Prezenty na Gwiazdkę dla podróżnika

Złap Trop

Prezenty na Gwiazdkę dla podróżnika

Top 5 najciekawszych książek o Australii

Złap Trop

Top 5 najciekawszych książek o Australii

Tajlandia na talerzu –  10 dań dla początkujących smakoszy

Złap Trop

Tajlandia na talerzu –  10 dań dla początkujących smakoszy

Złap Trop

5 książek o podróżach z dziećmi, które warto przeczytać

Podróże z dziećmi … tak, to temat rzeka. Dla jednych to sprawa oczywista i naturalna, że dzieci podróżują praktycznie od narodzin, dla innych to szaleństwo, a dla jeszcze innych to zupełnie obcy temat i abstrakcja. Ale co ciekawe – każdy swoje zdanie w tej kwestii ma :). Do tej pory unikałam tematu jak ognia, jednak sama znalazłam się nowej sytuacji bo jak pewnie wiecie nasza drużyna powiększyła się o małą podróżniczkę. Stąd też dziś mój pierwszy wpis o podróżowaniu z dzieckiem. Na początek obrałam temat delikatny – książki podróżnicze. Dlaczego? Przygotowując się do pierwszego wyjazdu z Zuzą oczywiście zdałam się tylko i wyłącznie na własne doświadczenie podróżnicze. Jednak pierwsze dwa dni na wyjeździe pokazały, że sprawa podróżowania z dzieckiem wygląda trochę inaczej niż tego oczekiwałam. Przeprosiłam się z książkami podróżniczymi, po tym jak po serii naprawdę złych książek obiecałam sobie, że przez jakiś czas nie będę czytać tego rodzaju literatury. Patrząc na sporą ilość blogów parentingowo-podróżniczych, spodziewałam się również sporej ilości tyłów na pólkach. Jakie było moje zaskoczenie gdy spośród licznych książek podróżniczych udało mi się wyłowić zaledwie kilka. Przecież to tak popularny temat! Wybrałam 5 książek przybliżających temat jak podróżować z dziećmi. Czy warto je czytać? Pewnie, że warto! Po naszych pierwszych wyjazdach w trójkę mogę stwierdzić, że z dzieckiem da się podróżować bez większych przeszkód. Nawet z bardzo wymagających egzemplarzem jak nasz :). Oczywiście nie będę ściemniać i koloryzować, że nasz styl podróżowania się nie zmienił. Zmienił się i to bardzo. Nie ma już podróży autostopowych, spontanicznych i nieprzemyślanych. Ale żebyśmy narzekali? Nigdyyyyy. Nie ma chyba nic piękniejszego niż pokazywanie dziecku otaczającego nas świata, jego piękna i złożoności. Pewnie rozpęta się tu zaraz fala hejtu, że po co ciągać dziecko przez pół Polski albo co gorsza przez pół świata! i że takie podróże to spełnienie ambicji rodziców, a nie marzeń dzieci. Każdy ma prawo wyrazić własne zdanie, ja również. I powiem to wyraźnie: PODRÓŻUJCIE Z DZIEĆMI! Przecież nie muszą to być podróże odległe i egzotyczne. Można zrezygnować przecież na jakiś czas ze swoich ambicji i wybrać kierunek odpowiedni dla wszystkich. Poza tym chyba najlepszym argumentem by spakować plecaki jest fakt, że najwięcej wypadków zdarza się w domu. Ale co ja tam gadam – lepiej przeczytajcie te książki! 1. Rodzina bez granic w Ameryce Środkowej Autor Anna Alboth W końcu musiał nadejść ten dzień. To musiało się to stać :). Najbardziej zakręcona podróżnicza rodzina wydała książkę. Oczywistym było, że musiałam ją nabyć. A jak! Zanim zabrałam się do czytania naszła mnie myśl, że skoro czytam ich bloga regularnie to książka pewnie mnie zbytnio nie zaskoczy. Racji to ja nie miałam. Książkę przeczytałam w jeden dzień, pomimo, że w Ameryce Południowej nigdy nie byłam (zazwyczaj lubię czytać o miejscach w których byłam). Jak wrażenia? Rewelacyjne. Książkę (blog także) czyta się przyjemnie bo została napisana w stylu takim, jakim podróżują – lekko i bez zbędnego ciśnienia. Ania, Thomas, Hania i Mila pokażą Wam, że świetne przygotowanie jest kluczem do udanego wyjazdu z dziećmi i jak tłumaczenie otaczającego nas świata jest ważnym elementem w rozwoju dziecka. Ania proponuje kilka praktycznych i sprawdzonych wskazówek, np. jak można bawić się z dziećmi w samochodzie, jakie książki poczytać, ujawnia swój podróżniczy niezbędnik. To co mnie urzekło najbardziej to fakt, że podróżujący rodzice potrafią postawić wygodę i oczekiwania dziecka na pierwszym miejscu, przed swoimi ambicjami i zachciankami. Bo o to w tym podróżowaniu chodzi. Mądra książka i piękny przykład! Tym co jeszcze nie znają tej rodzinki (a są tacy?) polecam zajrzeć na ich blog http://thefamilywithoutborders.com/pl/ Zuza już wybrała swoją ulubioną książkę 2. Podróżuj z dzieckiem. Poradnik praktyczny Autorzy Anna i Krzysztof Kobusowie. Jeżeli ktoś szuka poradnika jak przygotować się do wyjazdu z dzieckiem, to właśnie go znalazł. Ze wszystkich książek o tematyce parentingowo-podróżniczej, ta jest najbardziej konkretna i nastawiona na praktyczne informacje. Komu jak komu, ale autorom można zaufać. Z dwójką dzieci zjechali kawał świata i przerobili na własnej skórze wszystkie zalety jak i wady takich wyjazdów. W książce przeczytacie między innymi co powinna zawierać apteczka, jakie zabawki czy jedzenie zabrać ze sobą w podróż czy jakie ubezpieczenie wybrać. Lista książek o podróżach z dziećmi i nie tylko Anny i Krzysztofa Kobus jest imponująco długa. Ostatnio hitem są Podróżowniki czyli książki dla dzieci, które są zarówno przewodnikami jak i pamiętnikami z wakacji. W książeczkach znajdują się naklejki, zagadki, gry, opowieści i zgadywanki. W serii Podróżowników znajdują się między innymi takie miejsca jak Karkonosze, Włochy, Turcja czy Egipt. Eh…już nie mogę się doczekać kiedy Zuza podrośnie by wspólnie móc czytać i uzupełniać książeczki. Ale wracając jeszcze na chwilę do poradnika. Książkę dostałam od koleżanki jeszcze zanim dowiedziałam się, że Zuza będzie Zuzą a mój brzuch nie przypominał jeszcze piłki rehabilitacyjnej. Uważam, że książka jest fajnym pomysłem na prezent dla przyszłych rodziców zarówno tych już podróżujących jak i tych co dopiero o tym myślą. Cena książki 49.90 zł (cena z okładki) ale w księgarniach internetowych znajdziecie już za niecałe 30 zł. A tak wygląda książka w środku Zuzia – mały czytelnik 3. Pępek świata. Z dzieckiem w drodze Autor Anna Kuziemska Na początek napiszę to co najważniejsze – Pępek świata to książka bardzo inspirująca! Po przeczytaniu jej miałam ochotę natychmiast pakować Zuzkę w nosidło i planować podróż najlepiej jak najdalej od domu. Co mnie tak urzekło? Pewnie to, że zebrano tu historie rodzin, które z pozoru wydają się bardzo zwyczajne. Rodzice pracują na etacie, dzieci chodzą do szkoły, a w domu czeka na nich pies z kotem. Mamy przed oczyma obraz typowej polskiej rodziny, prawda? Jednak jest coś co ich wyróżnia… Rodzina ta ma wspólne marzenie, marzenie o podróży. Powiecie pewnie, no ok, pewnie nie jedna familia w Polsce też ma takie marzenie. Ale pokażcie mi, która je realizuje? No właśnie! Książka jest zbiorem wywiadów z podróżującymi rodzinami oraz ich dziećmi. Każda z przytoczonych historii zawiera w sobie pierwiastek niezwykłej przygody. Możemy przeczytać o doświadczeniach zebranych w drodze, zarówno tych dobrych (świetny kontakt z mieszkańcami odwiedzanych regionów) jak i tych trochę mniej pozytywnych (choroby, które się zdarzają czy kataklizmy pogodowe). Każdy wywiad jest inny ale jedno przesłanie – podróżując rodzinnie wzmacniamy nasze relacje i uczymy się świata jak i siebie nawzajem. Należy też zapamiętać, że pomimo trudów podroży (np. brak chodników by móc poruszać się wózkiem, czy brak czystych toalet), podróżowanie to piękna sprawa, zwłaszcza z dzieckiem. W książce nie znajdziecie typowych porad i wskazówek, odnajdziecie jednak inspiracje i motywacje do planowania wspólnej podróży. Myślę, że treści zebrane w książce pozwolą zrozumieć, że taka podróż z dzieckiem to niezły projekt! Najważniejsze jest bardzo dobre przygotowanie się do niej, zarówno logistycznie jak i pod względem merytorycznym, oraz pozytywne nastawienie! 4. I jak tu nie podróżować (z dzieckiem) Autorzy Beata Sadowska i Paweł Kunachowicz. Przyznam się szczerze, że kupiłam książkę na potrzeby tego wpisu. Serio. Normalnie pewnie po nią bym nie sięgnęła bo jakoś bliżej mi do książek podróżniczych naszej polskiej blogosfery niż ludzi spoza tego kręgu (no cóż Lubię jednak Beatę Sadowską, więc pomyślałam dlaczego nie? Książka zdecydowanie różni się od pozostałych. Zdecydowanie tu więcej wspomnień z podróży niż porad, chociaż znajdziecie tu kilka wskazówek ekspertów (w tym pediatry czy psychologa). To co w książce podoba mi się najbardziej, to to, że jest pełna pozytywnej energii, może dodać odwagi tym niezdecydowanym na podróże z dziećmi. Bo skoro ta dwójka zabrała 3 miesięcznego szkraba do egzotycznej Tajlandii to nie ma już wymówki by z kilkumiesięcznym malcem wyruszyć chociażby w podróż po Polsce – prawda? Ponadto na przykładzie Beaty i Pawła, ludzi bardzo energicznych, możemy zobaczyć, że pojawienie się dziecka nie oznacza natychmiastowej rezygnacji z pasji i aktywnego stylu życia. Czytałam i zazdrościłam organizacji oraz umiejętności zagospodarowania czasem. Bo uwierzcie mi lub nie, ale mając dziecko można ogarnąć świat tak, by przygotować się do maratonu, a nawet triatlonu Po zapoznaniu się z lekturą odczuwam jedynek lekki niedosyt. Jak dla mnie ma mało konkretnych informacji, za dużo o rodzicach, a za mało o dzieciach A w  środku… 5. Dzieci odkrywają Śląskie  Autor Barbara Salamon-Szympruch Ostatnia pozycja, ale absolutnie wyjątkowa, to subiektywny przewodnik dla rodzin z dziećmi po województwie Śląskim. Dobrze znana nam rodzinka Basi, Kamila, Hani i Huberta z bloga Podróże Hani (podrozehani.pl) postanowiła całą swoją wiedzę i doświadczenia zebrać w całość. I bardzo dobrze. Otrzymaliśmy bowiem całkiem fajną listę atrakcji turystycznych, które z pewnością polubią dzieci jak i dorośli. Skąd to wiemy? Bo sami korzystaliśmy z przewodnika podczas naszej wakacyjnej tułaczki. Co prawda Zuza ma dopiero roczek ale i dla niej udało nam się wyszukać odpowiednie atrakcje. Nam rodzicom, z kolei spodobały się ciekawostki i legendy. Dużym plusem przewodnika jest jego aktualność (wydany w 2016 roku). Myślę, że przyda nam się jeszcze nie raz jak Zuza podrośnie, bo Śląskie skrywa tyle różnych atrakcji, że w pewnością nie będziecie się tam nudzić. Na koniec taka mała ciekawostka. Autorce bloga udało wydać się ten 90 stronicowy przewodnik dzięki crowdfundingowi PolakPotrafi.pl. Wielkie wow! Przewodnik mamy w formie ebooka. Jest czytelny i dobrze uporządkowany. Polecamy bardzo. Przewodnik w formie papierowej jak i na czytniki możecie nabyć bezpośrednio na blogu Podróże Hani -> http://www.podrozehani.pl/dzieci-odkrywaja-slaskie-przewodnik-slask-wojewodztwo-slaskie Chcecie wiedzieć więcej? Poniżej przedstawiamy listę blogów parentingowo-podróżniczych, które śledzimy i czytamy. www.osiemstop.pl www.marywplecaku.blogspot.com www.tasteaway.pl www.kajtostany.pl www.malypodroznik.pl www.chwytajdzien.pl www.thefamilywithoutborders.com/pl/ www.kasai.eu www.maniekdorotka.com www.globtroterek.com www.tamjedziemy.pl www.mrowisko.wordpress.com The post 5 książek o podróżach z dziećmi, które warto przeczytać appeared first on Złap Trop.

Ucieczka od chaosu – Kerala

Złap Trop

Ucieczka od chaosu – Kerala

Hej hej! Jesteście tam jeszcze? Ostatnio pochłonęły nas rodzinne obowiązki – no w końcu przybyła nam dodatkowa podróżniczka! Ale już szybciutko się mobilizujemy i tym razem przekażemy Wam nasze wspomnienia z Indii. Wspomnienia ciepłe i wciąż żywe, chociaż minęło już trochę czasu od naszej ostatniej wizyty w tym kraju. Nasza wędrówka po Indiach miała swój początek przy granicy z Nepalem, później zawitaliśmy do Waranasi, Khajuraho, Orchy, Mumbaju, Hampi, Mysore, by na sam koniec trafić na słoneczną Keralę. Z każdym przebytym kilometrem kierując się na południe mieliśmy wrażenie, że wszystko dookoła się zmienia i to diametralnie pomimo tego, że nadal byliśmy w tym samym kraju. Nasz pierwszy dzień w Indiach w przygranicznym Goraphur był chyba najgorszym dniem spędzonym w tym kraju. Bród, smród i jedna wielka ohyda, jaka przywitała nas na miejscu, nie wróżyła nam niczego dobrego. Jednak im dalej na południe tym ten smutny krajobraz zanikał i jakoś nawet tego brudu tak nie było widać, ani smrodu tak czuć. Aż w końcu dojechaliśmy na samiutkie południe. Ta część Indii różniła się diametralnie od tego co widzieliśmy wcześniej. Wielkie domy, wręcz wille, zadbane chodniczki i trawniki, czyste miasta, kosze na śmieci! Jednym słowem WOW! Tego się nie spodziewaliśmy. Dlatego jak ktoś pyta czy to prawda, że Indie są takie brudne i śmierdzące – odpowiadamy NIE, znaczy nie wszędzie. I jeżeli ktoś bardzooo by chciał do tych Indii pojechać a obawia się nie wiadomo czego to zdecydowanie powinien udać się właśnie na południe! Tak aby się oswoić. Takie właśnie są południowe Indie – Indie w wersji soft. Safari w Indiach!? Z naszego ukochanego Hampi (dlaczego ukochane? przeczytaj tutaj – klik) kierowaliśmy się na południe zahaczając o dziwaczne Mysor (więcej o Mysor znajdziesz tutaj – klik) lądując ostatecznie  w okolicach parku Wayanad. Znaleźliśmy się tu nie bez przypadku. Podkusiło nas coś by udać się w końcu na …SAFARI! Jako, że w Afryce środkowej nigdy nie byliśmy, a safari to taka egzotyczna rzecz, stwierdziliśmy, że w Indiach też to może się udać. Oczami wyobraźni widzieliśmy dzikie tygrysy, słonie i inne dzikie zwierzęta obiegające nasze jeepa. Zdjęcia i foldery zapowiadały niezłą przygodę! Wstaliśmy o 5 rano by w zimnie (tak, tak w Indiach potrafi być zimno!) dotelepać się miejscowym autobusem do wejścia  Muthanga Wildlife Sanctuary. Wraz z 4 innymi turystami usadowiliśmy się w samochodzie, każdy podekscytowany wymieniał się informacjami co możemy dziś zobaczyć. Ruszyliśmy! Jedziemy, jedziemy…wokół nas cisza i las, każdy skupiony, wytęża oko by jako pierwszy móc zobaczyć i krzyknąć nazwę jakiegoś egzotycznego zwierza. Z każdym przejechanym kilometrem napięcie rosło niczym na planie u Hitchcocka. Nagle poderwały się wszystkie tyłki z foteli! SĄ, SĄ!! I to nie byle co, tylko słonie! Migawki aparatów pstrykają, każdy w amoku próbuje zrobić jak najlepsze zdjęcie i nagle, w jednej sekundzie, czar pryska! Okazuje się, że słonie mają na nogach łańcuchy!!Nie są to wolne zwierzęta a wręcz odwrotnie! Error jaki nam się pojawił na twarzach pewnie był nie do opisania! Przecież to miało być safari a nie zoo czy inny cyrk! Po tym wstępie odechciało nam się już dalszego zwiedzania. I może dobrze, że oprócz egzotycznej kuropatwy i miejsca gdzie powinny być tygrysy nie zobaczyliśmy nic więcej! Nie chcielibyśmy oglądać kolejnych umęczonych kajdanami zwierząt! W nadzwyczaj słabych humorach wróciliśmy do hotelu po plecaki i ruszyliśmy dalej w kierunku Morza Arabskiego. Bo tam przecież musi być lepiej! Słońce + piasek + woda = zawsze udane wakacje! Hmmm…a czy będzie tak tym razem? Nasze „wymarzone” safari :] I gdzie te dzikie zwierzęta? Nieszczęśliwe słonie na uwięzi :( Tam gdzie turyści zawracają Chyba jak każdy turysta (bądź podróżnik, wybierz co Ci bardziej pasuje :)) chcieliśmy odwiedzić miejsce mniej oblegane przez innych odwiedzających, gdzie odpoczniemy od indyjskiego chaosu. Po długiej drodze, kilku przesiadkach, podróży autobusem, pociągiem i rikszą trafiliśmy do małej nadmorskiej miejscowości Bekal. Ta niewielka mieścina położona jest na samej północy Kerali a jedną z tutejszych atrakcji jest fort.  Jak szybko się okazało turystów było tu niewielu. Trochę nas to zdziwiło! Tak jak i zdziwiły nas ceny w hotelach! Znaleźć tu tani nocleg graniczy tu z cudem…no ale po długich negocjacjach ostatecznie nocowaliśmy w 3*** hotelu za bagatela 60 zł! Idąc plażą w stronę fortu można zobaczyć same ekskluzywne hotele i resorty. Plaża w tych miejscach jest czysta a piaseczek mięciutki i żółciutki. Niestety inaczej wygląda to już poza obrębem hotelowym. Tuż przed samym fortem znajduję się mała wioska rybacka gdzie ciężko było postawić bosą stopę by w coś nie wdepnąć. Miejsce na relaks i wakacje na odludziu – dobre. Jednak mało tu knajpek i jakichkolwiek innych atrakcji, oprócz plaży, by zostać tu na dłużej. Nam nudziło się już po dwóch dniach. Chcieliśmy odosobnienia to je dostaliśmy, tylko okazało się to całkowicie nie dla nas… Plaża w Bekal. Czysta i żółciutka bo blisko kurortów. Ta sama plaża, kilkanaście metrów za strefą kurortów. Bekal – niedaleko fortu Podobno to co najlepsze na Kerali, znajduje się właśnie tutaj Kerala to taki dziwny stan, który trochę nie pasuje do pozostałej części Indii. Gdy przeczytaliśmy, że jest to jeden z najgęściej zaludnionych regionów w kraju trochę się przeraziliśmy. Niemożliwe było dla nas większe zagęszczenie niż w Mumbaju czy w Waransi. Na szczęście nawet jeżeli rzeczywiście jest tu tak tłoczno, to my tego nie odczuliśmy. Jak już wspomnieliśmy wcześniej rejon Kerali wyróżnia się na tle innych. Jest tu czysto, mieszkańcy są bardziej wyedukowani i podobno występuje tu najwyższy wskaźnik rozwoju społecznego w całych Indiach. Dodatkowo obok siebie mieszkają zarówno hinduiści, muzułmanie, chrześcijanie jak i żydzi. Życie toczy się tu w harmonii, wyznawcy różnych religii zapraszają swoich sąsiadów na „swoje” święta – normalnie czysta sielanka! Atmosfera jest wręcz nie indyjska. Człowiek czuje się jakiś bardziej zrelaksowany i spokojny. Może to zasługa otoczenia? Wszędzie widoczna soczysta zieleń  – zielone palmy, plantacje herbaty…podobno kolor zielony działa odprężająco i wyciszająco. Może jest w tym część prawdy? Keralska zieleń W końcu zjeżdżają się tu ludzie  z całego świata by zażyć trochę relaksu na jednej z boathouse. Łodzie mieszkalne, które są wizytówką regionu można spotkać na licznych kanałach Kerali. Backwaters to sieć około 1500 kilometrów wodnych kanałów, rzek i jeziorek, które tworzą jedyny w swoim rodzaju ekosystem. Tak więc jest po czym pływać. Rejsy takimi „domkami” do tanich przyjemności nie należą. Średnio za dzień na boathouse (z wyżywaniem i noclegiem) trzeba zapłacić około 450 zł/osobę. Oczywiście są wersje mniej lub bardziej ekskluzywne, jednak dla nas te kwoty i tak były zaporowe. By jednak posmakować keralskich backwaters wybraliśmy się w rejs statkiem, z tym, że lokalnym i kosztującym 15 rupii (niecała złotówka!). Z miejscowości Kottayam do Alleppy płynęliśmy jakieś 2 godziny i w zupełności starczył nam ten czas, by rozkoszować się widokiem (zresztą tym samym, jaki mieli wszyscy podróżujący na boathouse). Rejs był całkiem przyjemny, oprócz nas na pokładzie była para turystów z Danii i sami lokalni mieszkańcy. Może spodziewaliśmy się czegoś więcej po keralskich kanałach, więcej dzikości i lokalnego kolorytu? Było miło, zrelaksowaliśmy się  i o to chyba w tym wszystkim chodziło! A na koniec naszego pobytu w Indiach zostawiliśmy sobie nic innego jak kolonialne Koczin. Nasza łajba :) Trochę droższa wersja – houseboat Płyniesz i obserwujesz :) koza w Alleppy :) Idealne zakończenie No zrobiło się smutno – bo Koczin było ostatnim miejscem na Indyjskiej mapie, które zobaczyliśmy podczas tej podróży. Jednak żeby nie było tak negatywnie, było to zakończenie wprost idealne. Koczin urzekło nas na całego, a kolonialny duch miasta dało się wyczuć na każdym kroku. Do tego powiew morskiej bryzy, piękne zachody słońca (zwłaszcza przy chińskich sieciach rybackich) i ogrom owoców morza, którymi zajadaliśmy się strasznie. O kolonialnych perełkach, architekturze i historii pisać nie będziemy, świetnie zrobiły to Wędrowne Motyle (przeczytaj tutaj – klik) – nam nie zostało już nic do dodania :). Chińskie sieci o zachodzie słońca Połów ryb za pomocą chińskich sieci – robota dla kilku osób By kulturalnie i lokalnie zakończyć nasz pobyt w Indiach wybraliśmy się na spektakl o pięknej nazwie Kathakali. Jest to klasyczny taniec, którego początki sięgają XVII wieku a słynie on z olśniewających i bogatych kostiumów oraz kolorowych makijaży, których zrobienie zajmuje nawet kilka godzin! Dla chętnych, godzinę przed występem artyści otwierają drzwi i można przyglądać się powstawaniu makijażu (każda postać ma inny) i przygotowaniom do spektaklu. To co widzieliśmy na scenie było dla nas w dużej mierze niezrozumiałe. Owszem dostaliśmy przy wejściu karteczki z wytłumaczeniem co będziemy oglądać, trochę o historii Kathakali oraz symbolice. Bo to właśnie ona jest niezmiernie ważna by w pełni zrozumieć o czym jest mowa. Pomimo tego zagmatwania występ oglądało się całkiem przyjemnie. Zawsze to inne doświadczenie niż to, co widzimy na deskach naszych europejskich teatrów. Pokaz odbywał się w Kerala Kathakali Centre, koszt biletu to 300 rupii/osobę. Po 2 godzinach spektaklu (zgodnie z tradycją powinien trwać on całą noc!) można zgłodnieć :). Tuż obok Kerala Kathakali Centre znajduję się fajna tybetańska knajpka z przepysznymi pierożkami momo! Przygotowania do występu Malowanie twarzy Malowanie w transie Podczas występu   PRAKTYCZNIE Safari w Wayanad Santctaury (dokładnie Muthanga) można odbyć na dwa sposoby, pieszo (nam się nie udało niestety) oraz jeżdżąc dżipem. Bilet wstępu dla cudzoziemców kosztuje 10.000 rupii (około 6 zł). Przejażdżka dżipem (przy pełnym obłożeniu) to koszt około 30 zł/osobę. Do wejścia do parku można dojechać miejscowym autobusem (za 12 rupii), autobus zatrzymywał się na kiwnięcie ręką, nie widzieliśmy przystanków, więc przy wejściu mówiliśmy gdzie chcemy wysiąść. Więcej informacji o parku i safari znajdziecie na stronie – klik Prom z Kottayam do Alleppy kosztuje 15 rupii a płynie się 2 godziny. Nasz prom wypływał o godzinie 12 i z tego co wiemy jest to rejs regularny. By dostać się na statek trzeba pokonać 10 km z dworca autobusowego (koszt to około 100 rupii rikszą). Przystań skąd wypływa się na rejs mieści się przy szkole, gdzie jest też sklepik w którym można kupić coś na drogę :). Nocleg w Alleppy – 3 Palms Guesthouse, cena 500 rupi za pokój z łazienką (z ciepłą wodą!) wi-fi i kolacją w cenie. Do dyspozycji gości kuchnia (był nawet blender! pyyszne szejki z egzotycznych owoców za grosze all day :)) weranda i wesoły właściciel grający na gitarze. Miło i sympatycznie – polecamy! Autobus z Alleppy do Kochi jedzie około 1,5 godziny i startuje z dworca w Alleppy średnio co pół godziny. Cena biletu około 40 rupii/osobę. Nocleg w Kochin –  Spices Holiday Homestay, 500 rupii za pokój z łazienką i wifi. Hostel w miłej dzielnicy, niedaleko portu, blisko sklepów i restauracji. Prom z Kochi do Ernakulum – bilet w jedną stronę kosztuje, bagatela, 4 rupie/osobę. Chyba szybciej pokonuje się tę trasę promem niż autobusem. I przy okazji widoki lepsze. The post Ucieczka od chaosu – Kerala appeared first on Złap Trop.

