bezczelnym sprzedającym oszustem który żeruje na innych. Z niedowierzaniem się pytam babki 45 kuna, za kawałek arbuza, a ona do mnie, że tak. Podziękowałem jej, odwróciłem się na pięcie i zacząłem iść do następnego straganu. I nagle słyszę za sobą „czekaj, czekaj” babka zauważyła, że raczej nie dam się naciągnąć i zaczęła być skora do negocjacji pytając się ile jej dam za to. Odpowiedziałem szybkim 20 kuna, na to ona wyśmiała mnie i do końca pobytu już u niej nic nie kupiłem, za to na straganie obok, wszędzie ceny , elektroniczna waga  i 7 kuna za kilo arbuza. Kupiłem 4 kilo i pozostało tylko wtaskać go jakoś pod górę do apartamentu. Chciwa babka z Radomia… yyy z Duce :)   Podsumowanie   Duce polecam rodzinom z dziećmi, a także parom, jest to świetne miasteczko wypadowe na okoliczne atrakcje nawet by dotrzeć tam komunikacją miejską albo nawet spacerem. Miasteczko posiada kantory gdzie nie trzeba brać € a naszą walutą, a sam kurs wymiany nie jest taki krzywdzący, w lipcu za 100 zł dostawałem 163 kuna , w Splicie za to samo 170 € – przelicznik jeszcze mieści się w granicach przyzwoitości, okolica jest cicha i spokojna, plaża prawie piaszczysta na której zawsze się znajdzie miejsce, samo dno jak wspomniałem bardzo piaszczyste, a spad do morza bardzo łagodny co może być zaletą dla osób które rewelacyjnie nie pływają. Ceny apartamentów można negocjować bezpośrednio z właścicielem – ja tutaj radzę znaleźć coś na miejscu pooglądać i dopiero się zdecydować. Chociaż też istnieje opcja rezerwacji przez Internet nas 8 dni wyniosło na 4 osoby 500€ za wysokiej klasy dwu pokojowy apartament z wielkim salonem i przeogromnym balkonem. Omiś podczas zachodu.Olo w Splicie. OmiśMały trekking na masyw górski.Duce w DzieńDuce podczas zachoduZ Milfem na kole ratunkowym :) Mam nadzieję, że dość świeże info komuś jeszcze pomoże, a w następnym poście o lokalnych atrakcjach Splicie, Omiś, Trogirze              Filed under: Chorwacja Tagged: Ceny Apartament Chorwacja, Ceny Chorwacja 2014, Chorwacja, Chorwacja Duce, Gdzie na wakacje z dzieckiem, nocny targ Omiś, Piaszczysta plaża w Chorwacji, Podróż z dzieckiem, Poradnik Chorwacja, Wakacje

Traveler Life

Tata na wakacjach – Mini-poradnik o podróżowaniu z dzieckiem.