HAMPI NA CZTERY SPOSOBY, CZYLI INDIE W WERSJI LAJT

Złap Trop

HAMPI NA CZTERY SPOSOBY, CZYLI INDIE W WERSJI LAJT

Zgiełk miast, zatłoczone pociągi, głośne ulice, ciągłe uśmiechanie się do pozowanych zdjęć (nie chcemy nawet wiedzieć na ilu hinduskich facebookowych profilach jesteśmy) – tak wyglądały Indie jakie do tej pory zdążyliśmy zobaczyć. Do czasu, gdy jeden z napotkanych po drodze Holendrów powiedział nam, że jest takie miejsce, w którym wszystko jest inne, w którym można odpocząć i wyluzować się na całego. Zaintrygowani popatrzyliśmy na niego, gdy entuzjastycznie mówił: – Hampi, jedźcie do Hampi. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest owe i magiczne Hampi i że zostaniemy tam na dwa tygodnie! Widok na starożytną część Hampi Okolice Hampi Hampi ma świetnie rozwiniętą infrastrukturę turystyczną, przygotowaną pod zachodnich, ale niskobudżetowych turystów – backpackerów. A można ich tu spotkać całkiem sporo i chyba nie bez powodu. Miasteczko znajduje się na trasie z Goa do Kerali i stanowi must see regionu Karnataka. Po zasmakowaniu północnych Indii relaks w Hampi to inny świat, taki właśnie w wersji lajt. Ale, co można robić w małym miasteczku schowanym gdzieś pomiędzy plantacjami bananowca i ryżu? My się nie nudziliśmy i spędzaliśmy ten czas na przeróżne sposoby. SPOSÓB 1: WSPINANIE Okolice Hampi są miejscem o niesamowitym potencjale wspinaczkowym. Tysiące porozrzucanych głazów i kamieni aż proszą się by się na nie powspinać. Do tej pory zaadaptowano tylko kilka sektorów wspinaczkowych, jednak w przyszłości pewnie się to zmieni i wspinacze opanują Hampi. Skala trudności wspinaczkowych jest zróżnicowana i każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Na ilość skał nie można narzekać… Krok pierwszy – przymiarka :) Krok drugi – wspin! Krok trzeci – odpoczynek Wspinanie w tym regionie rozpoczęło się na dobre, gdy w 2003 roku zawitał tu Chris Sharma, jeden z najlepszych wspinaczy na świecie. Od tamtej pory można zauważyć zwiększoną aktywność ludzi na skałach, jednak póki co nie ma tłumów. O tym, że wspinanie nie jest tu produktem turystycznym numer jeden przekonujemy się, gdy miejscowa sklepikarka ze zdziwieniem zapytała czemu nosimy na plecach łóżko? Oczywiście nie chodziło o łóżko tylko o crasch pad – materac, który przy wspinaniu służy do asekuracji. W Hampi nie problemu z wypożyczeniem sprzętu wspinaczkowego, ani ze znalezieniem odpowiedniej skały. A jeżeli wspinanie nie jest Waszą pasją to może czas na jogę? SPOSÓB 2: JOGA Gdzie jak nie w Indiach, kolebce jogi, nie zacząć jej praktykowania? Albo chociaż spróbowania? W Hampi powstało już kilka szkół jogi, które cieszą się sporą popularnością. Zajęcia odbywają się w różnych porach dnia, zarówno rano jak i po południu, prowadzone są zazwyczaj w języku angielskim, a cena za jedną lekcję (zazwyczaj 1,5 – 2 godziny) to wydatek około 7-10 złotych. Dominująca jest astanga joga, jednak zajęcia prowadzone są dla różnych stopni zaawansowania, więc czemu by nie spróbować! Sami nie wiemy czy to urok miejsca, czy prowadzącego, ale byliśmy zdziwieni gdy po drugich zajęciach zaczęliśmy stawać na głowie, a nasze ciała wyginały się w piękne łuki i mostki. Dalej nie przekonani? No to może sposób bardziej tradycyjny, po prostu zwiedzanie. Takie zachody słońca to ja rozumiem! SPOSÓB 3: ZWIEDZANIE Hampi (dawno, dawno temu – Widźajanagara) to pod względem historycznym niezła perełka. Na dwudziestu sześciu kilometrach kwadratowych znajduje się około pięćset pięćdziesięciu świątyń i pomników, które dzięki swojej unikalności zostały w 1986 roku wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto w drugiej połowie XVI wieku zostało zniszczone przez wojska muzułmańskie, jakie nawiedziły tę część Indii. Podczas półrocznego oblężenia praktycznie całe miasto zostało zniszczone a to, co po nim zostało możemy oglądać po dziś dzień. Punktem centralnym miasteczka jest świątynia Virupaksha. Jest wysoka na pięćdziesiąt metrów przez co widać ją praktycznie z każdego miejsca w okolicach Hampi. Wejście na teren przyświątynny to wydatek zaledwie dwóch rupii. O tym, że warto mieć ze sobą kilka drobnych monet, dowiedzieliśmy się na miejscu, gdy zobaczyliśmy tresowanego słonia, który za drobną opłatą (wkładaną bezpośrednio do trąby) błogosławi darczyńcę. Słoń lubi także banany i poranną kąpiel, którą można zobaczyć nad rzeką pomiędzy ósmą a dziesiątą. Słonik dał błogosławieństwo Świątynie wśród skał Hampi jest częstym tłem filmów bollywoodzkich Świątynie są oddalone od siebie nawet kilka kilometrów. Do tych położonych najdalej najlepiej dotrzeć rowerem, skuterem bądź motocyklem, które można wypożyczyć w dowolnym miejscu za niewielką opłatą. Warto wyruszyć na całodzienną wycieczkę by zobaczyć przynajmniej większość z zabytkowych budowli. Objechanie całego kompleksu rowerem powinno zająć nie więcej niż cztery, pięć godzin. Wstęp do większości świątyń jest całkowicie bezpłatny. Trochę byliśmy zdziwieni, że większość z nich nie jest ogrodzona, praktycznie wszędzie można wejść i zaglądnąć, dotknąć rzeźb i przyjrzeć się im z bliska. Większość z nich jest zachowana w całkiem dobrym stanie. Tak jak świątynia Vittala i znajdujący się na środku placu kamienny rydwan, podobno bardzo unikalny. Więcej szczegółowych informacji znajdziecie w naszym wpisie – kliknij tutaj. Może zdarzyć się tak, że żadna z powyższych propozycji Wam nie podpasuje. Co wtedy? Istnieje jeszcze jeden sposób, który najmniej polecamy ale który jest chyba najbardziej popularny wśród turystów. SPOSÓB 4: NICNIEROBIENIE Co oznacza nicnierobienie? W najczystszej formie jest to czytanie książek, bujanie się na hamaku, pielgrzymowanie z knajpy do knajpy i smakowanie lokalnych (i nie tylko!) przysmaków. Niektórym to nie robienie niczego dobrze wychodziło – spotkaliśmy ludzi, którzy siedzieli tu już trzeci i czwarty miesiąc. Ale nie ma co ukrywać miejscowy klimat sprzyja dłuższemu wypoczynkowi. Spokojna atmosfera, muzyka reggae (lub trans, zależy gdzie się trafi), uśmiechnięci ludzie, duża ilość przyjemnych knajpek. Poczuć się tu można trochę jak na Jamajce, a nie w Indiach. Polecamy szczególnie tę część miasta, która znajduje się po drugiej stronie rzeki. Jest tam dużo spokojniej i klimatycznie. Zawsze z braku pomysłów można posiedzieć nad rzeką i poobserwować mieszkańców „Mister mister!! Photo photo!!” No to macie :) A po lekcjach czas na bieganie po skałach! Naszym zdaniem najlepiej wykorzystać czas spędzony w Hampi na każdy z przedstawionych sposobów. Nie ukrywamy, że odpoczywając tak jak proponujemy, nie sposób jest poznać prawdziwych Indii. Okolice Hampi, Goa oraz Kerala są chyba najlepszą destynacją dla osób, które bardzo chcą pojechać do Indii, ale z jakiś powodów też się ich obawiają. Dla nas była to miła odmiana i czas relaksu, który każdemu się czasem należy! The post HAMPI NA CZTERY SPOSOBY, CZYLI INDIE W WERSJI LAJT appeared first on Złap Trop.

Mniej znana strona Gruzji

Złap Trop

Mniej znana strona Gruzji

Gruzja była pierwszym krajem na naszej rocznej ścieżce podróżniczej. I nie ma chyba lepszego miejsca na początek tak świetnej przygody. Piękne góry, widoki, pyszne jedzenie i otwarci ludzie! Nie ma lepiej. I nic dziwnego, że jest to często wybierany cel podróży wśród Polaków. Oprócz popularnych kierunków zwiedzania jak oczywiście Tbilisi, Kazbegi, Gori, Swanetia czy Batumi, my dziś polecimy Wam udać się trochę głębiej, tam gdzie większość turystów dociera na samym końcu (gdy starczy czasu) lub nie trafia tam wcale. Na początku podróży pisaliśmy w miarę na bieżąco (ale mieliśmy wtedy zapał!) jednak o tym kawałku Gruzji nie zdążyliśmy naskrobać bezpośredniej relacji.  Szkoda byłoby ten region ominąć, więc dziś nadrabiamy wpisem – udamy się do odremontowanej twierdzy Rabati, twierdzy Chertwisi oraz do skalnego miasta jakim jest Wardzia. Z pewnością warto uwzględnić te miejsca na swojej mapie, są o wiele ciekawsze niż brzydkie Kutaisi czy mało ciekawe Gori. Monastyr w pobliżu Borjomi Na początek może trochę informacji praktycznych – Jak dostaliśmy się w te miejsca? Skorzystaliśmy z wycieczki jaką zaoferował nam Artur z informacji turystycznej w Borjomi. Na początku mieliśmy trochę mieszane uczucia co do tego pomysłu. Z drugiej strony i tak chcieliśmy tam pojechać, a jak się później okazało w grupie ukraińsko, izraelsko, polskiej było bardzo sympatycznie. Kosztowało nas to 20 lari/os, wycieczka trwała cały dzień (tak mniej więcej od godziny 8 do 18). Warto wiedzieć co nieco o odwiedzanych miejscach, bo kierowca przewodnikiem nie był ale lubił piosenki naszego polskiego Jamala :). Zdobyta twierdza Cherwisi (Khertvisi) Nasz wesoły busik zatrzymuje się przy pierwszej atrakcji naszej wycieczki, a jest nią twierdza  Chertwisi. By do niej dojść musimy wdrapać się na pobliskie wzgórze. Ścieżkę do twierdzy łatwo dostrzec z parkingu – jest wydeptana. Już na pierwszy rzut oka widać, że twierdza ta była okazała i trudna do zdobycia. Tym bardziej, że ta budowla powstała prawdopodobnie  około II w. p.n.e. i dzielnie broniła się aż do najazdu Mongołów. Podobno swojego dzieła zniszczenia dokonał tu sam Aleksander Macedoński…Obecnie twierdza niszczeje sama i nikt nie musi jej w tym pomagać. Schronienia przed słońcem szukają tu krowy i kury więc nie zdziwcie się jak staną na Waszej drodze. Forteca jest w dosyć opłakanym stanie, brak wytyczonych tu ścieżek zwiedzania tylko rujnuje twierdzę, bo wiadomo turysta rządny dobrego zdjęcia wejdzie wszędzie by takowe zrobić! Zabytek ten stanowi niejaki kontrast dla kolejnego miejsca, które odwiedziliśmy i którego odremontowanie budzi dziś wiele dyskusji. twierdza Cherwisi twierdza Cherwisi Kontrowersyjna twierdza Rabati Twierdza Rabati położona jest na wzgórzu w miejscowości Achalciche, mniej więcej 30 km od granicy z Turcją i około 100 km od granicy z Armenią. Na terenie kompleksu znajdziemy zamek, meczet, cerkiew jak i synagogę co może świadczyć o niezłych zawiłościach historycznych tego miejsca. Generalnie jest tu bardzo ładnie, przystrzyżone trawniczki, fontanny, równe chodniczki i tak jakoś nie gruzińsko. Cały kompleks został odremontowany i oddany do zwiedzania w 2012 roku.  Widok na cały kompleks Rabati Nie widzieliśmy twierdzy sprzed remontu i wiemy, że ta renowacja budziła i budzi nadal mieszane uczucia nie tylko wśród mieszkańców ale także wśród miłośników Gruzji. Naszym zdaniem wygląda to całkiem nieźle, fakt może trochę disnejowsko i jakoś nie do końca pasuje nam to wszystko do tego co już w Gruzji zobaczyliśmy. No ale jest dodatkowy punkt na turystycznej mapie, rozwija się w tym miejscu turystyka a kontrowersje wokół twierdzy chyba tylko napędzają tu ciekawskich, a co zatem idzie i pieniądze. Nam najbardziej podobało się muzeum. Przestrzenne, czyste z ciekawymi eksponatami jakie znaleziono tu podczas renowacji właśnie. I chociaż może nie jest to taka prawdziwa i autentyczna Gruzja jakiej zazwyczaj szukamy to warto tu zajechać chociaż na chwilę by mieć własne zdanie na ten temat. Wszystko jest kwestią gustu – naszym ukraińskim towarzyszom podróży kompleks bardzo się podobał J. Bilet wstępu kosztuje 5 lari/osobę. w muzeum To co najlepsze zostało na koniec – Wardzia Główny cel naszej wycieczki został na sam koniec. Skalne miasto Wardzia to miejsce, które zdecydowanie warto odwiedzić. Skalne miasto wizualnie nie przypomina tego z tureckiej Kapadocji ale pełniło dokładnie taką samą funkcję. Wydrążone w skale pomieszczenia oraz kilometry tuneli pod miastem służyły jako schronienie podczas licznych najazdów mongolskich. Wardzia w czasach świetności mogła pomieścić nawet 50 tysięcy osób! Jednak po trzęsieniu ziemi jak i najechaniu miasteczka przez Persów miejsce te chyliło się ku upadkowi, aż  w końcu zostało całkowicie opuszczone. Widok na skalne miasto – Wardzia Obecnie skalne miasto jest udostępnione do zwiedzania, jednak dziś można zobaczyć tylko cząstkę tego co istniało kiedyś. Pozostało około 250 komnat, kilkanaście kilometrów podziemnych korytarzy i monastyr, którym opiekują się mnisi. Bilet wstępu kosztuje 2 lari/osobę. Kilkaset metrów od wejścia do skalnego miasta znajdują się gorące źródła, w których można zażywać leczniczych kąpieli (za darmo). Jednak stan czystości basenu był na tyle wątpliwy, że tylko garstka z naszej wycieczki zdecydowała się na wejście . Generalnie wycieczkę uznajemy za udaną. W intrenecie krążą złe informacje o organizacji tego wyjazdu. Nam się nic nie zdarzyło, plan wycieczki został zrealizowany w 100% a że kierowca mówił tylko po rosyjsku, a nie angielsku no to jasna sprawa. W końcu jesteśmy w Gruzji a nie Austrii czy Hiszpanii :). Okolice skalnego miasta     The post Mniej znana strona Gruzji appeared first on Złap Trop.

Jak zadbaliśmy o bezpieczeństwo w podróży

Złap Trop

Jak zadbaliśmy o bezpieczeństwo w podróży

Co zniechęca wielu ludzi do podróżowania? Oprócz takich powodów jak brak pieniędzy czy urlopu pojawią się także lęk i strach przed nieznanym. Czyhające z każdej strony niebezpieczeństwo i ogólne nastawienie, że świat jest zły. A tu nas okradną, a tam oszukają lub spróbują naciągnąć. A na dodatek te wszystkie choroby i kataklizmy! Jakby to powiedzieć … idąc po bułki do sklepu także może nam przytrafić się coś złego – więc bez paniki. Założę się, że ryzyko tego, że akurat coś w podróży nam się przydarzy jest takie samo jak w życiu codziennym. Na uniknięcie niebezpieczeństwa w podróży mamy spore szanse. Składa się na to po części szeroko pojęte „ogarnięcie” jak i odrobina szczęścia. Z naszego doświadczenia wychodzi na to, że świat i ludzie są z natury dobrzy. Przez cały rok nie stało nam się praktycznie nic, nie przytrafiło żadne nieszczęście, nikt nas nie okradł, wróciliśmy z głową na karku i wszystkimi kończynami. Bo ludzie są z natury dobrzy! Jednak nie zrozumcie nas źle – nie zachęcamy Was do rezygnacji z zasad bezpieczeństwa! Wręcz przeciwnie! Namawiamy by do tej kwestii podejść całkiem poważnie aby uniknąć w podróży stresów i niepotrzebnych kłopotów. Często pytacie nas o bezpieczeństwo w podróży, jak przewozić dokumenty, pieniądze ale także jak nadzwyczajnie w świecie nie dać się oszukać i wyrolować :). Uważamy, że jest to całkiem ważny aspekt podróżowania więc podzielimy się z Wami naszymi patentami i doświadczeniami. Wpis ten potraktujcie nie tylko jako zbiór informacji przed długim wyjazdem. Jesteśmy przekonani, że nawet na tygodniowy urlop wskazówki stąd zaczerpnięte mogą się Wam przydać. No to co? Gotowi do drogi? Zaczynamy.   Pieniądze, pieniążki, karty i inne plastikowe stwory Na szczęście minęły już te czasy kiedy po przyjeździe do danego kraju biegało się w poszukiwaniu kantorów (no ok, są jeszcze takie miejsca jak np. granica Tajlandii z Kambodżą). Nie trzeba nosić ze sobą gotówki, jedynie plastikową kartę oraz zakodowany w naszej głowie PIN do niej. Są jednak takie kraje jak np. Iran gdzie śmigaliśmy z „reklamówką” wypchaną dolarami więc lepiej upewnić się wcześniej gdzie nasza karta działa, a gdzie nie (dla jasności – w Iranie żadna nie działa). Obecnie banki prześcigają się w ofertach dla osób mobilnych i podróżujących – co więc wybrać? Poszukując konta idealnego na wyjazd zdecydowaliśmy się na kantor walutowy Alior Banku. Zapytacie na czym to polega i czym różni się to od zwykłego konta bankowego, albo dlaczego nie wypłacać pieniędzy ze zwykłego konta i wymieniać je na lokalną walutę. Oczywiście obie opcje są możliwe – jednak po co przepłacać? Kantor walutowy ma to do siebie, że kupujesz walutę (w naszym przypadku były to częściej dolary, rzadziej euro) kiedy chcesz i w jakiej ilości chcesz nie płacąc za przewalutowanie. Działa to mniej więcej tak: Przelewasz pewną kwotę ze swojego zwykłego konta na konto założone w kantorze Za pieniądze ulokowane w kantorze kupujesz (internetowo) interesującą Cię walutę (dla przykładu dolary) w wybranej wysokości np. $100 Złotówki są automatycznie przeliczane na wybrną przez Ciebie walutę (dolary) po kursie jaki obowiązuje danego dnia Idziesz z kartą kantoru do bankomatu i wypłacasz lokalną walutę, która przeliczana jest z Twoich dolarów. Na czym oszczędzamy? W kantorze kursy walut zazwyczaj są niższe niż w bankach czy w kantorach stacjonarnych. Różnice są znaczne, rzędu kilkunastu groszy na dolarze (w porównaniu do kursów w standardowych bankach). A do tego konto jak i wyrobienie kart do niego jest całkowicie darmowe. Możliwości konta jest całkiem sporo. Można dla przykładu ustawić zlecenie, że gdy np. dolar zejdzie poniżej 3,40 zł to kupujemy go automatycznie w takiej a takiej ilości. Zebraną walutę możesz także w odpowiednim momencie sprzedać. Nie jest to artykuł sponsorowany, nam naprawdę sprawdził się ten sposób kupna i wypłacania waluty. Na podobnej zasadzie działa np. cinkciarz.pl czy walutomat.pl. Karty do kantoru walutowego Alior Oczywiście mieliśmy także konto internetowe swojego banku, z którego przelewaliśmy pieniądze na kantor walutowy. Najlepiej ustalić limit dzienny wypłaty w razie włamania na konto (wiadomo logujemy się do banku w różnych miejscach i z różnych komputerów) aby nie „wyczyściło” nam go całkowicie – na szczęście nic takiego nie miało miejsca! Dodatkowo mieliśmy kartę kredytową z ustawionym niskim limitem dziennym by w razie kradzieży nie zniknęło zbyt dużo. Karta przydaje się przy rezerwacji niektórych noclegów czy wynajęciu samochodu lub kampera np. w Australii czy Nowej Zelandii. Indyjskie standardy bezpieczeństwa  Zdrowie albo kłopot Na forach podróżniczych często pojawiają się pytania o sens robienia szczepień przed wyjazdem w egzotyczne kraje. Zdania są jak zawsze podzielone, jedni szczepią się na wszystko, a do plecaków pakują kilogramy leków, inni zazwyczaj w ramach oszczędności nie szczepią się w ogóle. Każdy ma swój rozum i decyzję podejmie sam. Nie będziemy przekonywać Was na siłę do szczepień. Napiszemy co my zrobiliśmy przygotowując się do podróży. Po pierwsze odwiedziliśmy Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni by zasięgnąć języka u specjalisty. Tam po konsultacji dowiedzieliśmy się jakie szczepienia wchodzą w grę i wybraliśmy te, które uważaliśmy za najpotrzebniejsze a więc: Błonnica (w tym tężec i polio), wścieklizna, WZW typu A oraz dur brzuszny. Już na początku podróży jedno ze szczepień oszczędziło nam  nerwów i stresów. Anię ugryzł pies w Armenii. Oczywiście w przychodni nikt nie słyszał o szczepieniu, a z naszej żółtej książeczki sczepień nikt nic nie rozumiał więc całe szczęście, że te szczepienie mieliśmy. Ani piana z buzi nie ciekła i oprócz blizny żadnych śladów po ugryzieniu nie widać :). Więcej o szczepieniach przeczytacie w naszym wpisie – klik i sami podejmijcie decyzję, co dla Was najlepsze. Międzynarodowe karty szczepień zwane żółtymi książeczkami Kolejnym pytaniem jakie nam wysyłacie jest kwestia ubezpieczenia. O tym, że ubezpieczyć się trzeba nie musimy chyba przypominać J. My skorzystaliśmy z oferty Euro 26 SPORT. Zależało nam przede wszystkim na ubezpieczeniu, które obejmowało sport, jak wspinaczka, trekking czy nurkowanie. Koszt takiego rocznego ubezpieczenia to 137 zł. Czy ubezpieczenie nam się przydało? Tak. Po nurkowaniu Ania miała zastój wody w uchu i po wizycie w szpitalu w Tajlandii (prywatnym) dostaliśmy zwrot z ubezpieczalni za koszt wizyty oraz leków. Poza tym na kartę mieliśmy sporo zniżek przy wejściach do muzeów czy innych atrakcji – traktowano ją często jako kartę studencką :). Nasza apteczka była całkiem skromna. Oprócz tabletek na malarię (Malarone), których mieliśmy tyle ile potrzebne jest na tzw. dawkę uderzeniową, w apteczce znajdowały się plasterki :), woda utleniona w żelu, leki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe oraz leki na biegunkę (Smecta). Pozostałe leki kupowaliśmy w miarę potrzeb już w podróży. Chociaż żadnych zatruć nie mieliśmy kaszel i ból gardła dopadł nas w Nepalu podczas trekkingu. Jednak i tam lokalni znachorzy potrafili nam pomóc. Czosnek i magiczne pomarańczowe tabletki szybko postawiły nas na nogi! Ktoś tu sobie ostrzył na nas noże :) Dokumenciki do kontroli Warto przed podróżą wyrobić sobie kilka zdjęć paszportowych, będą potrzebne do wyrobienia wiz. Zeskanowane i przetrzymywane na mailu dokumenty takie jak paszporty, karty czy chociażby akt małżeństwa także mogą się przydać. Wpiszcie sobie też w kontakty numery telefonów alarmowych do banków czy do ubezpieczyciela by w razie czego nie panikować. Niestety zachowania zwierząt często nie da się przewidzieć  Pan i pani gadżet No dobrze, ale co jeszcze można zrobić by zmniejszyć ryzyko nieprzyjemnych sytuacji w podróży? Reklamy atakują nas z każdej strony o najpotrzebniejszych gadżetach jakie koniecznie musisz mieć, bo inaczej Twój wyjazd na pewno okaże się klapą. Na rynku turystycznym jest tego mnóstwo! Sami chyba daliśmy się trochę ponieść, ale w tamtym momencie byliśmy przekonani, że akurat ta rzecz jest nam niezmiernie potrzebna! O tym, co mieliśmy w pleckach będziemy jeszcze pisać, dzisiaj przedstawimy Wam tylko te rzeczy, które nawiązują do bezpieczeństwa. Zacznijmy od przechowywania i przewożenia pieniędzy. Zamiast zwykłego portfela pokusiliśmy się o kupno dwóch saszetek, jednej większej w której trzymaliśmy paszporty, kartę do bankomatu i grubsze pieniądze. Druga mniejsza na drobne pieniądze, obie marki Pacsafe. Noszone były docelowo pod ubraniem, na pasie. Saszetki wydawały się idealnym pomysłem, zawsze blisko ciała, pod ręką, niewidoczne. Nosiliśmy je zgodnie z zastosowaniem chyba dwa miesiące. Jednak to był nasz kres. Po przyjeździe do Nepalu było nam niewygodnie nosić dodatkową warstwę. Przez wysokie temperatury człowiek cały czas spocony, saszetka kleiła się do ciała. Poza tym było nam trochę nieporęcznie wyciągać kasę podciągając cały czas koszulkę do góry (zwłaszcza Ani) albo odpinając pas biodrowy w momentach kiedy mieliśmy założone plecki. Po tych dwóch miesiącach saszetki trafiły do plecaka i korzystaliśmy z nich jak z normalnego portfela. Także widzicie…Jeżeli chodzi o dokumenty i gotówkę to mieliśmy rozmieszczone je w różnych miejscach w plecakach. Później doszedł nam jeszcze jeden mały plecak (razem mieliśmy 3!!), w którym trzymaliśmy portfel. O ile na początku byliśmy przewrażliwieni i pilnowaliśmy wszystkiego jak oka w głowie, z biegiem czasu jakoś ta obsesja nam przeszła…i pomimo naszego luźniejszego podejścia nic się nie stało.  Jedna z saszetek, niestety zbędny wydatek Podobny los jak saszetki spotkał pasek do spodni ze specjalnie wszytym od wewnątrz zameczkiem, w którym to bezpiecznie jest przewozić zwinięte banknoty. Nie wiem czy chociaż raz skorzystaliśmy z  tego paska zgodnie z jego celem użycia. Kolejnym gadżetem, który wydawał nam się całkiem pomysłowy i ważny były siatki na plecaki (Pacsafe), które miały chronić nasz dobytek przed obrabowaniem. No cóż…Żeby nie skłamać skorzystaliśmy z siatek może 4-5 razy podczas całego roku! W nocnym pociągu w Indiach, nocnym autobusie w Tajlandii i chyba dwa razy w hostelu gdzie nie było szafek na bagaże. Patrząc na wagę jednej siatki (ponad pół kilo) i cenę to wydatek ten był zbędny. Na szczęście znalazł się ktoś kto bardzo potrzebował takich siatek więc z chęcią odsprzedaliśmy. Sitaki są dosyć kłopotliwe w zakładaniu, poza tym przyciągają wzrok zwłaszcza gdy zakładasz je w wypchanym indyjskim pociągu :). Po prawej – złożona siatka nie zajmuje dużo miejsca, niestety sporo waży. Po lewej – rozłożona siatka Teraz dla odmiany coś, co przydało nam się a wcale się tego nie spodziewaliśmy. To mały alarm bezprzewodowy Alarmio (do kupienia na Amazon.com, cena około $20). Urządzenie jest wielkości większej kłódki, całkiem lekkie. Działa jak kłódka na szyfr, tyle że dodatkowo ma opcję wydawania dźwięku. W razie próby dobrania się przez osoby postronne do alarmu włącza się alarm (czujka ruchu), który jest całkiem głośny. Alarm posiada stalową linkę, którą ciężko jest przeciąć, a gdy to nastąpi alarm również zawyje. Nam służył niekiedy jako kłódka na drzwi gdy spaliśmy w podejrzanym miejscu, jako zabezpieczenie na plecaki (spięte linką zamki) gdy w hostelu nie było szafek na bagaże, lub zabezpieczenie na rowery. No i na koniec coś co każdy podróżnik mieć powinien to mała kłódeczka na szyfr lub kluczyk. Niezbędna w hostelach. Najlepiej mieć jeszcze jedną na zapas, gdybyście zapomnieli szyfru lub zgubili kluczyk. Coś co może nie jest świetnym zabezpieczeniem przed kradzieżą ale warto to mieć to worki ochronne na plecaki. Można je narzucić na plecak w tłocznych miejscach lub gdy wrzucamy plecak do lulu bagażowego w autobusie – zawsze to dodatkowa warstwa jaką musi pokonać złodziejaszek by dostać się do naszych rzeczy :). To by było na tyle, chociaż na koniec dodamy jeszcze coś ważnego! Kłódki przydają się zwłaszcza w hostalch Chłodna głowa, trzeźwy umysł Najważniejszą rzeczą jest nasza głowa! Jeżeli w podróży nie będziemy trzeźwo myśleć to żadne gadżety, szczepienia i zabezpieczenia nie uchronią nas przed smutnymi niespodziankami. Alkohol, narkotyki i inne używki to największe zło. Oczywiście nie namawiamy Was do całkowitej abstynencji bo wszystko jest dla ludzi – jednak jak wiecie podczas imprezek spada nasza czujność a wzrasta zaufanie do ludzi, łatwiej nawiązujemy znajomości prawda? Całe szczęście, że Polak jest zazwyczaj przezorny i ma mocniejszą głowę do trunków :). A na koniec może trochę z przestrogą. Długiej podróży jak i okoliczności w jakich się znajdziemy nie da się przewidzieć. Tak jak i kataklizmów czy zachowania ludzi i zwierząt. Pamiętajcie o intuicji i pewności siebie, to na pewno pomoże! Nam, idąc tym tropem, nic się nie stało :). I tym optymistycznym akcentem kończymy nasze wywody. Jeżeli macie jakieś uwagi i sprawdzone patenty –  piszcie! W kasku na głowie można wyglądać stylowo!   The post Jak zadbaliśmy o bezpieczeństwo w podróży appeared first on Złap Trop.