Jak podpowiada tytuł, post będzie o Tacie (czyli o mnie) na wakacjach (ale nie samemu). Na początku lipca pozwoliliśmy sobie pojechać z Olem odrobinę dalej niż Poznań czy Inwałd. W końcu syn będzie miał  11 miesięcy, najwyższy czas żeby poznał smak prawdziwego podróżowania i słonej wody. Dlatego ruszyliśmy do słonecznej Chorwacji w okolice miasta Omiś. Omiś, widok na ulicę „trzepiemy hajs na turystach” Samym pakowaniem zajęła się Milena, ja jestem tylko mułem – czyli noszę Ola pod górkę i z górki raz na plecach w nosidełku, a czasem w wózku wypełnionym zakupami – takie życie taty. Moja wizja pakowania się z dzieckiem. Więc Milena klasycznie przesadziła i godzinę przed wyjazdem Olo, miał dwa razy więcej do spakowania niż my sami. Jak się później okazało, zabraliśmy za dużo ciuchów, których Olo nawet nie miał okazji założyć.  Wnioski na przyszłość zostały wyciągnięte, zresztą każdy świeży podróżujący rodzic nie raz tak pewnie zrobił. Tak szczerze mówiąc liczyłem, że zmieścimy się do dwóch plecaków i jednej torby. Do Chorwacji ruszyliśmy po wieczornej butli, którą Olo pije na sen, z wiadomego powodu – aby nie budził się w nocy. Przeważnie jak z nim jedziemy na dłuższe wypady, to nie marudzi, pobawi się pośmieje „pogaguje”, śpi . Podczas 12 godzinnej jazdy do Chorwacji Olo obudził się nam tylko 2 razy, gdzie po krótkim, uspokajającym „ciiii” wrócił do krainy sennych łowów i do rana spał. Więc oficjalnie mogę napisać, że mam złote dziecko do podróżowania i nie tylko, chociaż nie bardzo lubi przebywać w zbyt zatłoczonych miejscach. W drodze. Hibernacja.   Jak już wspomniałem, to nie był nasz pierwszy wspólny wyjazd kilku dniowy z Olem, ale za to był to pierwszy tak daleki – w rejony miasta Split, które jest jednym z najbardziej słonecznych miast w Europie.  Więc krem przeciwsłoneczny z filtrem + 50 obowiązkowo.  Spytacie jak z takim dzieckiem na wakacjach? Fajnie i bardziej chill outowo –  bo raczej Ola na Rafting Cetiną nie wezmę – przez większość czasu byczyliśmy się na plaży lub popołudniami jeździliśmy do przeludnionych turystycznie drogich miejscowości, z których wyciągnąłem taki wniosek, że Chorwacja się zmieniła. Czy na lepsze, czy na gorsze? Tego nie wiem ale na pewno wiem, że zmieniła się na droższe. Duce nocą.   Najlepiej czas spędzało nam się na plaży i w wodzie. Za pierwszym razem jak zapoznaliśmy Ola z nadchodzącą falą przy brzegu, to skończyło się tak samo jak w moim przypadku nad Bałtykiem gdy miałem 2 latka – płakałem. Dlatego Olo, miał swój VIP basen 10 metrów od brzegu, do którego wrzucał znalezione kamienie, po czym wchodził i je wyrzucał. Olowe pierwsze opalanie I wtedy Olo poczuł, że woda jest słona, po swojemu (wyobraź sobie jak chodzi Krab) doczłapał do wody, zaczął w niej siadać, potem wchodzić głębiej – w końcu pojawił się uśmiech i większość czasu spędzał z nami machając nogami, piszcząc, krzycząc i się śmiejąc. Dlatego tata wpadł na pomysł nakręcenia filmu „Szczęki”  Na Kraba po Plaży   Podsumowując: było elegancko i odkrywczo i sam nie mogę się doczekać, aż Syn powie do mnie „ Ojciec to gdzie masz ochotę pojechać ? „   Poniżej lista sporządzona przez moją Milenę. Więcej na  http://4kilogramy.blogspot.com/   Co do apteczki? - leki przeciwbólowe/przeciwgorączkowe - fenistil po ukąszeniach - elektrolity - probiotyk - smecta - termometr - woda utleniona - sól fizjologiczna - woda morska - Vit D i C - gaziki i plasterki - Lipomal - AntyBzzz - wapno   Kosmetyki: – krem do opalania (Ziajka 30 i 50) używaliśmy 30, Olo wrócił biały ;) – pianka chłodząca – balsam nawilżający – Bambino – Sudocrem – mokre chusteczki – aspirator – krople do oczu – szczotka do włosów – pampersy (zużyliśmy pół paczki bo Olo często był na plaży) – pampersy do wody – płyn do kąpieli – nożyczki do paznokci   Ubrania:  - nakrycia głowy (coś do wody, kapelusik, cieplejsza czapka) – koszulki – bezrękawniki – spodenki – bluza – pajac – piżama – koszulki na długi rękaw – spodenki dresowe – skarpetki – kąpielówki – śliniaki – pieluszki tetrowe + flanelka – jeśli dziecko chodzi, to sandałki (Olo chodzi na krabika ;)) – prześcieradło – kocyk bambusowy i jakiś cieplejszy – ręczniki Akcesoria i inne: – wózek (+ewentualnie moskitiera, folia przeciwdeszczowa, parasolka, pompka do kół) – nosidełko – krzesełko turystyczne – łóżeczko turystyczne (wzięliśmy bo na miejscu miało być płatne 6 ojro/ dzień, okazało się, że jest za darmo, więc nasze łóżeczko zostało w samochodzie) – niania elektroniczna – kaczka lub inna przytulanka – kilka ulubionych zabawek – zabawki do piachu – kółko do pływania – mały basenik na plażę – mleko + kaszka – słoiczki – soczki – butelki + smoczki – PASZPORT! – książeczka zdrowia     ;)  Filed under: Chorwacja Tagged: Chorwacja, co wziąć na drogę dla dziecka, dziecko w podróży, Podróż autem z dzieckiem, Poradnik dla rodziców

Traveler Life

Opole na dwóch kółkach

Dziś mniej podróżniczo, za to bardziej fotograficznie, lekki mix dwukołowy. Podczas zdjęć ucierpiało parę osób i jedna komórka. Zapraszam do galerii Filed under: Polska Tagged: Galeria rowerowa, Galeria Żużel, nocne zdjęcia skoki, Rowerowe Opole, Skoki rowerowe, Tour de Polonia

Traveler Life

Wànlǐ Chángchéng

Dawno, dawno temu, czyli jakoś w 2010 roku miałem przyjemność odwiedzić Mur Chiński, z lekkim poślizgiem od jego powstania, ale jak to się mówi – lepiej późno, niż wcale. Mur Chiński w pradawnych Chinach miał (jak każda budowana fortyfikacja na świecie) za zadanie bronić terytoriów państwa przed najeźdźcami oraz pokazać sąsiadom swój potencjał tak, aby nie wpadli przypadkiem na pomysł ataku lub kradzieży stada jaków. Lecz jak historia pokazała, mur nie do końca spełniał swoje zadanie bo co innego jak atakuje grupa agresorów, a co innego jak atakuje armia najeźdźców, która ten mur zdobywa i jednocześnie poszerza swoje terytorium z fortyfikacją obronną gratis. Na Wielkim Murze Trasa do Jinshaling. Na przełomie wieków były i są różne jego zastosowania – ofensywne, defensywne lub ochronne  odcinka Jedwabnego Szlaku. W obecnych czasach, raz w roku na murze organizowany jest maraton. Ale główną funkcją muru, zamiast obrony stało się wabienie turystów z całego świata. Mur ma wg Chińczyków  „10 tysięcy li” długości ale nie radzę brać tego dosłownie jako 5 tysięcy  kilometrów, raczej jako „nieskończenie długi”.  W rzeczywistości jego długość to 6260 km plus dodatkowe 2200 km barier naturalnych takich jak jeziora, doliny i góry czyli całkowity pomiar muru  można uznać  za 8850 km z hakiem. Ja moją przygodę w zdobywaniu muru zacząłem w Pekinie, z którego udałem się do Simatai, który jest położony o 120 km od celu. Nie pytajcie się mnie o cenę i za ile tam dotarłem bo to było 4 lata temu, notatek na bieżąco nie robiłem, a pamięć już nie ta sama co na maturze. Zacznę moją relację od tego, że było zimno  ale to chyba normalna temperatura w styczniu. W każdym bądź razie wskazali kierunek i z 4 osobami, które jechały ze mną w busie zaczęliśmy wchodzić na mur. Bilety wstępu. Pierwsze wrażenie z Muru Chińskiego mogę porównać do tego samego, co czułem gdy po raz pierwszy podchodziłem do skarpy w Grand Canyon – czułem się bardzo malutki przy rozciągającej się przestrzeni i ciągnącym murze, który coraz dalej zmieniał się w nitkę na wysokich pagórkach. Pierwsze wrażenie. Tylko wystające wieże strażnicze przypominały mi, że to dalej ta sama budowla, na której właśnie stoję,  która się ciągnie gdzieś tam daleko na horyzoncie. Gdy minęło pierwsze wrażenie trzeba było udać się w stronę Jinshaling czyli po wejściu na mur skręcić w lewo.  Odcinek ten powstał w XVI wieku. Znajduje się na nim 16 strażnic obserwacyjnych, niektóre w lepszym lub gorszym stanie. Z biegiem czasu zdałem sobie sprawę, że osoby, które ze mną przyjechały wyrwały się do przodu albo są daleko za mną – byłem praktycznie sam na murze.  No bo zimą raczej nie można się spodziewać tłumów odwiedzających Mur Chiński, ale wygooglujcie sobie zdjęcia jak wygląda Mur latem – cała szerokość nabita turystami z całego świata. Cała szerokość muru tylko dla mnie. Podczas całego marszu czyli 4-5 godzin do Junshaling napotkałem tylko jednego Chińczyka, który jak mnie zobaczył spod grani muru, wspiął się na niego niczym człowiek pająk po czym podszedł do mnie i zapytał „coca-cola?”. Patrz jak się wspina Przed spotkaniem z handlarzem Coca-Coli Był to jedyny przypadek z napotkanym tubylcem po drodze. Cała droga była w miarę równa i cała, na niektóre strażnice trzeba było się wspinać bo brakowało kamieni. Plotka niesie, że dość spora część budulca z Wielkiego Muru znajduje się w domach pobliskich wsi i jest ich stałym elementem. Najlepsze jest to, że po dzień dzisiejszy niektóre fragmenty są dementowane i wieśniacy stawiają z nich np. oborę czy szopę. Na niektóre strażnice trzeba było się wspinać. Im bliżej Junshaling tym robi się coraz bardziej klimatycznie z otaczającym nas widokiem i oddalającym się murem, wznoszącym się wraz z coraz wyższymi górami. Pomiędzy nimi znajduje się wiszący most, gdzie dzielnie zakamuflowany strażnik kasuje nas 30 RMB za przejście. Most z widoku FPP Most z innej perspektywy Gdy w pewnym momencie zrobiłem sobie przerwę, zadałem sobie pytanie czy rzeczywiście Mur Chiński widać z kosmosu. Odpowiedź brzmi tak i nie. Tak, ponieważ go widać ze zdjęć satelitarnych które można przybliżyć , ale gołym okiem niestety z kosmosu go nie zobaczymy. Dlaczego? Ano dlatego, że on w swoim najszerszym momencie ma 5 metrów, no 5,5 metra, a sami chińscy naukowcy udowodnili, że jeśli obiekt jest węższy niż 10 metrów to ludzkie oko może go dostrzec z odległości 36  kilometrów, a jak dobrze wiemy na 36-tym kilometrze kosmos się nie zaczyna. Zresztą kolejnym dowodem na to jest film „Grawitacja”, który przeglądałem klatka po klatce i też Muru na nim nie zobaczyłem ;) Wracając do mojej relacji – gdy przekroczymy most możemy albo udać się dalej (nie próbowałem) albo możemy zjechać na linie nad taflą jeziora – to Wam polecam, dobre zakończenie udanego mini-trekkingu. Przed samym zjazdem Na sam koniec dodam, że jeśli wybierałbym się drugi raz do Chin to na pewno  w okresie letnim. Odwiedziłbym Chiński Mur jeszcze raz i zrobił 2-3 dniowy porządny marsz ze śpiworem, prowiantem i jakimś piwkiem, tylko po to by pójść położyć się spać na murze, i patrzeć z niego na pierwszy wschód słońca. Widok z drewnianego mostu. W drodze. Trekking OK :) Jedna ze strażnic. Panie ? tam mam iść ? Czasem pod górkę Czasem z górki WidokiFiled under: Chiny Tagged: chiny, chiny zimą, Junshaling, Simatai, trasa, trekking po murze chińskim, widok z muru chińskiego, Wielki Mur Chiński, wycieczka

Traveler Life

Park Miniatur w Inwałdzie.