10 miejsc Nowej Zelandii, które zdecydowanie warto zobaczyć

Złap Trop

10 miejsc Nowej Zelandii, które zdecydowanie warto zobaczyć

  Nowa Zelandia…zawsze była naszym celem i marzeniem. Jak wiecie udało nam się je zrealizować i rok temu podróżowaliśmy po kiwi wyspie  To co zobaczyliśmy wbiło nas nie raz w ziemię! Jest pięknie! Teraz bardzo często wracamy do tych wspomnień i krajobrazów. Chyba już nigdy nie zapomnimy tych widoków i mamy nadzieję, że zostaną jak najdłużej w takim niezmienionym stanie. By i nasze dzieciaki mogły zobaczyć to co my zobaczyliśmy. Ale póki dzieci to zobaczą to szybciej podzielimy się w Wami tymi niezwykłymi widokami. 1. Piha Beach - rozległe czarne plaże, zlokalizowane około 40 km od Auckland na zachodnim wybrzeżu. Idealne miejsce nie tylko do robienia zdjęć ale także do uprawiania surfingu. Z tego miejsca nie zapomnimy świeżej morskiej bryzy na twarzy oraz widoku śladów naszych stóp na czarnym jak węgiel piasku.    2. Wulkaniczne wzgórza Waimangu - w okolicy miasteczka Rotorua znajdziecie kilka miejsc, w których można zobaczyć geotermalną działalność natury. Waimangu pod tym względem jest magiczne. Na pewno nie zapomnimy dźwięku bulgocącego błota, widoku parujących jezior czy unoszącego się wszędzie zapachu siarki.    3. Park Narodowy Tongariro - najpopularniejszy  jednodniowy szlak pieszy na wyspie (Tongariro Alpine Crossing). To właśnie góra Ngauruhoe stała się inspiracją dla Petera Jacksona i w filmach o Władcy Pierścieni widzimy ją jako Górę Przeznaczenia. Długo będziemy wspominać panującą tam ciszę przerywaną podmuchami wiatru oraz śnieżnobiały nieskazitelny kolor śniegu.     4. Marlborough Sounds – fiordy Marlborough są jedyne w swoim rodzaju. Całkowicie nie mieliśmy w planach zobaczyć tego miejsca, los jednak sprawił inaczej. I nie żałujemy. Widok stada delfinów, które ścigały się z naszym stateczkiem i miały z tego świetną zabawę był czymś niesamowitym. To zdecydowanie  jedno z lepszych wspomnień z naszej podróży!   5. Zachodnie wybrzeże wyspy południowej – a szczególnie okolice lodowca Franz Josef oraz lodowca Fox. Oprócz gór i lodowców na uwagę zasługują także plaże na których widzieliśmy kilkakrotnie frywolnie hasające foki :). Do dziś wspominamy „śpiew” lodowca oraz szum fal uderzających o brzeg…     6. Okolice miasteczka Wanaka bogate są szlaki piesze i rowerowe. Wierzchołek góry Mt Roy – to stąd rozpościera się najpiękniejszy jak dla nas krajobraz Nowej Zelandii (drugie zdjęcie). Siedzieliśmy tam chyba godzinę, aż nacieszyliśmy oko panoramą :). A poniżej widok z okna naszej sypialani, lepszego w życiu nie mieliśmy   7. Okolice miasteczka Arrowtown  – sielskie klimaty okolicy po prostu wbijają w ziemię. Warto tu zajrzeć jadąc do turystycznego Queenstown. Jakbym miała zamieszkać w Nowej Zelandii to właśnie tutaj. Z tego miejsca nie zapomnimy smaku wina z pobliskiej winnicy oraz tych poranków z takimi widokami:     8. Droga do Milford Sound – Milford Sound jest celem samym w sobie. Ale nie spodziewaliśmy się, że droga do fiordu jest aż tak atrakcyjna. Po drodze mijamy krystalicznie czyste jeziora, wodospady, które trudno zliczyć, majestatyczne wierzchołki ośnieżonych szczytów czy dramatyczne skalne zbocza. A wszystko to zobaczyć można jak tylko uniosą się poranne mgły i chmury. Chyba nigdy nie miałam aż tak brudnej szyby przy swoim siedzeniu Cała zaklejona palcami i zaparowana od wszystkich ohów i ahów :).   9. Milford Sound – nie mogło zabraknąć tego miejsca w naszym top 10. Chyba największa atrakcja turystyczna Nowej Zelandii. Owszem, jest pięknie, jednak naszym zdaniem są piękniejsze miejsca na wyspie. Mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na słoneczną pogodę. Z tego miejsca nie zapomnimy rejsu statkiem oraz smaku kawy z termosu   10. Aoraki/Góra Cooka – Najwyższy szczyt Nowej Zelandii (3724 n.p.m). Piękny i dramatyczny. To tu trenował Edmund Hillary przed wejściem na Mt Everest. To tu spędziliśmy ponad godzinę patrząc się w zaśnieżony szczyt. W pobliżu znajduje się sporo tras trekkingowych skąd można podziwiać lodowce i jeziorka. W pamięci na zawsze zostanie nam chłód bijący od góry oraz smutny widok topniejących, w przerażającym tempie, lodowców.  The post 10 miejsc Nowej Zelandii, które zdecydowanie warto zobaczyć appeared first on Złap Trop.

Wczasy w Tajlandii – którą plażę wybrać? Część 2 – Ko Lanta, Krabi czy Ko Phangan?

Złap Trop

Wczasy w Tajlandii – którą plażę wybrać? Część 2 – Ko Lanta, Krabi czy Ko Phangan?

Tajlandia jako kraj turystyczny nie musi się zbytnio reklamować. Piękne plaże, ciepła i błękitna woda oraz słońce mówią same za siebie. Miejsc na wypoczynek, relaks, imprezowanie czy inne zachcianki w całej Tajlandii dostatek. Turysta znajdzie tu wszystko, dosłownie wszystko a nawet znacznie więcej :). Jak wśród tych wszystkich pokus wybrać to idealne miejsce na wakacje? Postaramy się Wam pomóc. Podczas naszych podróży zwracamy uwagę nie tylko na uroki i atrakcje danego miejsca ale także na jego klimat i nazwijmy to typ turysty, który będzie nas otaczał przez okres naszego wypoczynku. Jedni z Was podczas takiego urlopu w Tajlandii będą poszukiwać rozrywki, inni spokoju a jeszcze inni zapragną spędzić ten czas z  rodziną. W poprzedniej części pisaliśmy o wyspie Ko Tao – klik. Dziś przyszedł czas na porównanie kolejnych trzech bardzo popularnych turystycznych rejonów jakimi są wyspa Koh Lanta, Koh Phangan oraz plaża Ton Sai w prowincji Krabi. Przeczytajcie może znajdziecie coś dla siebie i wybierzecie się na kolejne wakacje właśnie w jedno z tych miejsc. Słońce, ciepła woda i bialutki piasek – czego chcieć więcej? Ko Lanta – relaks na całego! Ah…Koh Lanta…Piękna i cudowna. Mieliśmy spędzić na tej wyspie dwa może trzy dni, ale po kilku godzinach spędzonych na wyspie wiedzieliśmy, że zostaniemy tu trochę dłużej. Urzekła nas szczególnie spokojna atmosfera. W miejscu, w którym byliśmy nie było głośnych dyskotek, plaże były czyste a woda przejrzysta. Więcej szczegółów znajdziecie poniżej. Zatłoczenie – Nie oszukujmy się, na wyspę przyjeżdża całkiem sporo turystów, jednak wielkiego zatłoczenia na plażach nie widać.  Noclegi znajdują się praktycznie wzdłuż całej linii brzegowej więc i turyści są rozproszeni po całej wyspie. My zakotwiczyliśmy się na plaży Klong Nin, gdzie turystów była garstka. Jak widać tłoków na plaży nie ma :) Typ turysty – z naszych obserwacji wynika, że na wyspę zjeżdżają rodziny z dziećmi oraz  małżeństwa w swojej podróży poślubnej. Dzięki temu panuje to stosunkowo spokojny klimat. Klimat wyspy – Plaża Klong Nin oraz Klong Hin to naszym zdaniem oaza spokoju. Znajdziesz tu knajpki na plaży ale bez głośnych dyskotek. Ogólnie życie poza plażą toczy się tu dosyć spokojnie. Naszym zdaniem klimat wyspy jest idealny dla wszystkich którzy nie lubią głośnych imprez, lubią się wyspać i nie przepadają na tłokiem. Zupełna odwrotność pobliskiej Koh Phi Phi. Dla nas perfekcyjnie! Noclegi – Nocleg bez rezerwacji można znaleźć bez problemu, pod warunkiem, że masz sporo w portfelu. Inaczej radziłabym zarezerwować nocleg przez internet, bo w sezonie możecie spędzić kilka godzin na poszukiwaniu miejsca do spania. Świetne promocje noclegowe znajdziecie wyszukując nocleg poprzez porównywarkę cen Hotels Combined. Z pomocą przyjdzie Wam biały miś, który zbierze wszystkie najbardziej korzystne oferty z serwisów rezerwacyjnych i z pewnością podpowie coś najbardziej korzystnego w dobrej cenie i sprawdzonej opinii.  Pierwszy nocleg na wyspie znaleźliśmy najtaniej za 500 batów ale nie był taki szałowy dlatego też drugiego dnia zrobiliśmy obchód po okolicznych ośrodkach i wybraliśmy bambusowy domek, w miarę tani, jak na okoliczne standardy, usytuowany przy samej plaży  w Monkey House. Cena za domek to 500 batów/dobę. Prysznic z zimną wodą oraz dostęp do internetu. Na plaży Klong Nin znajduje się także sporo droższych resortów, w sumie najwięcej noclegów znajdowało się w przedziale 900-1700bathów/ noc (stan na styczeń 2014). Nasza rezydencja :) Relaks w cieniu :) Jedzenie – standardowo w knajpach przy plaży ceny są o wiele wyższe niż w tych znajdujących się przy ulicy. Danie obiadowe (pad-thai czyli makaron z warzywami i innymi dodatkami) można znaleźć już za 40-50 batów (4-5 zł) w małych ulicznych barach. W knajpach ze stolikami nad brzegiem morza ceny tego samego dania kosztują od 60 -100 batów (6 – 10 zł), a w resortach jest jeszcze 2-3 razy drożej. Małe piwo przy plaży kosztuje około 600 batów (ok 6 zł). Atrakcje –  Tak jak na większości tajskich wysepek najlepiej wypożyczyć skuter i objechać wyspę dookoła, zatrzymując się na urokliwych plażach. Liczne biura podróży w swojej ofercie mają ogrom wycieczek, nie tylko po wyspie. My skorzystaliśmy z całodniowej wycieczki na snorkeling na 4 wyspy Koh Ngai, Koh Chuek, Koh Mook, Koh Maa. Są to bardzo popularne i jedne z lepszych rejonów do podglądania podwodnego życia. Całodniowa wycieczka (od godziny 8 do 17) kosztuje średnio 800 batów/osobę. W cenie dojazd, łódka, snorkeling, sprzęt do pływania, przewodnik, woda do picia oraz lunch. Jak dla nas bomba! Mnóstwo kolorowych rybek, rafy, super widoczność i piękne plaże. Polecamy! Podziwiamy rybki Rafałowi do twarzy z rurką :) Przy większości ośrodków tuż przy samej plaży, znajdziecie bambusowe platformy na których praktycznie przez cały dzień można skorzystać z masażu tajskiego (polecamy bardzooo bardzooo!) Cena takiego masażu przy plaży to koszt około 300 batów (30 zł). Można znaleźć i tańsze, ale nie przy plaży, tylko gdzieś przy ulicy – cena około 180-200 batów. Udogodnienia – Na wyspie można zaopatrzyć się zupełnie we wszystko. Jest sporo sklepów spożywczych, aptek, straganów z jedzeniem, kawiarni i sklepów z ubraniami. W centralnym punkcie znajduje się także punkt medyczny oraz kilka bankomatów. Dojazd – My na Koh Lantę kierowaliśmy się z prosto z Malezji. Z George Town do Hat Yai bilet na busik kosztował nas około 30 ringgit (około 30 zł). Z Hat Yai kierujemy się na Koh Lantę także busikiem za 350 batów. Przeprawa promowa nie trwa długo i prom (z busikiem) dopływa tylko do Saladan Pier a stamtąd już lokalnym tuk tukiem można dotrzeć na plażę jaką się chce. Z Koh Lanty możecie promem popłynąć wszędzie. Na Koh Phi-Phi, Krabi czy Phuket. Są też bezpośrednie transfery do Bangkoku. Krabi – raj wspinaczkowy Nie mogło być inaczej. Będąc w Tajlandii musieliśmy odwiedzić słynną prowincję Karbi, a dokładnie plażę Ton Sai – mekkę wspinaczkową. Dostaliśmy co chcieliśmy ale w przeciwieństwie do Koh Lanty, chcieliśmy zostać tu dłużej a niestety zostaliśmy tylko kilka dni. Dlaczego? Przeczytajcie. Zatłoczenie – no właśnie! Zatłoczenie to główny powód naszej skróconej wizyty na Ton Sai. Masa ludzi na plaży – fakt, że pięknej i szerokiej.Tłoczno w knajpkach, nie wspominając już o skałkach. Trochę nas to zniechęciło tym bardziej, że przypłynęliśmy tu z Koh Lanty gdzie klimat był zupełnie inny… Plaża Ton Sai oraz tradycyjnie wspinacze Skałki na których próbowaliśmy swoich sił w formie deep water solo Typ turysty – Na Ton Sai spotkacie zazwyczaj wspinaczy, na pobliskiej Railey turystów z grubszym portfelem. Nie polecałabym tego miejsca na wypoczynek z dziećmi (dużo ludzi, szeroka plaża = łatwo się zgubić). Klimat miejsca – gdybym miała opisać jednym słowem SPECYFICZNY. Dlaczego? Otóż na Ton Sai klimat trochę bardziej jak dla nas normalny. Tanie knajpki, wspinacze, dusze artystyczne i backpackersi. To tworzy klimat luzu i względnego chilloutu. Na sąsiedniej plaży Railey, która swego czasu została okrzyknięta najpiękniejszą plażą na świecie, atmosfera trochę gęstnieje. Roi się tu od wystylizowanych pań i drogich restauracji. Taki klimat nie dla nas… Oj ta wspinaczka nie potrwa już długo… Ceny noclegów – Na Ton Sai znajdziecie kilka tańszych miejscówek. My wybraliśmy domek w Base Camp (500 batów/noc) ze względu na bliskość wypożyczalni sprzętu wspinaczkowego. Zachwyceni warunkami nie byliśmy ale większość domków w pobliżu wyglądało podobnie i znajdowało się w takiej samej cenie. Oczywiście znajdziecie i droższe noclegi, bliżej morza, jak i odrobinę tańsze (400 batów) ulokowane w głębi lądu. Jedzenie – jak to w Tajlandii – pyszne! Ceny tak jak wszędzie podobne do siebie. Pad thai kosztuje około 60 batów, zupka tajska podobnie. Oczywiście mówimy tu o knajpkach nie restauracjach. Jedno nas tylko niemile zaskoczyło, mianowicie ceny w sklepach, których swoją drogą jest bardzo mało. Praktycznie ceny wszystkich produktów były 40-50% wyższe niż w innych miejscach. Może wynika to z faktu, że większość towaru najłatwiej jest tu dowieźć łodzią i stąd te ceny? Nie wiem…ale piwa na Ton Sai się nie napiliśmy. Atrakcje –  największą atrakcją tego miejsca jest bez wątpienia wspinaczka! Jeżeli jeszcze nie próbowaliście wspinania to nie ma lepszego miejsca na pierwszy raz. Znajdziecie tu kilka szkół wspinania, które proponują jedno, dwu, trzydniowe kursy zarówno dla początkujących jak i dla tych bardziej zaawansowanych. Takie kursy znajdziecie między innymi w Base Camp. Dla tych co już liznęli wspinania proponujemy wypożyczenie sprzętu i udaniu się w skały samemu. Ceny wypożyczenia szpeju (w Base Camp) to 1000 batów (100 zł) za cały dzień dla dwóch osób. W zestawie znajduję się: lina, buty, uprzęże, ekspresy oraz przyrząd. Jakoś sprzętu nie powala, ale nie jest też tragiczny. Jeżeli ktoś nastawia się na poważne wspinanie lepiej zabrać własny sprzęt z Polski. Poniżej cennik  z wypożyczalni Base Camp. I w skałach tłoczno.. Jeżeli ta forma wspinania nie bardzo Wam odpowiada to proponujemy trochę inną, nastawioną bardziej na zabawę czyli deep water solo, co w wolnym tłumaczeniu można wyjaśnić jako formę wspinania bez asekuracji. Jak kończy się takie wspinanie? Skokiem do wody! Zapewniamy, że będziecie się dobrze bawić! Cena takiej 7 godzinnej wycieczki to 700 batów/ osobę. W cenie jest sprzęt, lunch, woda, na łódce mieliśmy też sprzęt do snorkelingu. Poziom trudności wspinaczkowej był zróżnicowany. Podpływaliśmy do różnych skał więc każdy znalazł coś dla siebie :). Do dyspozycji turystów są także kajaki (około 300 batów za 3 godziny). Krok pierwszy – podpływanie do skały Krok drugi – wspinanie Krok trzeci – upadek…ale jaki przyjemny wprost do cieplutkiej wody :) A jeżeli nie szukasz mocnych wrażeń to pozostaje nic innego jak plażowanie oraz podziwianie obłędnych zachodów słońca. Zachód słońca na plaży Railey Udogodnienia – sklepy na Ton Sai zaopatrzone są raczej słabo, nie ma także bankomatów, najbliższy przy plaży Railey. Nie powinny Was zdziwić czasowe braki w dostawie prądu. Na Ton Sai ścieżki są ciemne, nie oświetlone więc dobrze zaopatrzyć się w latarkę, czołówkę. Dojazd – Na Ton Sai najłatwiej dostać się łódką. Przykładowe ceny: Łódka z Phi – Phi – 300 batów Łódka z Koh Lanty – 400 batów Taxi boat z Railay Beach do Ton Sai Bay Beach- 50 batów Koh Phangan – impreza z domieszką chilloutu Na Koh Pangan spędziliśmy w sumie dwa przemiłe tygodnie. Ponieważ poprzednim razem byliśmy na sąsiedniej wyspie Koh Tao, tym razem postanowiliśmy udać się na podobno najbardziej imprezową wyspę w Tajlandii. Wyspa słynie z dzikich imprez nazywanych Full Moon Party, które odbywają się podczas pełni księżyca. Ponieważ taki imprezowy klimat nie jest w naszym stylu postanowiliśmy się tym nie przejmować. W końcu wyspa jest całkiem spora i nie wszędzie słychać dudniącą muzykę. Zatłoczenie – nasz pobyt na wyspie przypadał akurat na porę deszczową, ale jak się okazało tylko z nazwy. Pierwsze dwa tygodnie września okazały się bardzo łaskawe. Deszczu wcale nie było tak dużo (mocniejszy tylko wieczorem) i temperatury nie zabijały tak jak w styczniu. Średnio było około 28 stopni. Idealna pogoda na leniuchowanie i zwiedzanie. Tłoków na wyspie także nie zauważyliśmy. Objechaliśmy wyspę kilka razy dookoła w praktycznie wszędzie był luz. Może po prostu taka pora. Jedynie w okresie imprezy Full Moon zjechało się trochę turystów z sąsiednich wysp. Ale trwało to dwa może trzy dni. Poza tym relaks i spokój. Jak widać pora deszczowa! Ludzi na plaży tak jak i deszczu nie widać! Typ turysty – Spotkaliśmy sporo par, które tak jak my odpoczywały na plaży, jak i kilka rodzin z dziećmi. Na wyspie jednak dominowali typowi backpackersi jak i imprezowicze nastawieni na balowanie od rana do wieczora. Klimat wyspy – na ogół spokojny, przynajmniej na plaży Ao Si  Tahnu, gdzie przebywaliśmy większość czasu. Tak jak pisaliśmy powyżej wzmożony ruch zaobserwowaliśmy na dwa, trzy dni podczas Full Moon Party. Jednak i to nie zakłóciło naszego wspaniałego relaksu. Ceny noclegów – tak jak wszędzie, w zależności od standardów ceny były zróżnicowane. Skromny domek przy plaży można znaleźć już za 300 batów (30 zł). Te nieco bardziej wypaśne (murowane) średnio za 700-1000 batów. Nam zależało na fajnej, czystej plaży więc wybraliśmy domek w Nice Sea Resort (resort tylko z nazwy) za 450 batów/dobę. W domku łóżko i łazienka z zimną wodą oraz co najważniejsze dwa hamaki na werandzie! No i do morza 100 metrów! Nam więcej do szczęścia nie potrzeba :). Jedzenie – ceny w knajpach przy ulicy o wiele tańsze niż te nad morzem czy w ośrodkach. My upodobaliśmy sobie szczególnie knajpkę Mama Pooh’s Kitchen. Ceny bardzooo rozsądne a jedzenie jeszcze bardziej! Polecamy szczególnie sałatkę z papai oraz wszystkie zupy. Uważajcie na kubeczki smakowe i nigdy nie zamawiajcie dań najbardziej pikantnych! Ania ma wysoką tolerancję na ostrość dań ale tu pierwszy raz się popłakała i spociła :). Nasz ulubiony zestaw: mleko kokosowe, sałatka z papai oraz kotleciki warzywne. Atrakcje –  Na wyspie możliwe jest wszystko. Oczywiście hitem wyspy jest wspomniana już impreza Full Moon, która odbywa się przy każdej pełni księżyca. Nawe my się skusiliśmy i udaliśmy się na imprezkę. Impreza odbywa się na plaży a wejściówka kosztuje 100 batów. Oprócz hektolitrów alkoholu, masy pijanych ludzi i głośnej muzyki możecie spotkać się tu ze skokami przez płonące obręcze, malowaniem ciała, pokazami tanecznymi oraz całą masą ciekawych reakcji poalkoholowych ludzi z całego świata :). Jednak gdy mocne imprezy nie leżą w zasięgu Waszych zainteresowań polecamy po prostu wypożyczenie skutera (nam trafiła się nówka sztuka za 200 batów/dzień) i objechanie wyspy. Z plaż, które odwiedziliśmy najbardziej podobała nam się plaża Salat. Wodospady o tej porze roku były wyschnięte i naprawdę trudno było je nawet zauważyć. Poza tym na wyspie działa sporo miejsc, gdzie możecie ponurkować, zobaczyć tajski boks czy pobawić się jak dzieciaki na jeziorze Hut. Szaleństwo niczym z telewizyjnego show – jezioro Hut Udogodnienia – W każdej z wiosek znajdziecie wszystko co potrzeba. Sklepy, bankomaty, biura podróży, pralnie, masaże, fryzjerzy i co tylko sobie zażyczycie. Dojazd – Na wyspie znajduje się wiele biur podróży, które zorganizują dojazd gdziekolwiek chcesz! Mieliśmy trochę utrudnione zadanie bo dostaliśmy się tu z Phuket. Autobus plus prom na wyspę kosztował nas 600 batów/osobę. Podróż trwała cały dzień. Autobus z  Phuket do przystani promowej w Surat Thani jedzie około 4 godzin, następnie 3 godziny promem i jesteśmy na miejscu. Z Koh Phangan do Bangkoku można dostać się na wiele możliwych sposobów. My wybraliśmy nocny autobus, który jest podobno bardziej wygodny i można się w nim w miarę komfortowo przespać, kosztuje (w cenie też prom) około 1200 batów. My ani się nie wyspaliśmy ani jakoś nie czuliśmy lepszego komfortu jazdy. Plusem była klimatyzacja. Autobusy, które jadą za dnia kosztują około 700 batów. I można tak caaaaaały dzień! Podsumowując – gdybyśmy mieli wrócić raz jeszcze w jedno z tych miejsc to byłaby to Koh Lanta. Cenimy sobie spokój i względną ciszę, którą tam odnaleźliśmy. Nie było też takiego tłoku jak np. na wyspie Koh Tao. Na Krabi też byśmy wrócili ale poza sezonem i z własnym sprzętem wspinaczkowym. Koh Phangan także nam przypadła do gustu ale niestety plaże nas jakoś nie zachwyciły a oto chyba w wypoczynku na plaży chodzi. Mamy nadzieję, że nasze spostrzeżenia pomogą Wam wybrać miejsce dla siebie. Udanych wakacji!! The post Wczasy w Tajlandii – którą plażę wybrać? Część 2 – Ko Lanta, Krabi czy Ko Phangan? appeared first on Złap Trop.

Balijskie opowieści

Złap Trop

Balijskie opowieści

Powrót do codziennego, powiedzmy normalnego życia, zajął nam trochę czasu. Trochę czasu zajęło nam także zaprowadzenie porządku wśród zdjęć i filmów z podroży. Tyle tego jest, że na samą myśl o uporządkowaniu odrzuca mnie od komputera!! Jednak wraz ze słońcem za oknem i nieuchronnie zbliżającą się wiosną przybyło nam więcej mocy i oto przygotujcie się na kolejne zdjęcia i wpisy na blogu! Na pierwszy ogień poszło Bali! A to tak, by przesłać Wam trochę więcej słońca i tej soczystej zieleni na którą teraz bardzo czekamy :). Pierwsze wrażenie – co ja robię tutaj? Musimy przyznać się, że trochę inaczej wyobrażaliśmy sobie naszą ucieczkę z zatłoczonej i ciasnej Jawy na Bali…Może mielibyśmy inne wrażenia gdybyśmy na pierwszy ogień nie trafili do Kuty. Ale co zrobić, praktycznie każdy przybywający na wyspę zaczyna właśnie z tego miejsca (to tutaj znajduje się lotnisko w pobliskim Denpasar). Zamiast zielonej, romantycznej i bajkowej wyspy zastaliśmy hedonistyczną rozpustę w postaci dyskotek, klubów, centrów handlowych, ekskluzywnych butików czy SPA. Jedno trzeba tylko Kucie przyznać – ma godną podziwu szeroką plażę oraz przepiękne zachody słońca. Zachód słońca na plaży w Kucie By odnaleźć wyjątkowość Bali udaliśmy się do miasta Ubud, które to miało być ostoją spokoju i odprężenia. I chociaż jest tu spokojniej niż w Kucie to jednak nie czuliśmy się zupełnie swobodnie wśród wystawowych Armanich i Guccich. Do centrum miasta więc często nie chadzaliśmy. Na szczęście Ubud położone jest w fantastycznym miejscu i wystarczy udać się nawet parę kilometrów za miasto by odpocząć w bujnej zieleni palm oraz tarasów ryżowych. W końcu tutaj można odnaleźć te Bali o jakim marzyliśmy. Oprócz przyrody zachwyciła nas także balijska architektura, kultura oraz to, że religia przeplata się tu z życiem codziennym tworząc spójną całość oraz niespotykany spektakl. Jeżeli nie przyjeżdżacie na Bali w celu zakupowo-alkoholowym to zaproponujemy Wam kilka miejsc, w których mieliśmy okazję być i które w sposób szczególny zapadły nam w pamięć. Jedz, módl się, zwiedzaj Pierwszym miejscem w jakie udaliśmy się po przyjeździe do Ubud były okoliczne tarasy ryżowe.  Postanowiliśmy podążać polecaną Campuhan Ridge Walk i początkowo nam się to udało. Trasa piękna! Jednak warto wystartować rano bo w południe jest tak gorąco, że najlepiej tym czasie pić zimny sok gdzieś w cieniu drzewa. Trasa nie jest oznakowana, my się trochę zgubiliśmy ale w takim otoczeniu zgubić się to sama przyjemność! Tarasy ryżowe w okolicy Ubud Wracając przechodziliśmy przez małe osady i gospodarstwa podpatrując życie lokalnych mieszkańców oraz uwielbiane tu walki kogutów. Spacerowaliśmy tak kilka godzin kończąc naszą trasę w popularnym Monkey Forest Sanctuary, w którym oprócz hinduistycznych świątyń spotkacie niezłą zgraję ciekawskich małpek. Po takiej wycieczce nie można lepiej zakończyć dnia niż zaszywając się w jednej z knajpek próbując coraz to nowych smaków indonezyjskich. Naszym zdaniem jest to najbardziej zróżnicowana kuchnia z jaką mieliśmy do tej pory do czynienia. Eksplozja smaków i zapachów, połączeń jakich byśmy się nigdy nie spodziewali (banan, czekolada i żółty ser) doprowadziła nas do niezłej ekscytacji. Jednak to co najbardziej smakowało to sałatka gado-gado, składająca się z gotowanych warzyw, jajek na twardo, zielonych warzyw, tempe (odmiana tofu) i sosu z orzechów ziemnych (takie płynne masło orzechowe). W każdym miejscu przybierała ona różne kształty i formy, jednak zawsze smakowała wybornie! Jedna w wersji gado-gado W Ubud każdy znajdzie coś dla siebie. Turyści na specjalnych prywatnych lekcjach mogą poznać tajniki batiku, gotowania, tańca czy języka. My stosunkowo rzadko korzystamy z tego typu zorganizowanych atrakcji jednak tym razem udaliśmy się na polecane przez naszego gospodarza przedstawienie – Kecak dance.  Gdy rozpoczyna się spektakl jest już ciemno. Nad nami w całej krasie świeci księżyc, po środku sceny pali się ognisko, widzowie siedzą w kręgu na ustawionych krzesełkach –  jeszcze nic się nie dzieje, a już jest magicznie. Po chwili na scenę wychodzi kilkudziesięciu mężczyzn, siadają w kółku i zaczynają synchronicznie kołysać się i bujać, jakby w transie, w rytm pieśni o słowach „kecak, kecak”. Występ przedstawia historię hinduskich bogów, dużo się tu dzieje, pojawia się sporo postaci i przyznać muszę, że łatwo się w fabule pogubić. Na szczęście przed rozpoczęciem przedstawienia otrzymujemy kartkę ze szczegółowym opisem poszczególnych scen oraz streszczeniem całej historii. Mnie najbardziej zachwyciły stroje oraz męski śpiew. Szczegółowość ruchów oraz mimika twarzy aktorów była niebywała. Spodziewałam się dennego przedstawienia a muszę przyznać, ze była to pełna profeska! „Kecak, kecak, kecak….” huczy cały czas nam w głowie jeszcze długo po zakończeniu widowiska. Dopiero parę dni później przypominamy sobie, że podobną scenę widzieliśmy już w filmie Samsara klika lat temu. Gdzie można obejrzeć taki pokaz na żywo? Miejsc w Ubud jest kilka, my wybraliśmy przedstawienie w Pura Kloncing, bilet kosztuje 75 000 rupii (około 20 zł). Pokazy w tym miejscu organizowane są w soboty, niedziele i wtorki o godzinie 19. Bilety można kupić w licznych biurach podróży lub przed pokazem. Mieszkanki Bali Jednym z lepszych pomysłów na zwiedzanie Bali jest wypożyczenie skutera i objechanie wyspy. Skutery można wypożyczyć w hostelach jak i na ulicy. Nam jednak z pogodą się nie poszczęściło, przez większość dnia padał deszcz :(, dlatego też zdecydowaliśmy się na objazdówkę po okolicznych świątyniach Ubud. Wycieczkę kupiliśmy w naszym magicznym biurze podróży za 125 000 rupii/osobę (ponieważ już sporo osób pytało o to biuro podróży to powiemy Wam gdzie ono się znajduje – kliknij ). Wyjazd trwał cały dzień i oprócz świątyń trafiliśmy na plantację kawy luwak, gdzie mogliśmy spróbować tej najdroższej kawy na świecie :). Oprócz tego zwiedziliśmy także świątynię Tirta Empul, która jest chyba najczęściej fotografowaną świątynią na Bali. Balijczycy przychodzą tutaj by odbyć rytualną kąpiel w basenach. Spędziliśmy tu sporo czasu obserwując oczyszczenie przybyłych pielgrzymów, widok skojarzył nam się z indyjskim Varanasi, gdzie podobna kąpiel odbywa się nad brzegami Gangesu. Kolejną świątynią na naszej trasie okazała się Pura Besakih, w której odbywało się hinduistyczne święto i niestety nie mogliśmy wszędzie wejść, mimo przyodziania sarong. Świątynia uważana jest za największą na wyspie przez co odbywa się tu sporo ceremonii. W gigantycznym korku dojechaliśmy do kolejnej atrakcji jaką była świątynia Gunung Kawi zwaną świątynią wyrzeźbioną w skale. Nazwa adekwatna, znajdziemy w  tym miejscu szereg wykutych w skale reliefów. Kompleks nas specjalnie nie zachwycił ale jego położenie już tak. Otoczenie tarasów ryżowych, palm, soczystej zieleni oraz zapach deszczu pamiętamy lepiej niż to jak wyglądała ta świątynia… Ostatnią świątynią jaką odwiedziliśmy tego dnia była Goa Gajah czyli świątynia słonia. Wejście do niej, w kształcie twarzy demona, trochę nas zaskakuje, takiej świątyni się nie spodziewaliśmy! Od tego miejsca rozpoczyna się też ścieżka przez tropikalny lasek, warto się przejść – my na drodze spotkaliśmy pająka wielkości dłoni! Podsumowując ten wyjazd, to było warto, zwłaszcza, że tego dnia padało cały czas. Busik zatrzymywał się w ciekawych miejscach widokowych czy na krótkie przerwy. Kierowca po angielsku co prawda nie mówił, ale jak ktoś chce zasięgnąć języka o danym miejscu to przy każdej świątyni można spotkać lokalnych przewodników. Nasyciliśmy się świątyniami i zielenią a zgodnie z naszą obserwacją i doświadczeniem im dalej na wschód tym piękniej, więc nie zastanawiając się długo udaliśmy się na wyspy Gili, o których możecie przeczytać tutaj – klik Wulkan Gunung Bator Praktycznie Dojazdy Na lotnisko Denpasar z Yogyakarty dodaliśmy się samolotem liniami Air Asia. Lot trwał niecałą godzinę. Bilety kupiliśmy dwa dni przed wylotem i kosztowały około 80 zł/osobę. Z lotniska do Kuty dostaliśmy się taksówką. Nie braliśmy jej bezpośrednio na lotnisku tylko zaraz za płotem lotniska Cena dwa razy niższa! Dojazd z Kuty do Ubud postanowiliśmy zorganizować  sami nie korzystając z tak zwanych shuttle busów. Jak się szybko okazało nasz styl na „zosię samosię” zupełnie się nie opłacał, w sumie podróż kosztowała nas tyle co busikiem turystycznym, przy czym zmarnowaliśmy na ten transport cztery godziny zamiast tradycyjnie jednej. Autobusy lokalne z dworca Batubulan bem terminal jeżdżą tylko wtedy, kiedy się zapełnią (lub płać panie za całość busika!). Jako, że turyści wybierają zazwyczaj busy turystyczne a miejscowi jeżdżą do Ubud motorami, czekać na pełne obłożenie trzeba długo… Noclegi O wyborze noclegu w Ubud zadecydowała wyszukana opinia w internecie (oczywiście dobra). Rzadko kierujemy się opiniami przy wyborze noclegu (zazwyczaj chodzi o jak najtańszy nocleg) jednak skorzystaliśmy i nie zwiedliśmy się w ogóle. Mowa o  Adi House Homestay, cena za pokój to około 50 zl/2 osoby, w cenie pyszne śniadanko przynoszone prawie do łóżka :). A co najważniejsze czysto i w dobrej lokalizacji. Jeden nocleg, tuż przed wylotem do Australii spędziliśmy w Anika Melati Hotel, który znajduje się przy lotnisku (15 minut piechotką). Cena za pokój to około 45 zł/2 os. The post Balijskie opowieści appeared first on Złap Trop.

Magazyny podróżnicze – który najlepszy??

Złap Trop

Magazyny podróżnicze – który najlepszy??

Nasze miejsce na ziemi – Gdańsk

Złap Trop

Nasze miejsce na ziemi – Gdańsk

Chyba nie ma osoby, która nie chciałaby znaleźć swojego miejsce na ziemi. My mieliśmy okazję zobaczyć kawałek świata i szukać tej naszej enklawy przez ostatni roki i pomimo tego, że w wielu miejscach czuliśmy się świetnie (w Brisbane czy Wellington) to jednak w żadnym na tyle dobrze by osiąść na dłużej. I chociaż pewnie moglibyśmy zamieszkać w dowolnym miejscu na świecie, gdziekolwiek w Europie czy Polsce to za każdym razem gdy pada słowo „dom” przed oczami widzę Gdańsk. I nic na to nie poradzę, nawet rodzinne miasto jakim jest Olsztyn nie przebiło tego stanu rzeczy. Jednak życie lubi nas zaskakiwać i by dojść do tego, że nasze miejsce jest właśnie w Trójmieście musieliśmy przemierzyć niezły kawał świata! Wszędzie dobrze, ale w Gdańsku najlepiej! Wiadomość zostawiona w Europejskim Centrum Solidarności :) Nie ma drugiego takiego miejsca jak Gdańsk! Decyzja o osiedleniu się w Trójmieście nie pojawiła się przypadkowo. Tak się składa, że prawie osiem lat naszego życia przypadło nam spędzić właśnie tutaj. Są to piękne lata studenckie, czas w którym wkraczało się w dorosłość, pierwsze emocje związane z karierą zawodową, pierwsze wzloty i upadki. Piękna historia naszego życia, która doprowadziła do naszego pierwszego spotkania – nie gdzie indziej, jak właśnie na dworcu PKP Gdańsk Wrzeszcz :). Mogłabym się tu rozpisywać o tym, jakie Trójmiasto jest wspaniałe i jakie to świetne miejsce do życia –  ale o tym możecie przekonać się sami (pewnie większość już się przekonała) przyjeżdżając nad Bałtyk. Nas urzekło chyba najbardziej to, że oprócz dużych możliwości rozwoju zawodowego w każdej chwili możemy udać się w miejsca, w których można oderwać się od wszystkiego, obcować z naturą, zrelaksować się w gronie przyjaciół. I o tych właśnie miejscach będzie w dzisiejszym wpisie. Nie spodziewajcie się sztampowych miejsc, jakie znajdziecie w każdym przewodniku, to są po prostu „nasze” miejsca, które może i Wam przypadną do gustu, gdy następnym razem przyjedziecie do Gdańska. Znak rozpoznawczy Gdańska – dźwigi stoczniowe  1. Trójmiejski Park Krajobrazowy – enklawa i zielone płuca Trójmiasta. Park rozciąga się wzdłuż wszystkich trzech miast i jest idealnym miejscem na spacery, wycieczki rowerowe, konne a zimą, na narty biegowe. Wytyczono tu kilka szlaków pieszych, najdłuższy który się tu rozpoczyna ma 120 km i prowadzi do samego serca Kaszub. Nie zabrakło też tras rowerowych, tu najdłuższy odcinek ma 43 km – rozpoczyna się w Wejherowie a kończy w Gdyni Głównej. Teren jest urozmaicony, morenowy, a niektóre pagórki przy bieganiu nieźle dają w kość. W lasach Trójmiejskich można spotkać sarny, dziki, jelenie, zające, gady, płazy oraz inne leśne stworzenia. Dla nas las jest chyba najważniejszym wyznacznikiem jeżeli chodzi o wybór miejsca do mieszkania w Trójmieście. Dlatego tak lubimy dzielnicę Piecki-Migowo (potocznie zwaną Moreną)! Piękna złota jesień – Dolina Strzyży 2. Ścianka wspinaczkowa Elewator – chociaż w Trójmieście znajduje się kilka miejsc, w których można powspinać się na panelu, my najbardziej upodobaliśmy sobie właśnie Elewator. Może dlatego, że jest to najwyższa ścianka w regionie (19 metrów) a może dlatego, że panuje tu świetny klimat? Myślę, że jedno i drugie. I tak prawie dwa lata przed naszą podróżą kilka razy w tygodniu spędzaliśmy tu prawie każdą wolną chwilę. Ściana była naszą odskocznią od pracy i obowiązków, a oprócz tego mieliśmy niezłą dawkę sportu. Mamy nadzieję szybko powrócić do formy sprzed wyjazdu i znowu „dyndać” na linie jak za starych dobrych czasów :). Jeżeli jeszcze nie próbowaliście tej formy aktywności to polecamy Wam wspinanie baaardzo! To jest sport dla osób w każdym wieku i wbrew pozorom nie jest niebezpieczny. Na temat wspinania pisaliśmy już wcześniej – przejdź do wpisu –  klik   Rafał w swoim żywiole! 3. Stocznia Gdańska – niepodważalny symbol miasta (i pomyśleć, że chcieli zabrać stąd dźwigi!!). Miejsce na tyle charakterystyczne, że raczej nie trzeba go przedstawiać. Jeszcze parę lat temu miejsce to nie było specjalnie popularne wśród turystów. Obecnie dzięki powstaniu Subiektywnej Linii Autobusowej ruch turystyczny na Stoczni trochę się rozkręcił. Przez kilka sezonów można było zwiedzać tereny Stoczni zabytkowym autobusem (Jelcz 043) zwanym potocznie ogórkiem. W roku 2014 Subiektywna Linia Autobusowa nie otrzymała dotacji z Urzędu Miasta (wielki wstyd!) i musiała zawiesić swoja działalność. Miejmy nadzieję, że w 2015 roku autobus ruszy ponownie! Słynny ogórek Większe zainteresowanie Stocznią przyczyniło się także do wpisania około 200 obiektów do ewidencji zabytków. Jeżeli chodzi o zwiedzanie Stoczni na własną rękę to generalnie nie ma z tym problemu. Wejść na teren stoczni można samemu. My lubimy tereny przy stoczniowe ze względu na przemysłowy charakter, niepoukładany krajobraz z unikatowymi budynkami. Przechadzając się po terenie wciąż czuć zapach historii. Nie wiem czy wiecie ale to właśnie tutaj zbudowano Dar Młodzieży (który możecie oglądać teraz w Gdyni) czy Pogorię.  Z tyłu budynek Europejskiego Centrum Solidarności Brama wejściowa do Stoczni Gdańskiej Europejskie Centrum Solidarności – chociaż otwarte w tym roku, może być nowym miejscem, które za kilka lat znajdzie się na naszej liście ulubionych miejsc w Gdańsku. Po pierwszej wizycie możemy potwierdzić wszystkie dobre słowa i opinie wydane na jego temat. Oprócz stałej wystawy na której w sposób interaktywny pokazana jest współczesna historia Polski oraz powstanie Solidarności, odbywają się tu także liczne imprezy kulturalne, koncerty, wystawy, targi mody, designu, widowiska muzyczne oraz lekcje dla dzieci. Od nas muzeum dostaje wielki plus za „niemuzealny” charakter (dużo roślin i zieleni w środku) oraz za ekspozycje, które wykonane są naprawdę na wysokim poziomie! 4. Park Oliwski – najpiękniejszy park Trójmiejski, zwłaszcza wiosną i latem. Założony dawnooo temu przez zakon Cystersów jest popularnym spacerowym miejscem. Ja najbardziej lubię znajdującą się tu palmiarnię z egzotycznymi roślinami oraz ogród botaniczny. Wchodząc do tego wilgotnego i dusznego pomieszczenia mogę poczuć się tu jak w malezyjskiej dżungli czy australijskim lesie tropikalnym! Chodząc ścieżkami parku można odbyć mini podróż dookoła świata, a wszystko przez rosnące tu drzewa – jarzębina szwedzka, miłorząb japoński, azalie, jałowiec chiński. W znajdującym się w parku Spichlerzu Opackim mieści się obecnie oddział etnografii, który prezentuje ekspozycję sztuki ludowej Pomorza. Obok parku znajduje się słynna Katedra Oliwska, w której można posłuchać gry na organach, które swego czasu były największe w Europie a podobno i na całym świecie. Park jest idealny na letnie pikniki, na relaks z kawą i książką. Coraz częściej organizowane są tu targi i imprezy, a ja zorganizowałabym tu warsztaty jogi! (może ktoś się skusi?). Takie atrakcje tylko w Gdańsku – wiecie gdzie to?   5. Uliczka Mariacka – piękna o każdej porze dnia i roku – jednak ja najbardziej lubię ją jesiennym porankiem, gdy słońce odbija się od szklanych wystaw i okien kamienic. Może zabrzmiało to trochę melancholijnie i romantycznie ale taka jest też właśnie Mariacka – prawdopodobnie najładniejsza uliczka w całym Gdańsku. Klimatu i malowniczości dodają jej stragany z bursztynem i sklepiki z rękodziełem. Oryginalne przedproża (takie małe ganki, tarasy), rzygacze (rynny) oraz kostka brukowa, jaką wyłożona jest droga przywołują niepowtarzalną atmosferę i charakter dawnego Gdańska. Mam tylko jedno ale…drażnią mnie okropnie wystawiane tu parasole ogrodowe w ogródkach piwnych, które zasłaniają fasady budynków…no ale co z tym zrobić? Gdzie możecie znaleźć uliczkę Mariacka? (o ile jeszcze o niej nie słyszeliście?). Uliczka zlokalizowana jest pomiędzy Kościołem Mariackim a Bramą Mariacką, która wychodzi bezpośrednio przy Długim Pobrzeżu (Motławie). A jak już o kościele Mariackim mowa… Wszystko pięknie i ładnie,tylko te szpetne parasole! Jesienią na Mariackiej  6. Wieża widokowa Kościoła/Bazyliki Mariackiej – najlepszy punkt widokowy Gdańska. O ile sama Bazylika jest licznie odwiedzana przez turystów, to nie każdy wie, że w kościele można wdrapać się po 412 schodkach na wieżę widokową by podziwiać panoramę starego Gdańska. Wieża od samej podstawy do najwyższego punktu sięga 82 metry wysokości, a przy dobrej pogodzie można z niej dostrzec całą Zatokę Gdańską oraz Hel. Dla mnie największą atrakcją jest nie tylko sam widok z wieży ale samo wejście na szczyt. Pokonując schody wśród kamiennych murów można poczuć się trochę jak w średniowieczu, a wiszące nad głową ogromne dzwony (serce jednego z nich waży 200 kg) budzą we mnie lekki niepokój i stanowią atrakcję samą w sobie. Niestety wejście na wieże nie jest możliwe przez cały rok. Atrakcja zamknięta jest w okresie od listopada do marca włącznie oraz przy złej pogodzie. Cena za bilet to 5 zł bilet normalny i 2,50 ulgowy. Widok z wieży na Gdańsk 7. Ławeczki przy marinie na Ołowiance – wyspa Ołowianka (chociaż może na wyspę nie wygląda) jest całkiem popularna wśród turystów i mieszkańców. Znajduje się tu nie tylko Filharmonia Bałtycka, Narodowe Muzeum Morskie przy którym cumuje statek Sołdek (pierwszy po II Wojnie Światowej statek w całości zbudowany w Polsce) ale także długa ławka. Ławka na której lubimy przesiadywać i spoglądać sobie na przeciwległe Długie Pobrzeże z historycznym Żurawiem na pierwszym planie, na kolorowe kamieniczki, na odnowioną Wyspę Spichrzów (kiedyś nie patrzyliśmy w tamtą stronę), na mały port z jachtami, których widok zawsze kojarzy mi się z przygodą, no i na Motławę, którą w lecie pokrywają kajakarze żądni aktywnego zwiedzenia Gdańska. A skoro już o kajakach mowa to polecamy tę formę zwiedzania! Kajaki możecie wypożyczyć na przystani Żabi Kruk (zabikruk.pl) i w nietypowy sposób odkryć  Gdańsk. Widok na Długie Pobrzeże z „naszych” ławeczek 8. Twierdza Wisłoujście – nadal trochę nieznany i schowany w cieniu Westerplatte zabytek Gdańska. Dla nas jeden z ciekawszych budynków historycznych w mieście. Dlaczego? Może dlatego, że jeszcze bardzo niedoceniony…może dlatego, że bronił miasta przez tyle czasu i chociaż nie wygląda, to ma już ponad 500 lat! Ciężko sobie to teraz wyobrazić, ale twierdza mieściła się kiedyś u samego ujścia Wisły (dziś ujście jest znacznie, znacznie dalej) i stąd też właśnie pochodzi jej nazwa. Obecnie Muzeum Historyczne Miasta Gdańska gromadzi zbiory na temat historii tej unikatowej w skali światowej fortyfikacji. Twierdza otwarta jest dla zwiedzających tylko w sezonie letnim od czerwca do końca września, niestety nadal trwają tu prace konserwatorskie i nie do wszystkich pomieszczeń uda się wejść. Twierdza Wisłoujście w całej okazałości 9. Plaża w Jelitkowie i Brzeźnie –  na naszym zestawieniu nie mogło zabraknąć nadmorskiego akcentu! Szczególnym sentymentem darzymy plażę w Jelitkowie, dla Ani było to miejsce studenckich eskapad (stąd blisko na Gdański AWF) oraz imprez przy ognisku do białego rana :). Ale co się dziwić – panuje tu iście wyluzowany klimat, któremu wtórują potańcówki i dancingi dla starszej młodzieży przy dawnym Domu Zdrojowym. Plaża w Brzeźnie zyskała naszą sympatię nie tylko tym, że jest tu molo, można zjeść rybkę i śmierdzące gofry czy pograć w siatkówkę plażową ale tym, że w odróżnieniu od innych plaż czasami się tu coś dzieje (trafi się czasami jakiś festiwal, koncert czy impreza sportowa). Dla tych, co nie przepadają za leżeniem plackiem na plaży proponuję spacer po Brzeźnie, znajdziecie tu pozostałości po małych rybackich domkach (ulica Miła) lub poobserwujcie wchodzące do portu statki :). Poza tym mamy wrażenie, że latem jakoś tak mniej tu ludzi niż np. w Jelitkowie… A jak będziecie chcieli zmienić plażę, nie ma problemu – wzdłuż pasa nadmorskiego znajduje się ścieżka rowerowa, która prowadzi aż do Sopotu.  10. Góra Gradowa i Grodzisko – kolejny punkt widokowy, ale nie tylko! Góra Gradowa i znajdujące się na niej Grodzisko to niezły kawał historii miasta. Oprócz panoramy miasta możecie zobaczyć tu interaktywną wystawę Wehikuł Czasu – Pocisk i Człowiek, która uchyli Wam rąbka historii tego zakątka miasta. W zabytkowych i odnowionych schronach oraz remizach artyleryjskich zostały pokazane nie tylko epizody z dawnych dziejów fortu ale także kwestie związane ze sztuką wojenną. Tuż za fortyfikacjami znajduje się Centrum Hewelianum – centrum nauki, w którym znajdują się interaktywne wystawy, pokazy naukowe, i to właśnie tutaj w 2011 zorganizowano pierwsze Blog Forum Gdańsk. To tutaj Rafał zabrał Anię na jedną z pierwszych randek Poniżej przedstawiamy mapkę z „naszymi” miejscami, by łatwiej było Wam je odnaleźć GdanskPokaż osadzoną mapę w trybie pełnego ekranu Oczywiście w całym Trójmieście tych naszych miejsc mamy znacznie więcej, dziś napisaliśmy tylko o Gdańsku bo w sumie to tutaj spędzamy najwięcej czasu z wszystkich trzech miast. Z miesiąca na miesiąc lista pewnie będzie ulegać zmianom, pewnie też z czasem urośnie. Bo takich naprawdę wartych zobaczenia miejsc w Gdańsku z roku na rok przybywa. Nie mieliśmy okazji być w nowo otwartym  Teatrze Szekspirowskim, nigdy nie wgłębialiśmy się w okolice Nowego Portu czy Oruni. Z pewnością mamy jeszcze sporo do odkrycia! Celowo pominęliśmy restauracje i knajpy, bo na to szykuje się zupełnie osobny wpis. Tak samo jak i o Sopocie i Gdyni. Są takiej miejsca, które na nasze uznanie musza jeszcze trochę poczekać – PGE Arena podczas EURO 2012 Jedno co mieszkając w Trójmieście możne trochę irytować to nieprzewidywalność pogody. Oczywiście idzie się i do tego przyzwyczaić ( lub regularnie sprawdzać pogodę ), a nawet znaleźć plusy – zimą lżejsze mrozy, a latem jak przygrzeje słońce to będąc na plaży można poczuć się jak w Tajlandii (no może poza temperaturą w morzu). I chociaż żeglarzem nie jestem to jakoś szczególnie lubię te silne wiatry (zwłaszcza w październiku i marcu), które wyginają i łamią parasolki :). A czy Wam udało się odnaleźć swoje miejsce na tym świecie? Jeżeli tak, to gdzie ono jest? A jeżeli jeszcze nie znaleźliście to nie poddawajcie się! Jak widać na naszym przykładzie wcale nie trzeba szukać daleko Długi Targ latem – tłoczno ale i tak go lubimy :) The post Nasze miejsce na ziemi – Gdańsk appeared first on Złap Trop.