Podczas pobytu w Inwałdzie odwiedziliśmy z Mileną i Olem kilka mini parków. Nie były one zbyt oddalone od naszego hotelu bo jakieś 50 metrów, a jadąc samochodem widać je z kilometra, szczególnie warownię, która góruje nad pozostałymi obiektami. A ponieważ dzieckiem jest się przez całe życie grzechem byłoby nie skorzystać i nie przetestować wszystkich atrakcji. Teraz mogę to robić  nie czując się głupio ponieważ mam syna i jako ojciec muszę sprawdzić czy np. ta ślizgawka jest śliska, albo czy karuzela dumbo dalej jest taka fajna jak gdy miałem 7 lat. Park Miniatur w Inwałdzie mieści się na powierzchni 75 tysięcy metrów kwadratowych i jest po brzegi wypełniony atrakcjami, które zadowolą nawet prawdziwego malkontenta. Całodzienny bilet wstępu kosztuje 40 zł dla dorosłej osoby wliczając w to cenę warowni. Teraz Wam opiszę dlaczego warto zajrzeć do Parku Miniatur w Inwałdzie. Już przy wejściu, świat leży nam u samych stóp. No, może w odrobinę mniejszej skali lecz 50 różnych makiet z całego świata robi wrażenie. Szczególnie do gustu przypadła mi Wenecja, Plac i Bazylika św. Piotra, no i wieża Eiffla, a jak nam się znudzi Europa to możemy się przenieść na Wyspy Wielkanocne albo do Ameryki. Plac i Bazylika św. Piotra Tadź Mahal Olo, prawie w NY City ;) Na Wyspach Wielkanocnych. Wszystkie miniatury są w różnych skalach odwzorcowane na tle swoich większych oryginałów. Jak nam już się znudzi krążenie po Kraju i Świecie, to polecam Wam się udać do labiryntu. I to nie jest jakiś byle jaki labirynt, lecz zarośnięty krzewami wysokimi na dwa metry busz. Na początku się śmiałem, że się szybko wydostanę ale po 20 minutach błądzenia rozważałem chodzenie i wołanie o pomoc,  w pewnym momencie udało mi się znaleźć punkt wyjścia z tarasem widokowym, z którego oczywiście skorzystałem. Jak stanąłem na górze to się lekko zdziwiłem wielkością tego labiryntu i biednymi ludźmi, którzy tak jak ja krążyli po nim szukając wyjścia, o dzieciach, które krzyczały  z przerażenia i z radości nie wspomnę. Labirynt z lotu ptaka ;) Po labiryncie, udałem się na samochody elektryczne, od których byłem bardzo uzależniony jak miałem 10 lat, i powiem tylko tyle… po 20 latach przynoszą tyle samo radochy jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Można też udać się na klasyczne karuzele, co zrobił Olo, pod ścisłym nadzorem Mamy, a potem skoczyli na karuzelę Dumbo, a ja na Super Ślizg, czyli wielką zjeżdżalnię. Tutaj Olo na karuzeli, ale wymownym spojrzeniem chce przekazać coś w stylu „I’ll KILL YOU :) Możemy jeszcze odwiedzić dom strachów w stylu egipskim albo multimedialną wystawę Tutenchamona. Podczas mojego pobytu parę atrakcji było zamkniętych – Kino 5D, na którym nigdy jeszcze nie dane mi było być, czy Dziką Rzekę, ale za to odbiłem sobie wszystko na Diabelskim Młynie (gratuluję strażnikowi czujności – nie chciał wpuścić Ola ) oraz „Piracie” ulubionej karuzeli studentów podczas Juwenalii, szczególnie tych  po 6 piwach i dwóch winach – wygląda to tak, że wchodzicie do łodzi, która zaczyna się gibać do przodu i do tyłu z coraz większą szybkością i wysokością, aż Wam się wywraca w żołądku, ci o słabszych żołądkach zapadają wtedy na ptasią grypę, a ci pechowi łapią po nich pawie. Dość już, kończę o chorobach ptaków i studentach.  Na terenie Parku jest jeszcze mini lodowisko, dmuchana zjeżdżalnia oraz plac zabaw dla dzieci, a jak się tym wszystkim zmęczymy to możemy się udać do knajpy  z pięknym tarasem widokowym na okolicę. Podsumowując mój dzień spędzony w Parku – dodam, że wszystkie te atrakcje są w cenie biletu na cały dzień czyli możemy robić, jeździć, zjeżdżać na wszystkim jak długo chcemy i jak często chcemy, a jak nam się chce to w cenie biletu mamy jeszcze Warownię, która góruje na pobliskim wzgórzu. Warownia Można się do niej dostać spacerkiem albo dla koleją. W warowni mamy prawdziwych rycerzy, kowali i białogłowe, które opowiedzą Wam jak było w tamtych czasach, pokażą sztukę kowalstwa, strzelania z łuku lub wybijania monet. Pod zamkiem są jaskinie a w nich Smok, który budzi się raz na godzinę zionie ogniem, bucha, chucha i śpiewa J. Sama warownia prezentuje się imponująco, pachnie świeżością i mnóstwem pieniędzy wpompowanych z Unii Europejskiej, spacerując po niej odniosłem wrażenie, że podczas festynów rycerskich musi być tam gruba impreza.  Jak na cały dzień zwiedzania za 40 zł od osoby jest warto – cena jest uczciwa, a Park Miniatur z Warownią zabiorą Wam cały dzień. Tak na koniec jak będziecie, to ten drugi smok w jaskini przypomina odrobinę Boba Marleya prawda? ;) From Paris with Love :)Filed under: Polska Tagged: Atrakcje Wadowic, Inwałd, Mały Świat, Miniatury, Muzem, Park Miniatur, Park Rozrywki, Polska, Wesołe Miasteczko, Wielki Ślizg