Poradnik taniego podróżowania po Nowej Zelandii

Złap Trop

Poradnik taniego podróżowania po Nowej Zelandii

Wpis o tanim podróżowaniu po Australii cieszy się dużą popularnością naszych czytelników (przejdź do wpisu – klik). Idąc tym tropem postanowiliśmy podzielić się z Wami także naszymi doświadczeniami z budżetowego podróżowania po Nowej Zelandii. Tak, jak już pisaliśmy o Australii tak i napiszemy w przypadku Nowej Zelandii – tanio podróżować się nie da, można tylko zaoszczędzić i po prostu wydać mniej. Jednak nie należy się tym zrażać i przy najbliższej okazji kupować bilety i planować podróż korzystając z naszych porad. Wybór sportów ekstremalnych i innych turystycznych rozrywek jest tak tutaj rozwinięty, że łatwo stracić głowę i w krótkim czasie wydać połowę oszczędności. Nowozelandczycy wyczuli biznes nosem, bo skoro ktoś wybiera się na wyspę, gdzieś „na końcu świata” to przecież skoczy na bungee, zaszaleje na raftingu czy przeleci się awionetką nad lodowcem –  w końcu nie po to tu przyjechał by oszczędzać, ale by wydawać! My po 10 miesiącach podróży na tego typu imprezy – na bogato – pozwolić sobie nie mogliśmy, byliśmy już na skraju naszego budżetu. Kombinowaliśmy więc jak się tylko dało, by zaoszczędzić i jak najdłużej poznawać ten cudowny kraj. W dużej mierze korzystaliśmy już z doświadczeń zebranych wcześniej w Australii, jednak o wielu rzeczach nie wiedzieliśmy i musieliśmy zweryfikować je na nowo. Dziś dzielimy się z Wami naszymi doświadczeniami. kto rano wstaje ten ma takie widoki :) Przede wszystkim warto zapamiętać, że do Nowej Zelandii jedzie się podziwiać naturę i delektować pięknymi krajobrazami. W miastach poza dobrą kawą, kilkoma sklepami i paroma ciekawymi muzeami nic nie znajdziecie. W miastach zazwyczaj jest też dużo drożej, chociaż nie jest trudno o dobry i ciekawy couchsurfing. Trochę brudno na tym couchsurfingu…ale nie ma co narzekać :) Łącznie w Nowej Zelandii spędziliśmy 55 dni i przejechaliśmy około 3000 kilometrów, z czego 1584 kilometrów pokonaliśmy stopem, 735 km autobusem a na koniec 600 km kamperem (skorzystaliśmy ponownie z Relocation Deals – przeczytaj co to jest tutaj – klik). Zaznaczamy, że nasza podróż odbywała się w sezonie nowozelandzkiej zimy, w niskim sezonie turystycznym. Nasza trasa Transport Autobusy – O ile pociągami nie jeździliśmy to o autobusach możemy powiedzieć same dobre słowa. Kilka razy byliśmy zmuszeni do skorzystania z busa, a bilety zazwyczaj rezerwowaliśmy poprzez stronę internetową przewoźnika www.nakedbus.com. Cena biletów kupionych z małym wyprzedzeniem była niższa niż np. u przewoźnika Intercity.co.nz. Minusem Nakedbusów jest to, że w sezonie zimowym nie na wszystkich trasach autobusy jeżdżą codziennie. Przykładowe ceny: za odcinek z Franz Jozef do miasta Wanaka (290 km) zapłacimy w przybliżeniu $20 (około 55 zł). Także wybierając się na słynny Milford Sound skorzystaliśmy z oferty jednodniowej wycieczki przewoźnika Nakedbus. Kosztowało nas to $99/osobę, ale byliśmy bardzo zadowoleni z jakości i zakresu ich usług. Więcej o wycieczce do Milford Sound przeczytasz tutaj – klik. Gumtree.com.au – serwis internetowy, który świetnie sprawdził się nam w Australii, w Nowej Zelandii okazał się całkowicie bezużyteczny. Najwięcej aktualnych ofert przejazdu czy zakupów/sprzedaży znajdziecie na serwisie trademe.co.nz. Do łapania stopa w zimie trzeba mieć cierpliwość…i ciepłe ubranie! Autostop – Nasz plan początkowy był całkiem ambitny, bowiem całą Nową Zelandią chcieliśmy przemierzyć stopem :). Jeżeli chodzi o wyspę północną, która jest bardziej zamieszkała i gdzie panuje większy ruch samochodowy, plan ten udało nam się zrealizować w 100%. Nie mieliśmy problemu ze złapaniem stopa nawet w tych mniej uczęszczanych rejonach. Co prawda trzeba było czasami postać nawet i godzinę ale nigdy nie dłużej. Plan zachwiał nam się tuż po przedostaniu się na wyspę południową. Jak się okazało samochodów jeździ tu znacznie mniej, bo i miej mieszka tu ludzi. Do tego doszedł niski sezon turystyczny i niestety parę razy po długim wyczekiwaniu na poboczu, zmuszeni byliśmy do skorzystania z autobusów. Ludzie, którzy zabierali nas na stopa zawsze przestrzegali przed niebezpieczeństwem jakie czyha na nas ze strony innych Nowozelandczyków, którzy potencjalnie zabiorą nas na stopa. Na szczęście nigdy nie znaleźliśmy się w  niebezpiecznej sytuacji, co najwyżej w dziwnych. Np. gdy jeden chłopak nakłaniał nas do wspólnej modlitwy i zadawał osobliwe pytania dotyczące naszej wiary :), albo gdy siedzieliśmy trochę spięci ze strzelbą na kolanach (dla sprostowania Pan jechał na polowanie, które jest meeega popularne w Nowej Zelandii). Nam włos z głowy nie spadł i możemy polecić Wam tę formę transportu. Pamiętajcie jednak, że zawsze należy być trochę przezornym i ostrożnym nawet w takiej Nowej Zelandii! Dzięki relocation deals mogliśmy pojeździć takim oto kamperem! Wnętrze naszego kampera – mogłoby się tu zmieścić 6 osób. Samochodem = Relocation deals – pisaliśmy o tym sposobie przemieszczenia się tutaj – klik. Samochodem osobowym zdarzyło nam się jeździć kilka razy (pożyczali nam gospodarze z naszych wolontariatów). Większość kierowców jeździ spokojnie i rozważnie. Drogi są dobre, miejscami potrafią być kręte no i autostrad się nie spodziewajcie. Dla osób, które wcześniej nie jeździły po lewej stronie może być na początku trochę ciężko ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Chociaz może nie bierzcie z nas przykładu. My nadal, chociaż minął już miesiąc od powrotu do Polski mijamy ludzi z lewej strony ;). Jeżeli chodzi o Relocation deals to w sezonie zimowym nie było problemu ze znalezieniem wolego samochodu/kampera. Oczywiście najwięcej ofert pojawiało się na najbardziej popularnych kierunkach jak z Queenstwon do Chritchurch czy z Auckland do Wellington. Jako, że w lipcu i sierpniu trwa niski sezon i ceny samochodów do wynajęcia są niższe możecie poszukać rabatów np. na samochody Juicy car, czy za pośrednictwem strony www.budget.co.nz. Samolot – Jest idealnym rozwiązaniem dla osób, które chcą przedostać się z wyspy północnej na południową. Ceny biletów są porównywalne do przepłynięcia promem, czyli nawet od około $50/osobę. By być na bieżąco z promocjami proponujemy zapisać się do newslettera takich linii jak Air New Zealand oraz Jetstar. Do Australii (Sydney) z Auckland lecieliśmy liniami LATAM (www.lan.com) za $157/osobę, na pokładzie przekąski, napoje oraz darmowe filmy :). Ścieżki rowerowe wiodą szlakami z takimi widokami! Rowerem – co prawda nie widzieliśmy żadnych śmiałków, jednak teren i krajobrazy na rowery są tutaj stworzone. Na południowej wyspie śmigaliśmy rowerami kilka razy ale na krótkich odcinkach i musimy przyznać, że tras rowerowych jest mnóstwo! Ich zróżnicowanie i stopień trudności są niesamowite! Dzięki uprzejmości naszych gospodarzy wiele razy korzystaliśmy z ich samochodów. Kupno samochodu – podobny dylemat jak przy kupnie samochodu w Australii. Biorąc pod uwagę opcję powyższych środków transportu kupno samochodu chyba się nie kalkuluje. No chyba, że zamierzacie spędzić w Nowej Zelandii rok albo i dłużej… Noclegi Hostele – Do wyboru do koloru. Hostele, hotele, pensjonaty są wszędzie. Jako, że byliśmy w niskim sezonie ceny noclegów były trochę niższe i można było trafić na niezłe promocje. Średnio za nocleg w hostelu płaciliśmy $25-$27 za osobę (67-70 zł). W sporej ilości hosteli internet był bezpłatny, czasami noclegi były ze śniadaniem, a czasami dodatkiem była wieczorna zupa czy popcorn. Zazwyczaj przy rezerwacjach korzystaliśmy z booking.com lub hostelworld.com. Wszystkie noclegi były ok, i chociaż rzadko narzekamy to odradzimy Wam hostel w Wellington o nazwie The Dwellington. Oprócz całonocnej imprezy zlokalizowanej przy samych drzwiach dormitorium (nie zmrużyliśmy całą noc oka) i brudnych toalet, najbardziej zraziło nas podejście obsługi, która to właśnie ze swoimi znajomymi imprezowała i pozostałych gości miała w głębokim poważaniu! Imaliśmy się różnych prac na wolontariatach – praca w ogrodzie to nie rzadkość :) Renowacja mebli w wykonaniu Rafała :) Helpx/Wwoofing –  o tej formie podróżowania pisaliśmy już wcześniej (przejdź do wpisu – klik). Jak dla nas numer jeden jeżeli chodzi o zwiedzanie Nowej Zelandii (tak samo było w przypadku Australii) – nie dość, że zaoszczędziliśmy pieniądze, nauczyliśmy się wielu przydatnych rzeczy, to jeszcze poznaliśmy niesamowitych ludzi! W Nowej Zelandii znajdziecie około 2500 miejsc, w których możecie wypróbować jeden z wolontariatów. Korzystanie z Helpxa zimą niesie dodatkowe korzyści. Nigdy nie mieliśmy problemu ze znalezieniem gospodarzy w miejscu, które nas interesuje. Pewnie było to spowodowane mniejszą ilością backbackersów w tym okresie, na czym tylko korzystaliśmy :). Jeden fakt różnił nowozelandzkie wolontariaty od tych australijskich. Czytając opinie natrafialiśmy niestety też na te negatywne, co przy wyszukiwaniu australijskich helpixów rzadko się zdarzało. Tak czy inaczej zdecydowanie warto spróbować tej formy podróżowania jeżeli zależy Wam na zaoszczędzeniu kilku a nawet kilkuset dolarów. A to najciekawsza praca jaka nas spotkała – poszukiwanie delfinów i pingwinów :) Couchsurfing – co to jest couchsurfing, pewnie większość z Was wie (jak nie to zapraszam tutaj – klik). W Nowej Zelandii tylko kilka razy korzystaliśmy z gościnności couchsurferów. Zazwyczaj nie mieliśmy problemu ze znalezieniem „kanapy”. Mieliśmy też niezły przekrój naszych noclegów, od wypasionego domu i wożenia się po mieście najnowszym mercedesem, po studenckie mieszkanie gdzie trudno było znaleźć czysty widelec :/. House sitting  – czyli nic innego, jak opieka nad domem/mieszkaniem lub zwierzętami. Zazwyczaj polega na sprzątaniu domu, pielęgnacji ogrodu czy opiece nad zwierzakami pod nieobecność właścicieli. Idealne rozwiązanie dla poszukujących zaczepienia się w jednym miejscu na dłużej. Często można zobaczyć oferty opieki nad domem na 2-4 miesiące.  Nam tak dobrze szło z wolontariatami, że nie kombinowaliśmy z house sittingiem, ale jeżeli jesteście zainteresowani odsyłam do strony, gdzie można znaleźć oferty – klik. Namiot – tym razem z namiotu nie korzystaliśmy, sprzedaliśmy nasz w Australii, by pozbyć się zbędnego bagażu. Natomiast sprawa z campingami wygląda całkiem dobrze. Może tych płatnych pól namiotowych jest mniej niż w Australii, nie mówiąc już o bezpłatnych, ale i takie można tu znaleźć. Polecamy stronę www, gdzie campingi są szczegółowo opisane – klik Kiwi – chyba najpopularniejszy owoc w Nowej Zelandii :) Whitebait – czyli małe rybki, które najczęściej podaje się w całości – smażone lub w formie kotlecików Chociaż nie wyglądają zachęcająco są pyszne! Zakupy spożywcze i nie tylko Zakupy najlepiej jest robić w sklepach sieci New World, Countdown oraz Pak’n’Safe. Przykładowe ceny produktów ($1 = 2,70 zł): Wino 0,75 l od $8 do $10 smakowało nam bardzo :), mleko 2 litry $4, pasta humus na kanapki (400 g) $3, mrożone warzywa (500 g) $2, batonik typu Mars $1 – $2, maffin $3, dżem pomarańczowy $3, banany (1kg) $2, kiwi (1kg) $1, musli (500 g) $4, brązowy ryż (500 g) $ 2.50, chleb tostowy już od $1, ciabata $3, woda mineralna (sześciopak) $4, papryka (1 sztuka, niski sezon) $3, kawa gdzieś w kawiarni około $4. Nie ważne co w garnku, ważne, że wino jest :) Podobno najlepsze hamburgery na świecie. Znajdziecie je w w słynnej knajpie Fergburger w Queenstowan Najtańsze są produkty pakowane w duże pudełka, kosmetyki są stosunkowo niedrogie. Najwięcej promocji trafia się na słodycze i produkty przetworzone, rzadko kiedy na owoce czy warzywa. Ceny świeżych warzyw w sezonie zimowym to był jakiś koszmar! Ponad 8 zł za jedną paprykę?! To już lekka przesada. Sami Nowozelandczycy przyznają, że owoce i warzywa są bardzo drogie. Lepiej opłaca się je kupować na targach czy w sklepach typu „warzywniak” i to tylko produkty sezonowe. Teraz już wiemy dlaczego przy prawie każdym domu opiekowaliśmy się ogrodem i grządkami z truskawkami czy ziemniakami… Zwiedzanie i atrakcje turystyczne Atrakcji turystycznych w Nowej Zelandii jest tyle, że głowa mała! Warto zaopatrzyć się foldery turystyczne z rabatami i zniżkami na różnego rodzaje muzea, parki czy inne przyjemności. Takie książeczki z rabatami można zgarnąć już na lotnisku czy w informacjach turystycznych. My bardzo polecamy stronę bookme.co.nz, na której na bieżąco możecie śledzić promocje. Niekiedy można zarezerwować wybraną atrakcję już z 70% zniżką. Należy się jednak śpieszyć, przy rezerwacji panuje zasada „kto pierwszy ten lepszy”. W Nowej Zelandii wstęp do większości parków narodowych czy rezerwatów przyrody jest bezpłatny. Wyjątkiem jest np. trekking do Milford Sound, gdzie nawet liczba pieszych na trasie jest ograniczona. By dostać pozwolenie na wymarsz najlepiej zapisać się rok wcześniej. Poza tym szlakiem na całej wyspie istnieje wiele pięknych wielodniowych trekkingów. Gdzie, co i jak możecie dowiedzieć się na stronie – klik  Nowy porządek świata Teraz to my jesteśmy na końcu świata :) Inne Z internetem w Nowej Zelandii jest chyba troszkę lepiej niż w Australii. Dostępny jest w hostelach, często za darmo, czasami trzeba wykupić dostęp za np. $5 za dostęp na 24 godziny. Jeżeli chodzi o wybór sieci komórkowej to naszym zdaniem bardzo dobra i tania jest sieć Vodafone. Kartę sim wraz z $20 na koncie można kupić za dokładnie tą samą cenę. Kartę jak i doładowania można kupić w centrach handlowych lub na poczcie. Tu w przeciwieństwie do Australii do kupna karty SIM nie był nam potrzebny paszport. Jeżeli chodzi o wizę turystyczną to dla obywateli Polski nie jest ona wymagana, chyba, że ktoś planuje swój pobyt na dłużej niż 90 dni. Jak zdobyć wizę Work&Travel pisaliśmy dosyć szczegółowo tutaj – klik Plusy i minusy podróży zimą Naszym zdaniem podróżowanie zimą jest całkiem przyjemne i ma zdecydowanie więcej plusów niż minusów. Może mieliśmy szczęście, ale pogodę mieliśmy świetną. Średnie temperatury w dzień słoneczny sięgały 15 – 20 stopni w dzień pochmurny około 10. Rano było trochę chłodnawo, czasami pojawiały się gruntowe przymrozki. Jednak najbardziej obawialiśmy się deszczu, a takiej totalnie brzydkiej pogody, podczas której nie dało się nigdzie wyjść mieliśmy może 5-6 dni! Śnieg chociaż leżał w górach, nie przeszkadzał nam zbytnio w naszych planach, jedynie dzień był trochę krótszy więc 10-12 godzinne wymarsze były trochę utrudnione. Przy łapaniu stopa trzeba uzbroić się w cierpliwość – albo iść spać :) Jedynymi minusami było to, że: - Podróżując na stopa trzeba uzbroić się w cierpliwość, ruch turystyczny jest mniejszy niż w sezonie (przynajmniej na wyspie południowej) - Przy turystyce wodnej (rafting, surfing) chłód może być trochę niekomfortowy. Jeżeli ktoś myśli o kąpielach w morzu to niestety zimą będzie trochę chłodno, no chyba, ze jesteście morsem - Wykluczyliśmy spanie pod namiotem bo nie zabraliśmy lepszego sprzętu, ale dla przygotowanych taka pogoda nie powinna stanowić problemu - Przy dużych opadach śniegu, niektóre drogi mogą być czasowo nieprzejezdne Plusy - Ceny noclegów, biletów wstępu, wypożyczenia samochodu, bilety lotnicze itp. są o wiele niższe niż w wysokim sezonie turystycznym - Łatwiej o fajny relocation deals - O wiele prościej jest znaleźć dobry wolontariat (Helpx.org) czy zaczepić się na Couchsurfingu - Mniej turystów na szlakach, więc ma się więcej przyrody i natury dla siebie! - Mniej autostopujących na drogach, więc większa szansa dla Ciebie Jeżeli macie jakieś pytania, wątpliwości to piszcie do nas śmiało. Wydaje nam się, że tak do końca nie wyczerpaliśmy tematu budżetowego podróżowania po Nowej Zelandii. Powyżej znajdują się tylko te najważniejsze według nas aspekty taniego podróżowania po wyspie kiwi :). A na koniec przepis na tradycyjne ciasto nowozelandzkie (chociaż Australijczycy twierdzą, że to ich ciasto) – PAVLOVA. Koniecznie udekorujcie owocem kiwi! Smacznego! Pyszna pavlova!! By zjeść taką skorzystajcie z przepisu poniżej.   The post Poradnik taniego podróżowania po Nowej Zelandii appeared first on Złap Trop.

Bieszczadzkie klimaty

Złap Trop

Bieszczadzkie klimaty

  Przez chwilę wydawało nam się, że na jakiś czas będziemy mieć dosyć wyjazdów, a najlepszym relaksem okaże się zaleganie w dresie na kanapie i objadanie się maminymi specjałami…Po trzech dniach takiego lenistwa okazało się, że taki sposób odpoczynku chyba nie jest dla nas. Co prawda dresów nie porzuciliśmy, tylko sposób wypoczynku i miejsce trochę inne. Tym razem wygnało nas na drugi koniec Polski prosto w serce Bieszczadzkich połonin. Może tego nie widać ale jesteśmy na Połoninie Caryńskiej :D Nic nie widać ale też ładnie :) Piękna ta nasza złota jesień! Bieszczady zawsze kojarzyły mi się z totalnym odludziem, miejscem idealnym na całkowite wyciszenie, oderwaniem się od wszystkiego i wszystkich. Takie wyobrażenie hodowałam sobie w głowie od ostatniego pobytu w tych górach – a byłam tutaj ostatnio 14 lat temu! 14 letnia Ania Niewiele się zmieniłam prawda? :D Były czasy kiedy do budki telefonicznej ze śmieszną plastikową kartą ręku ustawiały się kolejki, a telewizję (taką satelitarną) można było oglądać chyba tylko w jednej knajpie w Ustrzykach Górnych. Teraz niby niewiele się zmieniło – ale radio, telewizja czy nawet internet odbiera praktycznie wszędzie. Największa cisza i spokój panują w górach i chociaż pogoda nie sprzyjała, mogliśmy wyciszyć się całkowicie, pochodzić we mgle, zaciągnąć się zapachem mokrego lasu, poobserwować odlatujące na zimę żurawie i nawet ujrzeć salamandrę plamistą! Salamandra plamista! Trochę mrocznie… Gdy będziecie w Bieszczadach i pogoda trochę pokrzyżuje Wam plany, warto wybrać się do jednej (a najlepiej do kilku) cerkwi, które znajdują się na Szlaku Architektury Drewnianej w województwie Podkarpackim – klik Cerkiew Św. Mikołaja w Chmielu Cerkiew Narodzenia NMP w Żłobku Jak ktoś ma bogatą wyobraźnię to zobaczy tu łosia – Rezerwat Krajobrazowy Sine Wiry Przy cerkwi w Smolniku znajduje się gospodarstwo w którym można zapatrzyć się w pyszne kozie sery oraz różnego rodzaju przetwory. My polecamy szczególnie kozi ser  z pieprzem. Na miejsce naszego pobytu wybraliśmy miejscowość Wetlina. Znajdziecie tu sporo noclegów w różnych cenach. My możemy polecić pokoje gościnne pod Jawornikiem (www.wetlina.com.pl). Za pokój 2 osobowy z łazienką na korytarzu zapłaciliśmy 35 zł/osobę. Pokoje i łazienka czyściutkie, jest dostęp do w pełni wyposażonej kuchni i sali z kominkiem, dookoła sporo zielonego terenu i co najważniejsze panuje tu ciepła i przyjazna atmosfera. Jedzie smakowało nam wszędzie! Lecz największe wrażenie zrobiły na nas naleśniki z jagodami w Chacie Wędrowca! Musicie spróbować, tylko uwaga naleśniki są ogromne więc przemyślcie zanim zamówicie całą porcję (cena całego naleśnika to 38 zł). Naleśniczek jaki jest każdy widzi! Po naleśniku nie widać śladu – no prawie nie widać :) Ciekawa jestem gdzie Wy uciekacie przed wszystkim i wszystkimi? Czy istnieją jeszcze w Polsce takie białe plamy na mapie, gdzie można odciąć się od wszystkiego? Piszcie The post Bieszczadzkie klimaty appeared first on Złap Trop. 

Kochana Polsko, czyli o powrocie do przy(e)szłości

Złap Trop

Kochana Polsko, czyli o powrocie do przy(e)szłości

Same same but different – Tajlandia po raz trzeci

Złap Trop

Same same but different – Tajlandia po raz trzeci

Są takie miejsca, do których wraca się zawsze chętne – dla nas takim miejscem do tej pory były góry, a zwłaszcza Tatry i Jura Krakowsko-Częstochowska. Podczas tej podróży miejsc, do których będziemy powracać przybyło i to znacznie! Nigdy natomiast nie przypuszczalibyśmy, że na tej liście znajdzie się także wielomilionowe miasto jak Bangkok oraz plaże z palmami, za którymi do tej pory nie przepadaliśmy za bardzo. Podczas ostatnich kilku miesięcy do Tajlandii przybywaliśmy trzy razy. Pierwszy raz w celu czysto turystycznym, drugi raz bo było nam po drodze więc dlaczego nie. Planując podróż powrotną do Polski zgodnie przyznaliśmy, że fajnie było by się gdzieś ogrzać przed nasza zimą. Trochę w podjęciu decyzji pomogły nam promocje lotnicze, a trochę fakt, że już znaliśmy miejsce i czuliśmy jego klimat  – znowu padło na Tajlandię! To się nazywa RELAKS! Same same…but different! Podczas planowania podróży wybieraliśmy zazwyczaj nowe miejsca, takie w których jeszcze nas nie było, najlepiej zupełnie inne kulturowo i całkowicie nam obce. Wydaje się to całkiem zrozumiałe, przecież chcemy dowiedzieć się o świecie jak najwięcej no a poza tym uwielbiamy te uczucie lekkiej niepewności, niepokoju, ekscytacji oraz małego zagubienia. Oprócz licznych zmian jakie nastąpiły podczas tych kliku miesięcy w naszym postrzeganiu świata i życia ta jedna teraz wydaje nam się jeszcze bardziej racjonalna. Otóż od dziś będziemy powracać w te same miejsca! Dlaczego? Skuteromania! Czy może być lepiej? Po pierwsze wiemy czego się spodziewać, jakie są ceny w sklepach, noclegów czy transportu publicznego dzięki temu łatwiej też tą podróż nam zaplanować. Ponadto znane są nam już panujące w danym miejscu zasady, znamy podstawowe zwroty, wiemy, co nam smakuje a czego lepiej unikać. Nie tracimy czasu i sił na zapoznanie się z otoczeniem – wiemy gdzie najlepiej robić zakupy, gdzie serwują najlepszą kawę czy sałatkę z papai! A wszystko to powoduje, że czujemy się bardzo tu dobrze, znajomo, aby nie powiedzieć jak w domu :). I te zachody słońca… Powrót w te same miejsca nie musi być nudny! Poza tym umówmy się, nigdy nie da się dokładnie poznać danego miejsca póki się tam nie zamieszka i nie spojrzy na nie ze strony mieszkańca a nie turysty. Oczywiście istnieje też ryzyko, że miejsce to nie będzie już takie fascynujące jak za pierwszym razem, gdy je odwiedzaliśmy. Może nam się nie podobać bo pogoda zła, bo otaczają nas inni ludzie, bo to już nie to samo. No ale czy smak tajskiej zupy czy świeżego mango może się zmienić? Czy woda w morzu i piasek na plaży znikną? Nie! Odwiedzając ponownie Tajlandię nie rozczarowaliśmy się nawet w najmniejszym stopniu, wręcz przeciwnie! Poprzednio byliśmy w Tajlandii w wysokim sezonie (styczeń) – wszędzie było pełno ludzi, panował harmider, a imprezom nie było końca. Teraz w niskim sezonie (wrzesień), w miejscowościach nadmorskich panowała cisza i spokój. Jedynie trochę zamieszania pojawiło się tuż przed Full Moon Party, jednak po dwóch dniach wszystko wróciło do normy. kto da radę? kto to widział?! Puste plaże:) I wydawało by się że, wszystko wygląda tak samo, plaża, morze, bambusowy domek i hamaki –  ale jednak tym razem było jakoś tak inaczej… Przynajmniej dla nas, bo to nasze pożegnanie z Azją na jakiś czas, wszystko smakowało nam dwa razy bardziej i nawet komary tak nie cieły. Już na nic nie narzekaliśmy! Cieszyliśmy się z każdej chwili, byle tylko jak najbardziej pozytywną energią naładować akumulatorki! I co – udało się!! Kochamy Azję! I love ASIA!! Pożegnanie z Asią! Na nasze azjatyckie pożegnanie wybraliśmy wyspę Koh Phangan. Jak się szybko okazało był to dobry wybór! Spotkaliśmy się tu z Gosią i Michałem, którzy prowadzą blog Toke.pl o życiu na tej rajskiej wyspie. Fajnie było po takim czasie użyć języka polskiego do rozmowy z innymi ludźmi i pogadać przy piwku. Kolejna plaża i znowu pusto! W przerwach od bujania się w  hamaku i kąpieli w morzu pośmigaliśmy skuterem po wyspie, jedliśmy dużo popijając sokiem z kokosa. Trochę to wszystko było za leniwe dlatego zdecydowaliśmy się wybrać na Full Moon Party. I chociaż nie jesteśmy fanami tego typu potańcówek i zarzekaliśmy się, że tam nie pojedziemy, że to zdecydowanie nie dla nas…to jednak ostatecznie wylądowaliśmy na tej legendarnej już imprezie. Zaskoczyliśmy się całkiem miło, bo było nawet kulturalnie jak na tego typu imprezę. W sumie nic nadzwyczajnego też się nie działo, wygląda to jak jedna wielka dyskoteka z różnymi rodzajami muzyki przy której bawi się dużo ludzi, zarówno pijanych jak i szczęśliwych J. Spotkaliśmy też rodziny z dziećmi jak i emerytów, każdy był ciekawy jak to słynne Full Moon Party wygląda. Tańcom i pijaństwu towarzyszą malowanie twarzy i ciała, pokaz tańca z oganiamy, skakanie przez płonące obręcze a nawet wywróżą Ci przyszłość z tarota! Do tego kultowe drinki z wiaderek  :). Dziewczyny się wyróżniały! Kultowy drink z wiaderka Wszystkie drogi prowadzą do Bangkoku Tak się stało całkiem przypadkiem, że wszystkie nasze drogi prowadzą do Bangkoku. To właśnie tutaj kończy się nasza podróż, to tu wsiadamy do samolotu i ruszamy w kierunku domu…Nasz trzeci i zarazem najkrótszy pobyt obfitował w codzienne wypady na lokalny targ, jedzenie, smakowanie i próbowanie tego na co wcześniej nie mieliśmy czasu i siły. No i w końcu mogliśmy kupić jakieś pamiątki!!Ponownie odwiedziliśmy Targ Chatuchak, poszliśmy na ostatni tajski masaż (gdzie my znajdziemy taki drugi i to za 18 zł??), zjedliśmy ostatnią sałatkę z papai popijając sokiem kokosowym….No i łezka się zakręciła w oku, czas pożegnać Azję, którą bardzo, ale to bardzo polubiliśmy i do której będziemy wracać nie raz :). Na targu w Bangkoku! Śniadanie mistrzów – Sałatka z papai, no name oraz świeże kokosy!! Praktycznie Z Australii do Tajlandii dotarliśmy liniami Jetstar, bilet kosztował nas $250 australijskich/osobę (około 700 zł). Ponieważ wylądowaliśmy na Phuket potrzebowaliśmy transportu na wyspę Koh Phangan, znaleźliśmy autobus, który dowiózł nas na prom do Don Sak, skąd po 2,5 godzinach dotarliśmy na Koh Phangan. Bilet łączony (autobus + prom) kosztował nas 600 bathów/osobę (około 60 zł). Transfer zajął nam prawie cały dzień, wyjazd z Phuket był o 9.50 rano a na wyspę dopłynęliśmy po godzinie 19. Z transportem z Koh Phangan do Bangkoku nie było żadnego problemu. Wachlarz możliwości dotarcia do Bangkoku jest ogromny. My zdecydowaliśmy się na opcję autobusu nocnego, który maił tylko 24 miejsca więc fotele były rozkładane i nawet można było pospać. Cena biletu łączonego (prom + autobus) kosztowała nas 1300 bathów/osobę. Oczywiście można dojechać taniej ale z pewnością w mniejszym komforcie. Bo wszystko zależy od punktu widzenia… Noclegi na Koh Phangan są bardzo zróżnicowane, znajdziecie i luksusowe resorty jak i bambusowe chatki. My zdecydowaliśmy się na domki w Nice See z powodu na czystą i fajną plażę. Cena za najtańszy domek to 500 bathów (50 zł), domki wyposażone są w ciepłą wodę, internet i co najważniejsze hamaki! Zrobiliśmy małe rozpoznanie w okolicy i średnio za domek bambusowy blisko plaży trzeba zapłacić około 300-500 bathów w miarę niskim sezonie (wrzesień 2014). Ceny za wszystko, za noclegi, taksówki, promy szły trochę w górę gdy zbliżała się impreza Full Moon. Nocleg w Bangkoku już po raz trzeci wybraliśmy ten sam w Bluefin Gesthouse. Cena za pokój 2 osobowy to koszt około 300 bathów (30 zł), przy dłuższym pobycie możliwe są zniżki. My lubimy te miejsce ze względu na klimat i otoczenie. Nie jest to bardzo turystyczna dzielnica, blisko do targu a na ulicy obok pełno jedzeniaJ. Niedaleko stąd do łódki, która jak dla nas jest najlepszym środkiem transportu w Bangkoku.  The post Same same but different – Tajlandia po raz trzeci appeared first on Złap Trop.

Z wizytą pod najwyższym szczytem Nowej Zelandii

Złap Trop

Z wizytą pod najwyższym szczytem Nowej Zelandii

Nasza podróż po Nowej Zelandii dobiegła końca. Po prawie dwóch miesiącach czujemy lekki niedosyt, jednak i tak wycisnęliśmy chyba wszystko co dało się zobaczyć zimową porą. Z pewnością nie była to ostatnia nasza wizyta w tym zakątku świata. Pisząc ten artykuł bujamy się na hamaku na tajlandzkiej wyspie Koh Phangan – świeci słońce, pod stopami biały piasek, a w oddali faluje lazurowe morze, niby raj na ziemi, a jednak nie za tym pewnie będziemy tęsknić najbardziej, jak już wrócimy do domu. I chociaż nie raz zimno w Nowej Zelandii dawało nam w kość, to na samą myśl robi nam się strasznie ciepło na serduchach gdy przywołujemy wspomnienia z tych ostatnich dni pobytu w krainie Kiwi. Nasz kamperek :) Relocation deals po raz drugi Ostatnie dni chcieliśmy wykorzystać na maksa, dlatego porzuciliśmy autostop i wypożyczyliśmy kampera z opcją relocations delas (klik). Tym razem trafiała nam się lepsza oferta niż w Australii, bo do przejechana mieliśmy tylko 600 km w czasie trzech dni. Tak więc był i czas na zwiedzanie :). Gdzieś po drodze… Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy na Park Narodowy Aoraki/Mount Cook, w którym wybraliśmy się na krótki trekking do podnóża najwyższej góry w Nowej Zelandii – Góry Cooka (3754 m n.p.m.). Szczyt zawdzięcza swoją nazwę kapitanowi o imieniu James Cook, który to dotarł do Nowej Zelandii jako pierwszy biały człowiek w 1770 roku, w całej Nowej Zelandii imieniem kapitana nazwano chyba wszystko – ulice, drogi, statki, wyspy. Droga do parku wiedzie wzdłuż szmaragdowego jeziora Pukaki i oferuje piękne widoki na ośnieżone szczyty górskie. Droga do miasteczka Mt Cook i jezioro Pukaki jezioro Pukaki W drodze pod górę Cooka Z campingu na którym się zatrzymaliśmy swój początek miało kilka tras. My polecamy zwłaszcza szlak  doliną Hooker (Hooker Valley Track), która prowadzi do jeziora z cudownym widokiem na górę Cooka. Trasa powinna zająć około trzech godzin (w obie strony) jednak jak zwykle czas przejścia był zawyżony. Dla osób wysportowanych nie powinno być problemem by przejść cały szlak w dwie godziny. Początek szlaku Doliną Hooker Dolina Hooker 3 mosty prowadzą do celu I w końcu jest i on – Mount Cook! Około dziesięciu kilometrów od campingu White Horse Hill znajduje się kolejny szlak pieszy – o wiele krótszy – do punktu widokowego na lodowiec Tasmana (Tasman Glacier) oraz do błękitnego (w sumie to zielonego) jeziorka (Blue Lakes) – trasa nie powinna Wam zająć więcej niż 1,5 godziny. Lodowiec Tasman – a raczej to co z niego pozostało Niebieskie jeziorko stało się zielonym odkąd zamiast wody z lodowca zasila je po prostu deszczówka! Wszystko nam się podobało, wszystko ładnie i pięknie, ale niestety wróciliśmy z tego miejsca zasmuceni…Stojąc na punkcie widokowym przy lodowcu Tasmana ogarnęła nas bezsilność wobec zmieniającego się klimatu a tym samym i środowiska naturalnego. Piękno tego miejsca przyćmiła tabliczka ze zdjęciem lodowca sprzed 25 lat, na której było widać gdzie sięgał wtedy jęzor lodowca, a gdzie sięga dzisiaj. Lodowiec wciągu tego czasu skurczył się o 2 kilometry i znacznie zmalał, przewiduje się, że do końca 2027 roku ubędzie go kolejne 4 kilometry! Przypomniał nam się dokument jaki oglądaliśmy przed wyjazdem o znikaniu lodowców z powierzchni ziemi (tu odnośnik – klik). Teraz efekty mogliśmy zobaczyć na żywo… Jezioro Tekapo Po drodze do Chritchurch nie można ominąć błękitnego jeziora Tekapo oraz malowniczo położonego kościółka Dobrego Pasterza (Church of the Good Shepherd). Jest to miejsce oblegane przez turystów, ale bez obaw – widoku na błękit oraz zieleń drzew i biel śniegu na szczytach górskich starczy dla każdego. Jezioro Tekapo Kościół Dobrego Pasterza (Church of the Good Shepherd) Pożegnanie Ostatnią noc w Nowej Zelandii spędziliśmy na kanapie u naszego hosta Nathana, który dzieli mieszkanie razem z czterema studentami. Niestety nie mieliśmy już czasu by pozwiedzać Christchurch, ponieważ kolejnego dnia mieliśmy lot do Auckland, a stamtąd do Sydney, skąd to już tylko 9 godzin lotu dzieliło nas od Tajlandii. Nie mogliśmy jednak oprzeć się pokusie by pokazać Wam jak mieszkają tutejsi studenci :). W porównaniu do mieszkań studenckich w jakich nam przyszło kiedyś mieszkać to powiedziałabym, że mieliśmy iście królewskie apartamenty!! Praktycznie O tym, czym jest relocation delas możecie przeczytać tutaj (kilk). O tym jak wyglądało to w Nowej Zelandii dopiszemy wkrótce.  Jeżeli chodzi o noclegi po drodze, to polecamy interaktywną mapkę – klik  Camping w miejscowości Mt Cook jest tylko jeden i nazywa się White Horse Hill. Za osobę trzeba zapłacić $10. Na campingu nie ma pryszniców, tylko woda (także pitna), toalety i miejsce do posiedzenia. Z prysznica można skorzystać w wiosce (Mt Cook Villige), który znajduje się przy Aoraki Visitor Cenre i kosztuje $2 za 5 minut. Za camping płaci się poprzez wrzucenie pieniędzy do pudełka i wypełnianiu odpowiedniego formularza. Polecamy być uczciwym i zapłacić za miejsce campingowe, rano przyjechał strażnik i sprawdzał kto był uczciwy a kto nie! Camping przy White Horse Hill The post Z wizytą pod najwyższym szczytem Nowej Zelandii appeared first on Złap Trop.

Ósmy cud świata znajduje się w Nowej Zelandii – Milford Sound

Złap Trop

Ósmy cud świata znajduje się w Nowej Zelandii – Milford Sound

Nieuchronnie zbliża się koniec naszej podróży po Nowej Zelandii jak i koniec naszych wolontariatów…Na nasz ostatni wolontariat udaliśmy się na małą farmę w okolicach miasta Arrowtown – na zakończenie trafiło nam się po prostu świetnie. Nasi gospodarze Alf i Louise okazali się świetnymi i ciekawymi ludźmi z niesamowitymi historiami którymi raczyli nas codziennie przy dobrym winku. Z domu rodzinnego Alfa popłynął pierwszy sygnał radiowy pomiędzy Nową Zelandią a Londynem, a jego tata był naukowcem samoukiem który przykładowo, gdy tylko zobaczył w gazecie zdjęcia maszyny do robienia prześwietleń (powstałej w Europie), zaraz sam skonstruował swoją! Nasza praca też była całkiem ciekawa, nauczyliśmy się jak pielęgnować i przycinać róże (może kiedyś będziemy mieć swój ogród….), dbać o drzewa, warzywa i jak tępić króliki :). Ponownie widoki z okna nas nie zawiodły. Okolica, w której się znajdowaliśmy powalała nas na kolana, a na dodatek czekała na nas chyba największa z atrakcji Nowej Zelandii, niestety dla nas jedna z ostatnich.. Milford Sound Milford Sound Bywa tak, że miejsca skupiające rzesze turystów są iście przereklamowane, zatłoczone i zazwyczaj staramy się ich unikać – jednak nie w Nowej Zelandii i nie tym razem! Kolejny nasz punkt na turystycznej mapie Nowej Zelandii zdobi chyba większość folderów turystycznych promujących kraj kiwi – Milford Sound. Według nieoficjalnych źródeł jest to najczęściej fotografowane miejsce w całym kraju! Mitre Peak (1692 m n.p.m) jest jednym z najbardziej fotografowanych miejsc Nowej Zelandii. Jak dowiedzieliśmy się od naszego przewodnika, Zatoka Milforda to jedno z najbardziej deszczowych miejsc na Ziemi. Jak podają statystyki roczne opady wynoszą około 600-700 centymetrów, ale my mieliśmy szczęście i trafiliśmy na piękną pogodę. Podobno był to najcieplejszy dzień od maja – 15 stopni i słoneczko, taka zima nam się tu trafiła! W porcie, z którego wyruszaliśmy na wycieczkę panował spory ruch, turyści byli dosłownie wszędzie! Ale nic dziwnego skoro jest to najpiękniejsze miejsce w Nowej Zelandii każdy obowiązkowo powinien tu być. Rejs po zatoce trwa średnio dwie godziny, podczas którego podpływa się pod wodospady oraz  do otwartego morza. Po drodze, przy odrobinie szczęścia, można spotkać delfiny oraz foki. Rocznie zatokę odwiedza około milion turystów – jedni tak jak my wybierają wycieczkę autokarem, a jeszcze inni pokonują trasę pieszo tak zwanym szlakiem Milforda (Milford Track). Szlak ten jest najsłynniejszy w całym kraju i nie tylko znany jest ze swoich pięknych widoków ale także z tego, że szalenie trudno dostać pozwolenie na jego przejście. Limit przewidziany jest na 90 piechurów dziennie, a o pozwolenie trzeba się ubiegać minimum rok wcześniej!! Trasa liczy około 53 kilometrów i pokonuje się ją w cztery dni. Eh…pewnie, że żałujemy! Ale jak tu zaplanować podróż z takim wyprzedzeniem? Zwieńczeniem dnia były podobno najlepsze hamburgery na świecie w słynnej już knajpie Fergburger. Nie ważne, że staliśmy kolejce dwadzieścia minut a na zamówienie czekaliśmy czterdzieści pięć – warto było czekać każdą minutę! Kolejka nie miała końca! Ale warto było czekać! Arrowtown Przy okazji naszego wolontariatu odwiedziliśmy miasteczko Arrowtown, które położone jest na trasie z Wanaki do Queenstown. Pierwsi osadnicy w mieście pojawili się, gdy odkryto tu pokłady złota, więcej o historii i biznesie wydobywczym można dowiedzieć się w lokalnym muzeum. Miasteczko dzięki kilku drewnianym budynkom w stylu lat 80 XIX wieku oraz pozostałością po domach chińskich osadników stanowi małą atrakcję turystyczną. Przybywają tu też fani Władcy Pierścieni, bo właśnie tutaj kręcono jedną ze scen z przekraczania rzeki koło elfickiej stolicy Rivendell, gdzie to woda zamieniła się w pędzące konie i porwała mrocznych jeźdźców. Miasteczko Arrowtown Nasz widoki z okna :) Obsypywanie roślin kawą – podobno odstrasza króliki A po pracy – relaks Praktycznie Rejsy na Milford Sound organizowane są codziennie i to przez kilku przewoźników. Jeżeli jest się zmotoryzowanym można wykupić sam rejs po zatoce, my jednak wybraliśmy opcję zorganizowanego  wyjazdu. Cena za dojazd autokarem wraz z rejsem (dwugodzinnym) kosztowała nas $100/osobę, ale można znaleźć i tańsze opcje. Niezbędny w tej kwestii jest refleks i częstotliwość odwiedzania strony z promocjami bookme.nz.com. Na serwisie pojawiają się oferty takich wyjazdów jak nasz nawet za $60. My niestety refleksem się nie wykazaliśmy i zapłaciliśmy trochę więcej. Skorzystaliśmy z oferty firmy nakedbus.com i jesteśmy bardzo zadowoleni. Kierowca zatrzymywał się na punktach widokowych po drodze do Milford Sound, opowiadał ciekawostki i historię regionu. Wycieczka zajęła nam cały dzień. Wyjazd z Queenstowan o godzinie 7 rano, a powrót około godziny 19. Przeszklony dach autobusu… …by móc oglądać takie krajobrazy! The post Ósmy cud świata znajduje się w Nowej Zelandii – Milford Sound appeared first on Złap Trop.