Traveler Life

USS Lexington – Lotniskowiec Muzeum.

Dziś napiszę  co nieco o amerykańskiej demokracji, dokładnie tej, która obecnie stacjonuje w Corpus Christi w stanie Texas – a czym ona się różni od innych demokracji na świecie? A tym, że waży 42,000 tony, unosi się na wodzie, jest długa na 280 metrów, może zmieścić 14 boisk do koszykówki oraz można rozegrać mecze Footballu Amerykańskiego na trzech różnych boiskach w tym samym czasie. Panie i Panowie, drodzy czytelnicy przedstawiam Wam prawdziwe amerykańskie,(prawie) jedyne na świecie, muzeum na lotniskowcu USS Lexington (CV-16). USS Lexington Lotniskowiec, którego budowę zaczęto podczas II Wojny Światowej w 1941r, a zwodowano go dwa lata później. Na jego pokładzie służyło ponad 3.000 osób podczas wojny, a po niej około 1500 osób. W 1967r. otworzyli na jego pokładzie liceum – myślę, że z ucieczką na wagary dzieciom musiało być tam ciężko. Jest to też pierwszy lotniskowiec na świecie, który w 1980 roku, przyjął na swój pokład kobiety do odbycia służby wojskowej,  po tym incydencie i lata później statek przeszedł na emeryturę.  Faktem historycznym jest również, że USS Lexington podczas swojej służby brał udział w każdej większej wojskowej operacji na Pacyfiku podczas II Wojny Światowej, spędzając łącznie na morzu aż 21 miesięcy. W tym czasie samoloty z lotniskowca zestrzeliły  372 samoloty nieprzyjaciela w powietrzu oraz 475 na powierzchni. Lotniskowiec zatopił i zniszczył  300,000 ton ładunków podczas transportu okrętów nieprzyjaciela  i uszkodził dodatkowe 600,000 ton (tutaj mógłbym nawet stwierdzić, że wraz ze statkami ale nie mogę nigdzie doszukać wiarygodnych informacji). Zestrzelił jeszcze parę samolotów nieprzyjaciela, ale kto by to liczył. Statystyki Japońska propaganda głosiła w eterze, nie mniej niż cztery razy, że Lexington został zatopiony, lecz za każdym razem pojawiał się na polu walki, i został ochrzczony przez swojego wroga przydomkiem „Niebieski Duch” co jest widoczne wieczorem po zachodzie słońca.  Statek przechodzi w piękną iluminację  i przez całą noc przy wybrzeżu świeci się na niebiesko.  Koniec jego kariery wojskowej nastąpił po 40 latach, co czyni go lotniskowcem, który pełnił służbę najdłużej w amerykańskiej armii. Tak się prezentuje lotniskowiec podczas dnia… … a tak w nocy. W latach 90-tych został uznany za skarb narodowy, gdzie władze Corpus Christi wydały trzy miliony dolarów, aby zmienić wielki pływający lotniskowiec, w wielkie pływające muzeum z kinem 3D w środku. Ja korzystając z wolnego weekendu przypadkiem udałem się do Corpus Christi, oczywiście wiedziałem, iż jakiś statek tam jest tylko nie wiedziałem, że spędzę tam cały dzień i skończy mi się karta pamięci na zdjęcia. Jeśli kiedyś tam będziecie, to mapy nie potrzeba, lotniskowiec jest widoczny z daleka na horyzoncie.  Wjazd dla starych koni jak ja, kosztuje 13 $ . Po wejściu, jesteśmy w hangarze podzielonym na sektory, mamy w nim przeróżnego rodzaju kokpity samolotów, w których można się rozsiąść , przy kinie symulator lotu, który kosztuje 4$ i plotka niesie, że jest rewelacyjny, mamy tez toalety, które nie były modernizowane od 1943 roku , oraz wielką amerykańską flagę, przy której możemy stanąć i zrobić sobie zdjęcie niczym Barrack Obama podczas spotów reklamujących swoją kandydaturę na prezydenta. Z hangaru idziemy się przejść na działka przeciwlotnicze, którymi możemy pokręcić i zasiąść jak marynarze w latach 40- tych. W środku pływającego muzeum. Na samym pokładzie czeka nas prawdziwa uczta, stoi tam mnóstwo odrzutowców, ale nie tak dużo jak kiedyś ponieważ Polacy parę kupili, a więc mamy myśliwce z Top-Gun, Apacha z Rambo II , wszystko ładnie zakonserwowane i  pomalowane, dumnie reprezentujące potęgę militarną  USA. Do woli można macać każdy z eksponatów, zaglądać do dysz myśliwców ale już bez silników, jak któryś jest otwarty to można się rozgościć – wszystko to przy pięknej pogodzie oraz otaczającej nas błękitnej wodzie. Następnym celem programu jest mostek, na który udajemy się przez gabinet dentystyczny, lekarski, toalety, historyczne eksponaty z wojny z Japonią, „hej, ja znam tę bombę , rzucił ją Ben Affleck w filmie Pearl Harbor” – mowa o replice Tokyo Buster. Wyżej wspomniana replika bomby. W końcu docieramy, na mostek kapitana, gdzie możemy rozsiąść się wygodnie, pokręcić różnymi korbami, poudawać przez okno, że coś wypatrujemy i tam płyniemy. Opuszczając mostek zjeżdżamy ruchomymi schodami, niczym w centrum handlowym, do hangaru, gdzie możemy pochodzić i zrobić zdjęcia repliki USS Lexington, zjeść chilli-con-carne bo w końcu jesteśmy w Teksasie i udać się  do kina 3D, za które nie musimy płacić ponieważ bilet wstępu do niego już jest zawarty w cenie.  Opuszczając lotniskowiec, człowiek ma wrażenie, że widział kawałek żywej historii, w której  spędził pół dnia… i tak jak niektóre muzea nudzą to pływające muzeum w Corpus Christi powinno się spodobać  nawet najwybredniejszej osobie z ADHD. Down Town Corpus Christi.  Filed under: USA Tagged: Atrakcje, Corpus Christi, Lotniskowiec, Lotniskowiec Muzeum, Muzeum na Wodzie, USA, USS Lexington