Miejsce, gdzie zrobiliśmy tysiąc zdjęć – Wanaka

Złap Trop

Miejsce, gdzie zrobiliśmy tysiąc zdjęć – Wanaka

  No i stało się, wiemy już, kiedy wracamy… Do tej pory, gdy podróżowaliśmy bez wyznaczonej daty powrotu czas leciał nam jakoś wolniej, leniwie wręcz. Nigdzie się nie śpieszyliśmy, przecież jeszcze tyle czasu przed nami! Teraz jak już wiemy ile tego czasu nam pozostało, chyba pięć razy mocniej cieszymy się z tej podróży i chcemy jeszcze jak najwięcej z niej wynieść i zapamiętać. Przeżywamy mocniej i chłoniemy Nową Zelandię wszystkimi zmysłami! A i okazało się, że najlepsze zostawiliśmy sobie na koniec. Droga z wybrzeża do Wanaki Naszą tułaczkę po zachodnim wybrzeżu zakończyliśmy w miejscowości Haast. Pożegnaliśmy się z morzem trochę niechętnie, jednak smutek nie trwał zbyt długo, w końcu jedziemy w góry!! Po przejechaniu już kilku kilometrów w głąb lądu krajobraz całkowicie się zmienił, a widoki po drodze tylko w niewielkim stopniu zapowiadały to, co cieszyło nasze oko przez resztę pobytu w Nowej Zelandii. Z dzikich plaż o czarnym piasku przemieściliśmy się w krainę jezior i gór. I to jest zdecydowanie ta część Nowej Zelandii, która zachwyciła nas najbardziej! Już wcześniej porzuciliśmy przewodnik Lonely Planet i nauczeni doświadczeniem, by jechać tam gdzie doradzą lokalni i tym razem wybraliśmy się do miejsca polecanego przez każdego (bez wyjątku). Poza tym Nowozelandczycy kraj swój zwiedzają, więc wiedzą o czym mówią. Co powiecie na dom z takim widokiem? By móc zobaczyć jak najwięcej w okolicy postanowiliśmy zatrzymać się na kolejny (jedenasty już) wolontariat. Tak nam było na nim dobrze, że zostaliśmy dłużej niż zakładaliśmy a i tak nie zobaczyliśmy wszystkiego. Tym razem nasza praca polegała głównie na myciu okien (a w całym domu trochę ich było). Zresztą praca przy takich widokach to sama przyjemność. A co powiecie na taki widok z okna? W krainie lodowców Na pierwszy ogień obraliśmy lodowiec Rob Roy. Co prawda trasa nie jest długa i wymagająca (około trzech godzin, co nie przeszkadzało nam jej przejść w dwie godziny), a sam lodowiec nie jest najbardziej okazały, warto jednak poświęcić czas by się tam dotrzeć. Już sama jazda doliną, która prowadzi do szlaku jest warta pokonania tych kilometrów. Trasa znajduję się w parku Narodowym Mt Aspiring, który oferuje sporo szlaków pieszych w swoim obrębie. Jednak by się tam dostać trzeba pokonać niezły kawałek (czterdzieści pięć minut jazdy z Wanaki w jedną stronę) i chyba zniechęca to trochę turystów bo przez cały ten czas nie spotkaliśmy nikogo na szlaku! Początek trasy W drodze na lodowiec Lodowiec Rob Roy Prawie jak na dachu świata Naszym „must see” okolicy jest zdecydowanie góra Roy’s (Roy’s peak 1578 m n.p.m). Nie ma chyba bardziej widokowego szlaku pieszego w całej Nowej Zelandii (jak dla nas). Całą drogę można podziwiać widok okolicy (jeziora, ośnieżone szczyty, zielone pastwiska z owcami). Podchodząc pod górkę można się nieźle zmęczyć, ale spotkaliśmy tez takich co wbiegnięcie na wierzchołek traktują jak codzienny trening – niezłe hardcory! Początek trasy zaczyna się około trzech kilometrów od miasta i bez problemu można podjechać tam na stopa (to miejsce jest na trasie na stok narciarski, więc wiele samochodów tam jedzie). Całość trasy przewidziana jest na sześć do siedmiu godzin, jednak jest to miejsce, na które dobrze zarezerwować sobie więcej czasu. Samo robienie zdjęć zajęło nam całkiem sporo. Droga na szczyt A po drodze takie widoki!! Pan biegał bez koszulki!! Już prawie na szczycie :) Na dwóch kółkach Okolice Wanaki to istny raj dla rowerzystów. Liczne ścieżki rowerowe – i to z jakimi widokami – wiaty z mapkami i liczne miejsca gdzie można odpocząć tylko zachęcają do jazdy. Pierwsza trasą, jaką było nam przejechać wiodła z miejscowości Albert Town do jeziora Hawea. Dwudziesto dwu kilometrowy odcinek (pętla) z przystankiem przy jeziorze (stąd można kontynuować trasę brzegiem jeziora) okazał się lekki i przyjemny (mało podjazdów), idealny dla rodzin z dziećmi.   Drugi wypad rowerowy okazał się znacznie ciekawszy. Trasę rozpoczęliśmy także z miasta Albert Town ale tym razem udaliśmy się w stronę Wanaki wzdłuż rzeki Hawea aż do jeziora Wanaka. Szlak przepiękny! Za każdym zakrętem kryły się coraz to lepsze widoki i aż chciało się jechać szybciej by zobaczyć co wyłoni się kolejną górką, następnym zakrętem. AAAA!! Jest SUPER!! Trasa (pętla) to około dwadzieścia pięć kilometrów ścieżką rowerową. Jeżeli nie jesteście fanami rowerów szlak nadaje się także na długi i piękny spacer. Rafał brodacz :) Jezioro Wanaka Wanaka Samo miasto położone jest nad brzegiem jeziora (o tej samej nazwie) jest całkiem klimatyczne i chociaż przebywa tu sporo turystów, a zimą narciarzy, to wszystko ma tu ręce i nogi. Owszem sporo tu knajp, restauracji, barów i sklepów (zwłaszcza ze sprzętem narciarskim) jednak jest tu całkiem przyjemnie i nawet mieszkańcy nie narzekają na tą całą turystyczną otoczkę – w przeciwieństwie do mega turystycznego miasta Queenstwon, stolicy tego regionu. Atrakcji także tu nie brakuje, oprócz rejsów po jeziorze, raftingu czy lotów na paralotni (muszą być piękne!) możecie także połowić ryby czy pożeglować. Widok na Wanake z Roy’s Peak Takie widoki i to w samym centrum Wanaki Praktycznie Na narty – Zimą Wanaka staje się stolicą sportów zimowych. Ceny skipassów to około 100$/dzień dla osoby dorosłej. Cena za wypożyczenie sprzętu narciarskiego (buty, narty i kijki) to koszt około $50. Cena za godzinę nauki jazdy na nartach/snowboardzie z instruktorem kosztuje około 100-130$/osobę. Generalnie drogo i słyszeliśmy, że szału nie ma i o ile dla Australijczyków i miejscowych nie ma alternatywy (poza lotem daaleko do USA czy Europy), to dla nas znacznie lepszym wyborem są wypady na narty w Europie. Pieszo – w rejonie Wanaki znajdziecie kilkanaście ciekawych tras pieszych jak i rowerowych. Dokładne mapki i informacje znajdziecie tutaj – klik    The post Miejsce, gdzie zrobiliśmy tysiąc zdjęć – Wanaka appeared first on Złap Trop.

Wybrzeże zachodnie – dzikość w sercu Nowej Zelandii

Złap Trop

Wybrzeże zachodnie – dzikość w sercu Nowej Zelandii

Po zmianie planów i kierunku jazdy oraz wcześniejszych perypetiach z łapaniem stopa w końcu dotarliśmy na zachodnie wybrzeże wyspy południowej! Wszystko było pięknie i cudowanie do momentu w którym zepsuła nam się pogoda. Lało tak, że o wyjściu na zaplanowane przez nas Pancake Rocks (Skały Naleśnikowe) mogliśmy pomarzyć. I nie było w tym nic dziwnego, podobno pada tu całkiem często, a w latach ’80 był taki rok, że deszcz o mniejszym lub większym natężeniu padał tu codziennie!! Niestety prognozy na najbliższe dni także nie były optymistyczne dlatego z braku lepszego pomysłu ruszyliśmy dalej. Słynnych skał nie zobaczyliśmy ale na zachodnim wybrzeżu znajduje się więcej ciekawych atrakcji.   I jak się tu skupić na jeździe, gdy wokół takie widoki! W krainie lodowców Lodowce na wybrzeżu zachodnim były dla nas atrakcją turystyczną numer jeden w tym regionie. Po naszych doświadczeniach na Islandii nie mogliśmy się doczekać, by zobaczyć lodowce w Nowej Zelandii. I chociaż nie były tak spektakularne jak na Islandii to i tak polecamy wybrać się w ich rejon. Szlak na punkt widokowy Alex Knob Można to zrobić na dwa sposoby, pierwszy tradycyjny z tak zwanego buta, albo na bogato czyli z powietrza. Helikoptery wiozące turystów na loty widokowe nad lodowcem krążyły nad naszą głową co chwilę. Tego typu atrakcja jest w Nowej Zelandii szalenie popularna. Cena 20-minutowego lotu to koszt około $200/osobę. My, jak to my, wybraliśmy opcję tańszą czyli pieszą. Ponieważ mieliśmy cały dzień, pogoda była cudowna, a że krótsze trasy w większości były zamknięte, ze względu na pogodę i zniszczenia, wybraliśmy najdłuższy szlak w okolicy – na punkt widokowy Alex Knob. Trasa przewidziana na osiem godzin marszu latem, zajęła nam sześć godzin zimą…i chociaż mieliśmy przemoczone buty i skarpetki (połowę trasy pokonywaliśmy w śniegu) warto było się trochę pomęczyć. Po drodze można podziwiać widoki aż do morza, cieszyć się ciszą i wypatrywać ptaków. Chociaż lodowiec Franz Josef jest bardzo popularny na całym szlaku spotkaliśmy zaledwie siedem osób, reszta turystów wybiera najprostszą wersję czyli godzinny spacer pod czoło lodowca. Jednak co to za przyjemność patrzeć na lodowiec z dołu? Podobno z tego punktu widokowego ma się najlepszy obraz na lodowiec Franz Josef (no poza lotem helikopterem).  Dzikie gołębie – najpierw je usłyszysz a dopiero później zobaczysz. Są ogromne!! Język się nie przykleił!! Czarne piaski Podróżowanie autostopem oprócz zaoszczędzonych pieniędzy oraz poznawania świetnych ludzi ma jeszcze jedną zaletę – nieprzewidywalność. Możesz dojechać tam, gdzie nie planowałeś (bo nie było na to czasu) lub do miejsca o którym przewodniki nie wspominają nawet w jednym zdaniu. Tak też się stało i w tym przypadku. Z miejscowości Hokitika do Franz Josef przemieszczaliśmy się właśnie stopem, z nowozelandzką parą, która zakochana jest w swoim kraju i każdą wolną chwilę przeznacza na zwiedzanie najbardziej oddalonych jej zakątków. I tym razem nam się poszczęściło :). Zostaliśmy zaproszeni na prawdziwy bush walking (taki spacer tylko przez krzaki i błoto) po trasie Hari Hari. Nigdy, przenigdy o tym szlaku nie słyszeliśmy ale zaufaliśmy naszemu kierowcy i dobrze na tym wyszliśmy. Przedzieranie się przez krzaki – prawdziwy bush walking! Tylko my i dzika plaża! Oprócz niezłej przeprawy mogliśmy zobaczyć przepiękne czarne plaże, zupełnie opustoszałe – no może poza wylegującą się na kamieniach foką, która była nieźle zdziwiona widząc nas tutaj (my też się trochę zdziwiliśmy). Takich miejsc w Nowej Zelandii jest sporo, jednak trzeba wiedzieć gdzie ich szukać, a to już nie taka łatwa sprawa. Na szlaku Hari Hari Trochę się nas biedaczka nie spodziewała Po chwili było już dobrze, zadowolona foka powędrowała do morza:) Praktycznie Nocleg w okolicach skał Pancake polecamy zarezerwować w Te Nikau Retreat Backpacker. To tylko trzy kilometry od skał, ale tuż nad brzegiem morza. Cena za osobę w pokoju wieloosobowym to $28, w promocji można zarezerwować pokój  dwuosobowy za $60. Obsługa jest bardzo pomocna, jeżeli chcecie mogą Was podwieźć do miasteczka Punakaiki a nawet trochę dalej :). Rano wypiekane są muffiny, bardzo dobre, za jedyna $2. Informacja jaka może się Wam przydać, to fakt iż w okolicy nie ma żadnego bankomatu, a w miejscowym sklepie ceny są wyższe niż w stolicy. Lepiej zrobić drobne zakupy przed przyjazdem do Punakaiki. Okolice hostelu Te Nikau Retreat Backpacker Nocleg w miejscowości Franz Josef w hostelu Chateau Franz Backpackers zarezerwowaliśmy przez booking.com co dało nam zniżkę. Za pokój dwuosobowy z łazienką zapłaciliśmy $60. Natomiast miejsce w pokoju wieloosobowym kosztuje około $28. W cenie znajduje się śniadanie (tosty, mleko z płatkami, dżem, kawa, herbata) oraz wieczorna zupa z pieczywem, popcorn i jacuzzi. Warunki całkiem niezłe, czysto i przyjemnie jak  na backpackerskie standardy.   The post Wybrzeże zachodnie – dzikość w sercu Nowej Zelandii appeared first on Złap Trop.

Szczęście nadal nam sprzyja! Historia pewnego autostopu

Złap Trop

Szczęście nadal nam sprzyja! Historia pewnego autostopu

W pięć godzin przejechaliśmy czterdzieści kilometrów… i to nie rowerem, pewnie rowerem było by szybciej. Taki wynik osiągnęliśmy podróżując autostopem! Prawda, że koszmar? I to jaki! Takiego wyniku nie spodziewaliśmy się całkowicie, chociaż wiedzieliśmy, że na wyspie południowej będzie trudniej z łapaniem stopa. Jak zwykle podczas planowania trasy zapanował całkowity optymizm, bo skoro cała wyspa północna poszła jak z płatka to i tu powinno się udać. Jak widać, nie udało się. Ale w sumie czego innego mogliśmy się spodziewać, wyspę południową zamieszkuje tylko milion ludzi. W poszukiwaniu szczęścia :) Po tych pięciu godzinach przestanych gdzieś na odludziu, wysnuliśmy już swoją teorię, że to właśnie ten moment, ta chwila w której wyczerpaliśmy wszelkie zapasy szczęścia i los ma prawo się do nas już dłużej nie uśmiechać (w końcu po prawie 11 miesiącach tułaczki nie spotkało nas nic poważnie złego). Czarne myśli rozwiał nam samochód, który z piskiem opon zatrzymał się tuz koło nas. Co prawda kierowca oświadczył, że jedzie w zupełnie innym kierunku, ale nie mieliśmy co wybrzydzać, noc nadciągała a my po środku niczego! Wsiadamy! W drodze okazało się, że nasz kierowca Jim wie, co to jest Wwoofing (dowiedz się więcej-klik) i tak od słowa do słowa doszło do tego, że zatrzymaliśmy się u niego na parę dni :). To co zdarzyło się kolejnego dnia udowodniło, że szczęście cały czas nam sprzyja i  mamy go chyba więcej niż rozumu… Takiej pracy jeszcze na naszym wolontariacie nie mieliśmy.  Jak się okazało Jim jest właścicielem łódki, która trzy razy w tygodniu wypływa w pobliskie fiordy o tajemniczej nazwie Marlborough Sounds. Jednocześnie organizuje on wycieczki dla turystów, ale także (a raczej przede wszystkim) dostarcza pocztę do osób, które mieszkają na całkowitym odludziu pochowani gdzieś za górami fiordów. Nasze zadanie polegało głównie na pomocy w ogarnianiu łodzi podczas jednego z takich rejsów – lepiej być nie mogło, a to dopiero początek. Rejs po fiordach to całodzienna wycieczka, jednak na nudę narzekać nie można. Pierwszym punktem na trasie naszego rejsu jest farma małży. Farmy są tu popularnym sposobem na biznes i nic dziwnego bo oprócz zarzucenia lin i zamontowania bojek przez kilka tygodni a nawet miesięcy nie trzeba nic robić. Czeka się aż małże urosną i dojrzeją do tego by je zebrać. Pracy na kilka dni a pieniądze podobno bardzo dobre. W mieście Havelock zbiera się najwięcej małży w całej Nowej Zelandii, a eksportuje się je na cały świat. A tak wygląda farma małży Małże przyklejają się do lin i pomieszkują na nich aż do wyłowienia Same spotkania z mieszkańcami fiordów były dla nas doprawdy niezwykłe. Ludzie żyją tu zazwyczaj bez prądu, jakiekolwiek drogi dojazdowej (jedyny środek transportu to łódź), bez sąsiadów w promieniu kilkunastu kilometrów, sklepów, otoczeni przez lasy i wodę. Domy – kilka z nich było na sprzedaż. Ktoś chętny? Kapitan statku :) Oprócz poczty Jim dostarcza im także zakupy na jakie wcześniej złożyli zamówienie. Wieźliśmy nie tylko jedzenie czy lekarstwa, ale także koło do wozu i zlew. Wymiana towarów odbywa się najczęściej przy pomoście, jednak są takie miejsca, gdzie mieszkańcy odbierali od nas produkty z jachtów czy łódek zacumowanych w okolicy domu na stromym zboczu, gdzie nawet pomostu brak. Spotkaliśmy się z rodziną, która mieszkała na całkowitym odludziu z dwójką małych dzieci. W razie jakiegokolwiek wypadku do akcji wkracza śmigłowiec. Do najdalszych domów płynęliśmy około 4 godzin. Do tej pory zastanawiam się czy dałabym radę mieszkać w takim otoczeniu, na takim pustkowiu? Poczta i zkaupy W oczekiwaniu na pocztę Przekazanie towaru :) No ale największa atrakcja przyszła na koniec…na początku pokazały nam się pingwiny co trochę nas zaskoczyło, jednak to raczej nie one zostaną w naszej pamięci… Przyłapany pingwin! Jednak to delfiny były gwiazdami tego rejsu Pod sam koniec rejsu ukazały nam się delfiny, a raczej dziesiątki delfinów (tego dnia pojawiło się około 100, jak stwierdził nasz kapitan). I to nie gdzieś daleko, tylko pływały wokół naszej łódki chlapiąc ogonami :). Gdy tylko zaczęliśmy szybciej płynąć delfiny zaczynały ścigać się z nami płynąc na przedzie łodzi oraz po każdej ze stron. Wyścigi i  zabawy trwały chyba z godzinę a one nie miały dosyć! Skubane są bardzo szybkie i chyba dobrze się z nami bawiły :D. Na nas zrobiły one ogromne wrażenie bo po raz pierwszy widzieliśmy te zwierzęta na wolności. Zresztą co tam będziemy opowiadać  – sami zobaczcie. Za jakiś czas skleimy i wrzucimy większy film z naszych zabaw z delfinami Dla zainteresowanych rejsem po Marlborough Sounds  zamieszczamy link do łodzi Jima – klik. Całodniowy rejs kosztuje około $150 jednak czasami trafiają się zniżki na popularnej w Nowej Zelandii stronie bookme.co.nz. Jak dla nas był to nieplanowany punkt zwiedzania, jednak gdybyśmy wiedzieli wcześniej o takim miejscu z pewnością wybralibyśmy się tu bez wahania. Jeżeli wybieracie się no Nowej Zelandii zajrzyjcie tu koniecznie i pozdrówcie od nas Jima :). I można by tak się na nie patrzeć godzinami Pewnie jeszcze kiedyś je spotkamy :) The post Szczęście nadal nam sprzyja! Historia pewnego autostopu appeared first on Złap Trop.

Wellington – (nie)znana stolica Nowej Zelandii

Złap Trop

Wellington – (nie)znana stolica Nowej Zelandii

Jakie miasto jest stolicą Nowej Zelandii? Auckland, Wellington a może Dundin? Pytanie jak się okazuje nie takie łatwe, bo pomimo, iż największym miastem na wyspach jest Auckland, to właśnie Wellington jest stolicą kraju. Pomyłki się zdarzają tym bardziej, że Welly, jak mówią mieszkańcy, w niczym nie przypomina stereotypowej stolicy z wielkimi biurowcami, korkami ulicznymi, hałasem i nowoczesnością. Wręcz przeciwnie, życie toczy się tu całkiem spokojnie, w godzinach szczytu bez problemu można przejechać przez miasto, a w samym centrum  co weekend odbywa się targ wiejski. Może to położenie  miasta (Wellington jest najdalej wysuniętą na południe stolicą naszego globu) wpływa na taką zrelaksowaną atmosferę? Co robić jak nic nie jedzie? Spać :) Na początku naszej podróży po Nowej Zelandii stwierdziliśmy, że fajnie byłoby ją przemierzyć autostopem. Jak dotąd szło całkiem łatwo i w ten sposób przejechaliśmy całą północną wyspę. Niestety (a może i dobrze się stało) trafiliśmy w sam środek nowozelandzkiej zimy i martwego sezonu turystycznego. Ruch na drogach mały, pierwszy raz przytrafiło nam się czekać na samochód ponad godzinę! Ale czasami warto było czekać! Po drodze poznaliśmy świetnych ludzi, jednych trochę dziwnych (zachęcanie do wspólnej modlitwy podczas jazdy czy pytania o wiarę w Boga…) innych jeszcze bardziej zakręconych, ale wszystkich jak najbardziej pozytywnych. Oczywiście każdy nas przestrzegał jakoby nie ufać żadnemu „kiwi”, uważać do jakiego samochodu wsiadamy i że generalnie kiwi to źli i niebezpieczni ludzie są. My jednak nie możemy tych teorii potwierdzić. Owszem zdarzyło nam się podróżować siedząc obok strzelby czy innej broni palnej, ale na szczęście nie na turystów :). W Nowej Zelandii polowania na zwierzaki to popularna i legalna rozrywka, której kiwi oddają się w każdej wolnej chwili. Z tych naszych autostopowych podróży wynieśliśmy same pozytywne doświadczenia, przede wszystkim autostop tutaj to niezastąpione źródło informacji. Świetnymi informatorami są także miejscowi, więc by dowiedzieć się czegoś więcej o wellington skorzystaliśmy z Couchsurfingu i zatrzymaliśmy się na kilka dni w domu Bruca, który okazał się niesamowitą kopalnią informacji. Widok na Wellington od strony portu Pierwszą rzeczą jaką usłyszeliśmy i która powtarzała się przez cały nasz pobyt w mieście to fakt, iż chyba połowa nieruchomości i ziem należą do reżysera Władcy Pierścienia Petera Jacksona. Podobno wykupił najładniejsze domy dla aktorów, którzy mieszkali tu podczas kręcenia filmów. Oraz po prostu, jako inwestycja. Jak mówi sam Bruce, aktorzy mogli czuć się tu swobodnie, bez chmary paparazzi – nieraz widział ich w sklepie spożywczym czy siedział przy sąsiednim stoliku w restauracji z Gandalfem :). Targ w samym centrum miasta. Odbywa się tu co sobotę. Najtańsze owoce w sklepie :) Z naszym gospodarzem objechaliśmy całe miasto. Jak powiedział Bruce punktem obowiązkowym każdego turysty jest wizyta w muzeum Te Papa. I się nie mylił. Na zwiedzanie trzeba zarezerwować sobie przynajmniej dwie godziny, a dla ciekawskich proponuję zaplanować pobyt na pół dnia (serio! tu jest co robić!). Muzeum jest podzielone na pięć  sekcji: Sztukę, Historię, Maorysi, Środowisko Naturalne oraz Pacyfik i każda jest świetna. Nam najbardziej podobał się dom, w którym można było przeżyć trzęsienie ziemi (tylko, że 50 razy słabsze niż te które nawiedziło Christchurch w 2010 roku), największy złapany kalmar na świecie (10 metrów długości i 495 kg wagi!!) oraz tradycyjny dom Maoryski. Największy złowiony kalmar:) Niesamowite stroje z teatru Circa Pojawił się także Polski akcent, w muzeum przedstawiona jest historia polskich dzieci (dzieci z Pahiatua), które podczas II Wojny Światowej trafiły z Armią Andresa do Iranu skąd statkiem zostały przewiezione do Nowej Zelandii. Większość z nich została tu już na zawsze. Kolejnym miejscem, które polecił nam Bruce była kolejka wąskotorowa, która kończyła swój bieg przy ogrodach botanicznych. Niby to największa atrakcja miasta, ale zimą ani ogrody ani widoki ze wzgórza nie były powalające… Za to kolejne miejsce to jak dla nas numer jeden w Wellington, a chodzi o malutką pracownię artystyczną zwaną Weta Caves. Weta to tajemnicze miejsce, w którym powstały rekwizyty, stroje czy inne części garderoby aktorów do takich filmów jak Władca Pierścienia, King Kong czy Przygody TinTina. Organizowane są tu spacery po pracowniach, gdzie można podpatrzeć jak powstają rekwizyty. Jednak sama wizyta w mini muzeum jest już fascynująca. Są tu Orkowie, Gandalf oraz Gollum, można także kupić złoty pierścień wyglądający identycznie jak ten z filmu – najdroższy widzieliśmy za ponad $500 (prawie 2000 zł). Miejsce niesamowite, nawet dla Ani, która nie jest największym fanem filmów fantasy. W tym małym pomieszczeniu spędziliśmy chyba godzinę oglądając wszystkie ekspozycje! Wniosek jeden  – ludzie, którzy to tworzą mają najbardziej fascynującą pracę w Nowej Zelandii! Wcale się nie bałam! Gollum i jego precious :) Jest i on Gandalf the Grey Stopy Hobbita – ciekawe którego? Przez cały nasz pobyt w Wellington towarzyszył nam wiatr. I to nie byle jaki – średnio wiało 100 km/godzinę i jak się dowiedzieliśmy to nic nowego. W mieście przez 210 dni w roku wieje z prędkością większą niż 60 km/godzinę. A my myśleliśmy, że jesienne wiatry w Gdańsku to jest moc Niestety nie najlepszy widok na miasto z Mount Victoria. Trochę tu wiało! Wszystko co dobre szybko się kończy – żegnamy się z wyspą północną. Wsiadamy na prom, którym udajemy się w dalszą podróż. Ciekawe co przyniesie nam wyspa południowa… Płyniemy w stronę wyspy południowej The post Wellington – (nie)znana stolica Nowej Zelandii appeared first on Złap Trop.