Traveler Life

Na opolskim księżycu.

Co ma wspólnego powierzchnia księżyca,  Salar de Uyuni (pozostałość po wyschniętym, słonym jeziorze w południowo – zachodniej Boliwii) i Opolszczyzna? Odpowiedź jest prosta – Jezioro Turawskie pod Opolem, w którym od ostatnich paru lat spuszczana jest woda. Chodząc po piaskowym dnie jeziora, w którym jeszcze parę miesięcy temu było 3,5 metra wody ma się wrażenie, że jest się na księżycu, pustyni albo Salar De Uyuni – jaki kraj, taka atrakcja. Każdy odwiedzający może wybrać swoją własną nazwę pustynnego jeziora. Historię Jeziora Turawskiego, pięknego niegdyś, sztucznego zbiornika retencyjnego streszczę Wam w paru zdaniach. Dawno, dawno bo od 1801 roku właścicielami Turawy była rodzina von Garnier, aż po kres II Wojny Światowej. Jej ostatni właściciel w latach trzydziestych (1930) wpadł na pomysł żeby zbudować w tym rejonie zbiornik retencyjny, co miało uchronić Opole przed ewentualną powodzią. Jednak wszyscy wiedzą, że w 1997 roku Turawa za dużo nie pomogła bo tak czy owak Opole zalało. Hrabia Hubertus von Garnier zaproponował Adolfowi (tak, ten z wąsikiem, odpowiedzialny za ludobójstwo i II Wojnę Światową) budowę  zbiornika o powierzchni 22 km² . Wódź się zgodził, parę wsi zatopiono ale zbiornik powstał. Z biegiem czasu wkoło niego powyrastało pełno dyskotek, knajp i domków letniskowych (szacuje się na około 800) dzięki czemu jezioro Turawskie osiągnęło w latach 70-80 rangę opolskiego Miami. Woda była błękitna, plaże piaszczyste, biznes się kręcił, ryby wielkie niczym te z Amazonki, aż pewnego dnia pojawiły się w jeziorze sinice. Pierwszy raz usłyszano o nich pod koniec lat 90-tych, a wraz z pojawieniem się zielonej wody, odpłynęła znaczna część turystów spędzająca tam wakacje. Przez parę pierwszych lat ludzie próbowali doszukać się winowajcy. Nagonka padła na okoliczne wsie, które spuszczały szambo do jeziora. Zaczął się monotonny proces kanalizacji, gdzie na chwilę obecną chyba każda wieś jest już podłączona do systemu odprowadzania ścieków, a sinice pojawiają się dalej. Pamiętam, że w międzyczasie obwiniali jeszcze rolników, którzy nawozili swoje pola a nawozy miały się dostawać do jeziora. Wymyślili wiatrak wodny, który miał pomóc napowietrzyć wodę w celu zablokowania rozkwitu sinic. Jednak co roku trwa batalia i śledztwo dlaczego jezioro umiera, a wraz z nim turystyka. Na chwilę obecną do kąpieli nadaje się tylko jezioro średnie oraz Osowiec, niestety jezioro duże umiera na naszych oczach, a ci, którzy siedzą przy korycie, przepraszam u władzy, polemizują czy spuszczać wodę czy nie. Zapraszam do galerii Opadająca woda odkrywa przed nami głównie, konary, butelki, betonowe kosze, zatopione łodzie. Dno jeziora można wykorzystać jak Paryż Dakar tylko z wersją dla Fiata 126p Syrenki :) Knur-glonojad Tutaj Panowie się zakopali podczas driftu. Widok na przeciwległą stronę jeziora. Bob, też chce odkopać swojego fiata 126p. Test spacerówki Z niskiego poziomu wody cieszą się ornitolodzy, którzy mogą obserwować ptactwo. Sladi Yeti. Prawie jak na pustynni. Rzut okiem za siebie. I przed siebie. Podążając czyimiś śladami. Bob w żywiole. Kto pod kim dołki kopie ten sam w nie wpada. Tradycyjnie nie mogło zabraknąć czarno białego zdjęcia. Im bliżej środa tym bardziej się człowiek zapada. Dno jeziora zmienia się tor dla crosów, maluchów, quadów, wózków dziecięcych. Powoli zbliża się złota godzina nad Turawą.  Filed under: Polska Tagged: jezioro Turawskie, jezioro turawskie po spuszczeniu wody, Polska, Spuszczanie wody z turawy, Turawa, zdjęcia

Traveler Life

O tajskich negocjacjach

Rok po moim urlopie w Chinach, udałem się do krajów Azji południowo-wschodniej. Lądując w Bangkoku na lotnisku i idąc kupić swoją pierwszą koszulkę na targu, bardzo mocno wierzyłem w ten sam schemat negocjacji co u chińskich sąsiadów. Straganiki są prawie na każdej ulicy. Byłem bardzo zdziwiony gdy znudzona Tajka na Khao San Road odpowiedziała mi kolejny raz ziewające „noł” podczas renegocjacji cenowej. Odniosłem wrażenie, że była po prostu mną znudzona i jest uodporniona na inny kolor skóry czy kolejną próbę podjęcia negocjacji. Tak jest na Khao San Road w Bangkoku- stolicy backpakingu. Masa tubylców oferująca dobre podróby – podrabiana legitymacja studencka  z dowolnego uniwersytetu w Europie, albo prawo jazdy, czy słuchawki DR DRE lecz niestety bez możliwości zniżki ale za to z rabatem na większą ilość zakupionych rzeczy. Sytuację tą mogę wyjaśnić. Mam na nią dwie hipotezy – pierwsza jest taka, że ludzie, którzy sprzedają, są na etacie u kogoś. Mają ustalone ceny przedmiotów do ilu mogą zejść aby otrzymali swoją marżę, bo nie od dziś wiadomo, że im wyższą pracownik zrobi marżę tym więcej z niej procent dostanie a im niższą to sami się domyślcie ile – wystarczająco by przeżyć do następnej wypłaty , ale już na pewno nie tyle by za nią żyć. Tak, wiem, w Polsce jest tak samo tylko zimniej i drożej. Khao San Road Drugą hipotezą są turyści i backpakerzy z całego świata, którzy mają wyższe zarobki w swoich krajach. Weźmy na przykład Australijczyka, którego średnie zarobki netto opiewają na kwotę 800 dolarów na tydzień co daje na chwilę obecną przy kursie 2,60zł  – 2080 zł – czyli taką przeciętną Polską pensję, tylko, że na tydzień. No i podchodzi taki biały Paweł do Tajki sprzedającej ciuchy  na Khao San Road i próbuje zejść z ceny 200 BHT na 150 BHT – klasycznie się nie da, jeśli się da to przy większym zakupie albo z niskim rabatem, za mną stoi Aussie, który słyszy 200BHT i bierze 5 sztuk bez negocjacji. The end. Takie są moje teorie, po co sprzedawczyni ma się ze mnę męczyć jak poczeka pół godziny i ktoś inny to kupi za cenę, jaką ona chce z większą marżą. Night Marekt Dlatego osobom zielonym, które dopiero przyjeżdżają na swoje Tournee po Azji radzę aby od razu nie kupowali wszystkiego za wygórowaną stawkę na jednej ulicy. Proponuję na początku oswoić się z Tajlandią i udać się za miasto lub odwiedzić inne targi dzienne, nocne, czy nawet chińską dzielnicę w Bangkoku, gdzie ludzie są bardziej skłonni do rozmowy i komunikacji z nami i wtedy można zacząć się od nich uczyć negocjacji. Mi zajęło to miesiąc i trzy kraje aby opanować sztukę negocjacji do perfekcji. Podczas mojej podróży, negocjowałem ceny diamentów, które okazały się szkłem, ceny noclegów, autokarów, smażonych pająków oraz niezliczone razy zbijania stawek u tuk – tuków. Kije bejsbolowe, karabiny , czołgi Tanioo sprzedam tanioo I tak wracam po miesiącu do Bangkoku, jutro odlot, w kieszeni około 500 dolarów, to co innego mogłem zrobić? Poszedłem na zakupy roztrwonić swoje oszczędności. Bardzo przypadło mi do gustu China Town, miało „to serce”, które widziałem w China Town w San Francisco. China Town W San Francisco. Mnóstwo straganów, wąskie uliczki z przesmykami, wszystko czego człowiek potrzebuje może kupić. No i od czasu do czasu w alejce o szerokości 1,5 metra trzeba odskoczyć przed rozpędzonym skuterem z towarem. China