Poczuć Nową Zelandię – śmierdząca Rotourua

Złap Trop

Poczuć Nową Zelandię – śmierdząca Rotourua

Gorące źródła, gejzery, bulgoczące jeziora błotne, termalne jeziorka i zapach zepsutych jajek… To, co na Islandii podobało nam się najbardziej (no może poza zapachem) bardzo chcieliśmy zobaczyć także i w Nowej Zelandii. Udaliśmy się w tym celu do miasta Rotorua, którego okolice są najbardziej aktywne geotermalnie na całej wyspie. Jakie naszło nas zdziwienie, gdy zobaczyliśmy ceny biletów wstępu do poszczególnych parków gdzie owe cuda natury można zobaczyć – $35! W porównaniu do Islandii, gdzie praktycznie wszystkie dobra natury można zobaczyć za darmo, Nowa Zelandia wypada bardzo słabo. Trochę nie tego się spodziewaliśmy, no ale nie ma co narzekać tylko zwiedzać – a w okolicy Rotoruy nudzić się  nie można. Geotermalne jeziora w okolicy miasta Rotoura Nad brzegiem jeziora Rotorua Rotorua jest miasteczkiem niewielkim, ale urokliwym i w odróżnieniu od Auckland jest co w nim robić. Dookoła pełno atrakcji turystycznych, parków, miasteczek z występami Maorysów, ogrodów z dzikimi zwierzętami i innymi sportami ekstremalnymi. W tym całym szaleństwie trzeba sobie zadać pytanie czego się chce tak naprawdę, bo inaczej można stracić tu spore oszczędności. W sezonie zimowym można liczyć na spore obniżki, których najlepiej szukać na www.bookme.co.nz Maoryska łódź jako atrakcja turystyczna w jednym z muzeów Rotorua – park miejski Budynek muzeum w Rotorua W mieście można znaleźć też atrakcje darmowe takie, jak park z źródełkami geotermalnymi, w których można pomoczyć nogi czy okolice jeziora Rotorua, gdzie również można poczuć przejawy działalności geotermalnej. Błotne bąbelki Spośród tysiąca możliwości spędzenia wolnego czasu w okolicach Rotoura wybraliśmy wycieczkę do parku Waimangu, który oddalony jest od miasta o około 30 kilometrów. Spacer po parku zajmuje około dwóch godzin. Swoją wyjątkowość zawdzięcza wybuchowi wulkanu w 1886 roku, który spowodował ogromne zmiany w środowisku i ukształtowaniu terenu. Po wybuchu powstało tu największe na świecie gorące źródło geotermalne. Błękitne jeziorko w parku Waimangu Mineralna formacja – park Waimangu Park Waimangu Jezioro powstało w miejscu wulkanicznego krateru – Park Waimangu Gorące źródełko – park Waimangu Park Waimangu Zauroczył nas też Redwood Park z wielkimi drzewami, paprociami i widokami na miasto. Spaceruje tu mało ludzi, może dlatego, że w Lonely Planet nie piszą o parku zbyt wiele :). Park jest świetnym miejscem na rowerowe wycieczki, znajduje się tu także wypożyczalnia rowerów. Czerpiemy dobrą energię :) Miejsce te będziemy wspominać bardzo ciepło a wszystko to za sprawą naszych gospodarzy Manueli i Deryyna oraz ich córek Moany i Seleny, którzy stworzyli dla nas niezwykle rodzinną atmosferę. Praca dla nich była czystą przyjemnością. Nie wspominając już o grach i zabawach z dziewczynkami oraz wieczornymi rozmowami o wyższości nowozelandzkiej pavlovy (na zdjęciu) nad tą australijską :). Po lewej – nasi gospodarzePo prawej – ciasto pavlova, oczywiście z kiwi :) Wszystko ładnie, wszystko pięknie ale Nowa Zelandia ma wielki minus za to, że za wszystko trzeba płacić! Trochę inaczej sobie to wyobrażaliśmy może za bardzo przez pryzmat Islandii. Może na wyspie południowej będzie więcej luzu i dzikości. Póki co 1:0 dla Islandii The post Poczuć Nową Zelandię – śmierdząca Rotourua appeared first on Złap Trop.

Auckland w dziesięciu odsłonach

Złap Trop

Auckland w dziesięciu odsłonach

Pierwszym miejscem jakie było nam zobaczyć w Nowej Zelandii było Auckland. Największe miasto w Nowej Zelandii (mieszka w nim 32% wszystkich mieszkańców wyspy), które często jest mylone i nazywane stolicą – co nie jest prawdą bo stolicą kraju jest Wellington. W rankingu porównującym miasta, w których zachowany jest najwyższy standard życia, Auckland zajmuje trzecią pozycję tuż za Wiedniem i szwajcarskim miastem Zurych. Może i żyje się tu na wysokim poziomie, może innym turystom miasto to się podoba… nam jednak zbytnio nie przypadło do gustu – przynajmniej nie zimną. Jak się okazało Kiwi (jak mówią o sobie mieszkańcy Nowej Zelandii) także nie przepadają za Auckland, przynajmniej Ci spoza miasta :). Jak sami mówią jest zbyt głośne i zatłoczone, a życie toczy się tu zbyt szybko. Jak wiadomo Nowa Zelandia słynie ze sportów ekstremalnych i innych niespotykanych nigdzie indziej atrakcji turystycznych. My mamy taką teorię, że w Auckland wymyślono je trochę na siłę, aby urozmaicić turystom spędzany tu czas :). Do wyboru liczne degustacje wina, wizyta na farmie owiec, loty widokowe helikopterem nad miastem (w Nowej Zelandii WSZĘDZIE są loty widokowe, przy każdej atrakcji turystycznej), skoki na bungy (tak jak z lotami, skakać można w Nowej Zelandii na każdym rogu) z najwyższego budynku w mieście, wspinanie po najwyższym moście czy przejażdżki szybką łodzią po zatoce. Co nas najbardziej zaskoczyło, to liczba turystów jak i mieszkańców z Azji. Jak się dowiedzieliśmy, mało który młody Nowozelandczyk chce studiować, więc na uniwersytety zjeżdżają się obywatele Japonii czy Tajwanu …. Zobaczcie sami dziesięć twarzy Auckland. Architektura W Auckland (podobnie zresztą jak i w miastach Australii) większość ludzi mieszka w domach jednorodzinnych. Jedynie w centrum znajduje się kilka wysokich biurowców. Można zobaczyć zarówno piękne, stare domy, jak i te opuszczone… Morze Auckland praktycznie z każdej strony otoczone jest wodą, dlatego też co piąty mieszkaniec posiada łódź lub jacht. Służą one tu nie tylko rozrywce ale są także ważnym środkiem transportu. Dla turystów proponowane są rejsy jachtem lub wycieczki kajakowe. Pomiędzy niektórymi dzielnicami miasta kursuje prom, który w godzinach szczytu jest najszybszym środkiem transportu.  A klika kilometrów za miastem…. Plaże Zdecydowanie to, co najbardziej nam się podobało w okolicach Auckland to właśnie plaże.  Tylko pół godziny jazdy od centrum  dzieli od pięknego wybrzeża z czarnym piaskiem, ostrymi skałami i takimi widokami.  Plaża Piha Plaża Piha, 30 minut jazdy od miasta Plaża Piha Restauracje Podobno jedzenie w Auckland jest najlepsze na całej wyspie… ciężko nam powiedzieć, ponieważ zazwyczaj jedliśmy posiłki przygotowane przez naszych gospodarzy. Ale niektóre restauracje wyglądały całkiem ciekawie Miasto Jak wszędzie w centrum, wieżowce, sklepy, restauracje…nic ciekawego Natura Wystarczy wyjechać kilka kilometrów za miasto by cieszyć się tym co natura Nowej Zelandii dała :). Polecamy wybrać się do parku Waitakere Ranges, gdzie można zobaczyć niesamowite olbrzymie drzewa kauri, które sięgają 40-50 metrów wysokości! Waitakere Ranges Drzewa kauri Wulkany Co jak co, ale położenie miasta jest całkiem urokliwe, otaczają je wygasłe wulkany, z których rozciągają się panoramy na miasto. Poniżej widok na miasto z wulkanu Eden (643 m n.p.m.). Panorama miasta Polecamy wybrać się do dzielnicy Devonport skąd rozciąga się najlepszy widok na miasto. Romantyczna ławeczka:) Praca Kolejny wolontariat i kolejne wyzwania :). Tu Rafał podczas renowacji mebli… Chyba się udało! Znaleziska Pracując dokonaliśmy niezłego odkrycia. Od lat czytujemy National Geographic, jakie było nasze zaskoczenie gdy w ręce wpadły nam magazyny z lat 40 XX wieku :).       The post Auckland w dziesięciu odsłonach appeared first on Złap Trop.

Jak zwiedzić Australię i nie zbankrutować? Sprawdzona garść informacji praktycznych!

Złap Trop

Jak zwiedzić Australię i nie zbankrutować? Sprawdzona garść informacji praktycznych!

Łącznie w Australii spędziliśmy 72 dni i przejechaliśmy około 7000 kilometrów – to mniej więcej tyle, ile z Gdańska do Bombaju :). O Australii nie da się napisać całościowo – każdy region był dla nas zupełnie inny i całkowicie różniący się od siebie.  Zmieniały się nie tylko krajobrazy, ale także i język. Bo chociaż wszędzie mówi się po angielsku to nie zawsze da się całkowicie zrozumieć ten słynny australijski akcent. No i to zamiłowanie do skracania nazw, wszystkiego co się da, co niektórzy nawet moje imię skracali do jednej litery – „A”! Korzystając z wolontariatów mogliśmy poobserwować życie w krainie Oz od kuchni (hehe dosłownie) dzieląc się radościami i zmartwieniami z naszymi gospodarzami, co dało nam niebywałą okazję by zżyć się z niektórymi Aussie ( jak pieszczotliwie sami o sobie mówią) bardzo mocno! No ale przejdźmy do konkretów. Bo skoro to czytasz, to oznacza to, że gdzieś po głowie chodzi Ci myśl by przyjechać do tego kraju, wyspy, kontynentu – czyż nie? Nasza trasa podróży Na początek może zabrzmi to trochę pesymistycznie ale Australia nigdy nie będzie tania! Przed wyjazdem mieliśmy pewne obawy jak to będzie z budżetem w tej drogiej Australii – jednak jak się szybko okazało podczas podróży wydawaliśmy tyle co w Azji a nawet mniej! Sami byliśmy tym faktem zaskoczeni! Jak to zrobiliśmy? Pierwszy był reasearch w internecie – kilka godzin spędzonych przed komputerem w poszukiwaniu porad, informacji i wszystko było jasne. Wypróbowaliśmy chyba większość możliwości taniego podróżowania po Australii. Oto kilka naszych sprawdzonych wskazówek jak podróżować i nie zbankrutować w krainie Down Under. Można też boso :) Transport Pociągi i autobusy – są cholernie drogie! Dla przykładu odcinek z Cairns do Brisbane (1700 km) to koszt $200/osobę (prawie 600 zł). Jedynie gdzie opłacało nam się poruszać pociągami to okolice Sydney. Z miejscowości Newcastle do Blue Mountains (270 km) można przejechać na jednym bilecie za $8.40. W innym wypadu raczej nie polecałabym tego środka transportu. Dlatego poniżej polecamy każdy inny środek lokomocji, który prawdopodobnie wyjdzie Was o wiele taniej. Gumtree.com.au – serwis internetowy, który stał się naszym numerem jeden! W zakładce „Community” znajdziecie oferty osób, które proponują podwiezienie w różne miejsca, w zamian za zrzucenie się na paliwo. Jest to rewelacyjna opcja dla ludzi bez samochodu. Można spotkać się z ofertami przejazdów bezpośrednich z miejsca A do miejsca B, ale także z ofertami osób które chcą coś pozwiedzać po drodze. My w ten sposób zjechaliśmy z Darwin, przez Park Narodowy Kakadu, aż do miejscowości Cairns. Później na niektórych odcinkach także korzystaliśmy z tego serwisu i nie zdarzyło nam się, abyśmy nie znaleźli podwózki. Na gumtree można też kupić/sprzedać cokolwiek tylko chcecie! Serwis jest też dobrym źródłem ogłoszeń o pracę. od lewej: samochód jakim podróżowaliśmy z Darwin do Cairns,w środku: road trains czyli pociągi drogowe, nie chcielibyście go wyprzedzać,po prawej: Australijczycy uwielbiają wymyślne rejestracje dla swoich samochodów Autostop – łapaliśmy kilkakrotnie, co prawda na niewielkich dystansach (50-150 km) ale nigdy na poboczu nie czekaliśmy dłużej niż 5 minut. Samochodem = Relocation deals – pisaliśmy o tym sposobie przemieszczenia się tutaj – klik. Przykładowe ceny benzyny (stan na maj-lipiec 2014): Ceny benzyny zależne są od miejsca tankowania. Najdroższa benzyna była na Outbacku. Litr benzyny w miejscowości Matarnka kosztował nas $1.85, w samym sercu Outbacku ceny sięgały $2.10 podczas gdy w miastach na wschodnim wybrzeżu płaciliśmy średnio $1.50. Jedna uwaga, gdy planujecie trasę to koniecznie bierzcie pod uwagę, że nie najlepiej jeździ się nocą. Spora ilość szalonych kangurów oraz innej zwierzyny może stać się na drodze naprawdę groźna. Nam zdarzyło się jeździć po ciemku, ale nie była to z pewnością bezpieczna jazda! Taki mały campervan a mogą w nim swobodnie spać cztery osoby Samolot – Australia to kraj ogromny, dlatego świetnie rozwinięta jest tu sieć lotnisk. Po kraju chyba najtaniej lata Jetstar (polecamy zapisać się na newsletter). Trafiając na promocje można np. z Sydney do Brisbane dolecieć za $50. Z Azji do Australii najtaniej dolecieć liniami AirAsia, my dla przykładu korzystając z promocji dolecieliśmy z Bali do Darwin za $30! Inną tanią linią jest Tigerair. Jeżeli zamierzacie wyskoczyć do Nowej Zelandii polecamy zapisać się na newsletter takich linii jak Jetstar, Air New Zealand, Quantas, Virgin Australia ale także Air China, którą sami mieliśmy okazję na tej trasie lecieć. Rowerem – widzieliśmy paru śmiałków na Outbacku, którzy w upale i pyle często pod wiatr twardo jechali przez busz. Szczerze, to trochę im zazdrościliśmy takiej przygody! Jak marzy Wam się Australia rowerem odsyłamy do bloga www.nagniatamy.com Kupno samochodu – raczej odradzamy. Sami zastanawialiśmy się nad kupnem czegoś niedrogiego, ale po odkryciu serwisu gumtree pomysł ten szybko wyleciał nam z głowy! Po pierwsze trzeba wyłożyć sporo kasy, a jak się później dowiedzieliśmy wcale nie jest tak łatwo później sprzedać ten samochód. Oczywiście co ludzie to opinie, jednak my nie polecamy… Człowiek jak zmęczony to zaśnie praktycznie wszędzie :) Nocleg Hostele – Jako, że korzystaliśmy głównie z namiotu i wolontariatów w hostelu spaliśmy raz :). I dobrze, bo do tanich nie należą. Średnio za osobę w pokoju wieloosobowym trzeba zapłacić od $20-$30. Hostel, w którym spaliśmy nie zachwycił nas niczym szczególnym, musimy powiedzieć, że te w Azji wypadały dużo lepiej i w cenie miały wliczone śniadania! Aha! Warto wiedzieć – zazwyczaj w tego typu noclegach internet jest niestety limitowany, lub dodatkowo płatny. Helpx/Wwoofing – o tej formie podróżowania pisaliśmy już wcześniej (przejdź do wpisu – klik). Jak dla nas numer jeden jeżeli chodzi o zwiedzanie Australii – nie dość, że zaoszczędzisz pieniądze, nauczysz się wielu przydatnych rzeczy, to jeszcze poznasz świetnych ludzi! Praca w ogrodzie i jako opiekunowie – bo my się żadnej pracy nie boimy :) Couchsurfing – co to jest couchsurfing pewnie większość z Was wie (jak nie to zapraszam tutaj – klik). W Australii tylko kilka razy korzystaliśmy z gościnności couchsurferów, jednak nie było to takie łatwe, a szczególnie w większych miastach. No ale jak zawsze jakoś nam się udawało zostać u kogoś na noc :). House sitting  – czyli nic innego, jak opieka nad domem/mieszkaniem lub zwierzętami. Zazwyczaj polega na sprzątaniu domu, pielęgnacji ogrodu czy opiece nad zwierzakami pod nieobecność właścicieli. Idealne rozwiązanie dla poszukujących zaczepienia się w jednym miejscu na dłużej. Często można zobaczyć oferty opieki nad domem na 2-4 miesiące.  Nam tak dobrze szło z wolontariatami, że nie kombinowaliśmy z house sittingiem, ale jeżeli jesteście zainteresowani odsyłam do strony, gdzie można znaleźć oferty – klik. Namiot – przydał nam się szczególnie podczas naszej przygody na Outbacku. W Australii campingowanie to sport narodowy więc pól namiotowych jest całkiem sporo. Istnieje fajna książka, którą można kupić na stacjach benzynowych, w której zaznaczone zostały wszystkie darmowe i płatne campingi w całej Australii. Niestety nie mamy jej w posiadaniu, ale mamy kilka zdjęć z trasy Darwin – Cairns – Sydney, więc jak ktoś potrzebuje to podeślę. Bezpłatne pola namiotowe zazwyczaj wyposażone są tylko w toalety. Czasami można spotkać się z takimi gdzie jest woda pitna a nawet prysznice z ciepłą wodą czy miejscem na grilla. Na tych polach zazwyczaj jest najtłoczniej. Ceny płatnych campingów wahają się w zależności od standardów (czy jest wi-fi, basen itp.). Za nocleg na najtańszych płatnych campingach płaciliśmy $10 za osobę. Na tych bardziej wypasionych zdarzyło nam się zapłacić nawet $25/ osobę – był to nasz  pierwszy i ostatni raz! Dzięki couchsurfingowi oraz wolontariatom poznaliśmy świetnych ludzi! Zakupy spożywcze i nie tylko Zakupy najlepiej jest robić w sklepach sieci Aldi, Woolworths, Coles. Przykładowe ceny produktów ($1 = 2,80 zł): Masło orzechowe (500 gram) $2 – $3, Makaron (500 gram) $1, Zgrzewka wody mineralnej (6 butelek 1,5 litrowych) $5, Wino najtańsze już od $5, Jajka (12 sztuk) $5- $6, Chleb tostowy duży $2 – $3, Baterie AAA (4 sztuki) $5, Snickers (w promocji) 85 centów, Fasolka w puszce $1, Ogórek (1 kg) $2.50, Cebula (1 kg) $3, Mleko (3 litry) $3, Cukier (1 kg) $1.50 Najtańsze są produkty pakowane w duże pudełka, kosmetyki są stosunkowo niedrogie (pasta do zębów $2, mydło $1, szampon do włosów (250 ml) $2). Najwięcej promocji trafia się na słodycze i produkty przetworzone, rzadko kiedy na owoce czy warzywa. Jedynie te, którym kończy się data ważności można kupić w promocji (data ważności na jabłka?!). Lody w wafelku z McDonald kosztują tu tylko 30 centów! Nie wiem czy wiecie ale Australijczycy są  w czołówce najbardziej otyłych ludzi! W sklepach znajdziecie wszystko czego dusza zapragnie, od australijskiego obrzydlistwa jakim jest vegemite po nasze polskie ogórki! Jeżeli chodzi o zakupy innych produktów niż spożywcze to polecamy sklepy Kmart, Target i Big W. Znajdziecie tu wszystko, od sprzętu campingowego (kupicie tu tanie namioty, może nie najlepszej jakości ale zawsze namiot), po sprzęt RTV i AGD i ubrania. Jeżeli poszukujcie sprzętu outdoorowego to polecamy sklepy internetowe, w których często organizowane są wyprzedaże, promocji szukajcie zwłaszcza w sklepach sieci Kathmandu. Zwiedzanie W Australii wstęp do większości parków narodowych czy rezerwatów przyrody jest bezpłatny. Wyjątkiem są miejsca szczególnie chronione (wstęp do Parku Kakadu to koszt $20) czy po prostu mega turystyczne. Jeżeli planujecie snorkeling czy nurkowanie przy Wielkiej Rafie Koralowej przygotujcie się na spory wydatek. Można trochę zaoszczędzić szukając promocji w internecie czy na Gruponie. My polecamy stronę www.bookme.com.au, na której zniżki sięgają nawet 50%! Jeżeli chodzi o muzea czy galerie to spora ich ilość jest także darmowa. Muzea są tu naprawdę dobrze przygotowane i ciekawie zrobione – zainteresują nawet osoby które za nimi nie przepadają :). Inne Z internetem w Australii nie jest łatwo. Po pierwsze prędkość nie zachwyca, a po drugie jest bardzo drogi i często limitowany. Najlepszym miejscem na skorzystanie z sieci są biblioteki, gdzie zazwyczaj dostęp jest darmowy lub McDonaldy. Czasami skorzystać z internetu można w centrum informacji turystycznej. W miastach lub na lotniskach dostępne są hot spoty, jednak nie spodziewajcie się za dużo. Na Outbacku zarówno internet jak i telefony są całkowicie zbędne. Porzuć telefon i komputer! Ciesz się słońcem! Jeżeli chodzi o wybór sieci komórkowej to naszym zdaniem bardzo dobra i tania jest sieć Vodafone. Kartę sim wraz z $20 na koncie można kupić za dokładnie tą samą cenę. Kartę jak i doładowania można kupić w centrach handlowych. Do kupna karty sim był nam potrzebny paszport! Jeżeli chodzi o wizę turystyczną, to można ją zdobyć za pośrednictwem internetu w 24 godziny. Więcej informacji tutaj – klik  Jedna i podstawowa zasada – by zaoszczędzić w Australii trzeba mieć po prostu sporo czasu! Dlatego planując podróż weźcie ten fakt pod uwagę. Śpiesząc się tracimy zazwyczaj więcej pieniędzy i to nie tylko w Australii… podróżuj powoli = więcej zaoszczędzonych pieniedzy The post Jak zwiedzić Australię i nie zbankrutować? Sprawdzona garść informacji praktycznych! appeared first on Złap Trop.