Town w Bangkoku. Spędziłem tam cały dzień kupując  biżuterię (jadeit) czyli kryptonit, kolczyki, łańcuszki, pamiątki. Mogę szczerze napisać, że przywiozłem ze sobą do kraju około 2 kg biżuterii. Wieczorem zaczyna się tam dopiero prawdziwa jazda, na ulicach jest mnóstwo ludzi, jedzą, plują się, targują. Gra muzyka, świńskie łby na sprzedaż ,wielkie ryby pływające w zbiornikach na ulicy, odgłosy  prawdziwego ulicznego życia w China Town. Drugim miejscem, które Wam polecam jest Nocny Market w Patpong. Po zmroku tylko dla najlepszych negocjatorów. Po bokach na ulicy między barami go-go i innymi burdelami są sklepy z już bardziej markowymi produktami. Wchodząc do takiego sklepu nigdy nie wiesz czy w środku jest burdel z lejdi boyami czy normalny sklep – to jest ten dreszcz emocji. Świnkę raz poproszę. Jeśli chcemy kupić rzeczy, które nie są pokazane na straganie np. markę Louis Vuitton  (tutaj obowiązują te  same prawa co na allegro czyli zakaz sprzedaży podróbek przedmiotów eleganckich drogich marek). Pytamy się sprzedawcy czy jest możliwość kupienia takiej torby. Ja byłem bardzo zdziwiony, kiedy jedna z ekspedientek zamknęła główne drzwi, a druga otworzyła ukryte drzwi do piwnicy gdzie zaprosiła do kolejnego etapu naszej transakcji. Na szczęście na dole nie było jak w piwnicy Pawn Shopu z Pulp Fiction- siedziało tam już paru gości, którzy palili fajki i czesali katalogi z rolexami. China Town w Bangkoku. Nas skierowano do innego stołu, po czym też dostaliśmy katalogi. Po przeglądnięciu setek stron z zegarkami, torbami, portfelami, płaszczami, garniturami, sygnetami dalsza transakcja wyglądała tak, że wybieramy sobie przedmiot i ostro się o niego targujemy. Sprzedawcy robią wszystkie dostępne chwyty: pokazują cennik, że ta rzecz kosztuje w sklepie 5000 BHT, a on ci ja sprzeda za 2,500 BHT. Wtedy my odpowiadamy 500 BHT i resztę strategii już znacie. Jak już dobijemy targu to za sprawą magii na stole pojawia się nasza rzecz, za którą płacimy i dowidzenia. Otwierają drzwi do sklepu i zatapiamy się ponownie w gwar uliczny. Paragonu oczywiście nie dostajemy. Kolejną fajną rzeczą, przydającą się przy negocjacjach są lokalne ubrania np. t –shirt piwa Koh  Chang plus założone okulary przeciwsłoneczne antyrefleksowe aby sprzedawca nie do końca mógł odczytać moje intencji w oczach czy blefuje z ceną. System wyglądał tak: podchodziłem do sprzedawcy, brałem przedmiot „X” i mówiłem 200 BHT – nie dając mu czasu na zastanowienie,  podwałem szybko yes? no? Yes? no?. Straganik z jedzonkiem gdzieś przy drodze. W większości przypadków słyszałem „yes” –  ponieważ inaczej reaguje osoba jak zjawiasz się w świeżutkim T-shircie, i kończysz zdanie bardziej pytając o cenę niż ją dyktując. Pojawienie się w lokalnych ciuchach, w zaroście, gdzie wyceniasz przedmiot „X” jakbyś go od zawsze znał, daje sprzedawcy do zrozumienia, że na tyle długo tu siedzisz, że na podatek od białego się nie załapie plus dezinformacja bo nie może odczytać w Twoich oczach czy blefujesz. I to by było na razie tyle. Pamiętajcie również najważniejszą zasadę handlową- jeśli  sprzedawca długo się zastanawia nad produktem, który sprzedaje to znaczy, że kalkuluje cenę, na ile może Cię naciągnąć. Powodzenia i udanych łowów. Na koniec zdjęcie China Town w San Francisco.Filed under: Artykuły, Tajlandia Tagged: Azja, manipulacja, Manipulacja w negocjacjach, Taj, Tajlandia, Targowanie, Zakupy