career break
O tym dlaczego nie wjedziesz do Australii z kabanosem i jabłkiem
Czego przed podróżą do Australii boi się najbardziej statystyczny turysta? Oczywiście pająków, węży, krokodyli i innego robactwa. Ale nie tylko. Boi się także obrosłej w legendę kontroli bagażu po przylocie, przeprowadzaną przez przemiłych, choć nieugiętych i bardzo serio traktujących swoją pracę ludzi z urzędu ds. kwarantanny.
Australia ma bardzo restrykcyjne przepisy w kwestii tego, co można, a czego nie można wwozić do kraju, oraz co należy przy wjeździe deklarować. Lista jest długa i znaleźć można na niej takie rzeczy jak m.in. niektóre leki, jedzenie czy produkty pochodzenia zwierzęcego, ale też np. sprzęt kempingowy. Na forach podróżniczych nie rzadko można znaleźć pytania o to, co można, czego nie można, czy deklarować, czy może próbować przemycić to i tamto. Emitowany swego czasu także w polskiej telewizji program „Border Security”, który pokazuje cały proces, tylko wzmaga stres w potencjalnych podróżnikach. Bo program pokazuje, że urzędnicy nie cackają się z kombinatorami i idiotami (bo jak inaczej nazwać kogoś, kto przylatuje z 5kg jabłek???), konfiskują zakazane przedmioty i wlepiają wysokie mandaty.
Na pierwszy rzut oka cały proces może się wydawać przesadzony i zbędny. Cóż w końcu może zaszkodzić pół kilo sera, albo trochę zaschniętego błota na traperach? Otóż okazuje się, że zaszkodzić może. Najlepszym dowodem na to, jak niewiele trzeba, by zaszkodzić lokalnej faunie i florze jest historia. A dokładnie dwie historie:
Historia o królikach
Był słoneczny ranek, październik 1859 roku, Winchelsea w stanie Wiktoria. Thomas Austin, angielski osadnik w Australii, nie mógł się nacieszyć z tego, co zaraz miało się stać. Jakiś czas temu zamarzył, by okolicę swojej australijskiej posiadłości jeszcze bardziej upodobnić do rodzinnej Anglii. Był wielkim miłośnikiem polowań, a w Anglii zawsze polował na króliki. W Australii królików na wolności nie było. Owszem, ludzie hodowali je w domach, na mięso, ale nie o to chodziło Austinowi. Zorganizował więc z Anglii transport 24 królików, które w ów słoneczny październikowy poranek roku pańskiego 1859 wypuścił na wolność, by móc na nie później polować. Austin był członkiem Towarzystwa Aklimatycznego, więc z założenia był przekonany, że wprowadzanie nowych gatunków może Australii tylko pomóc. Jakże się mylił…
Że króliki mnożą się jak króliki, to ich liczba rosła w zastraszającym tempie. W 1869, czyli raptem dziesięć lat po opisanym wyżej zdarzeniu, królików było tyle, że coroczny odstrzał 2 milionów sztuk nie miał żadnego wpływu na populację, która rosła jak gdyby nigdy nic.
Nikt nie wie jak duża jest dziś populacja królików, ale wiadomo, że są to dziesiątki milionów. Takie ilości, nawet w tak ogromnym kraju jak Australia, oznaczać mogą tylko i wyłącznie problemy. Króliki niszczą uprawy, są najważniejszym czynnikiem powodującym wymieranie rodzimych gatunków roślin, a ich działalność powoduje korozję gleby. Władze walczą z plagą, ale to walka z wiatrakami. Próbowano różnych sposobów, łącznie z infekowaniem populacji królików zabójczym wirusem. Ich liczba trochę się zmniejszyła, ale królików są nadal dziesiątki milionów.
Historia o ropuchach
Na początku XX wieku uprawa trzciny cukrowej była wielkim źródłem dochodu dla Australii. Większość upraw znajdowało się w stanie Queensland, i niestety były one regularnie atakowane przez lokalny gatunek żuka. W ramach prób kontrolowania populacji żuków do kraju sprowadzono kilka sztuk pochodzącej z Ameryki południowej ropuchy olbrzymiej. Już na miejscu, w lokalnym laboratorium, ropuchę rozmnożono, i gdy jej liczebność wzrosła do 102 sztuk, wypuszczono ją w uprawy w północnym Queensland. To było w 1935 roku. Dziś ropuch jest ponad 200 milionów, a kontrola ich populacji jest kompletnie niemożliwa. Okazało się przy okazji, że ropuchy w żaden widoczny sposób nie pomogły w pozbyciu się żuków z trzciny cukrowej, za to w bardzo negatywny sposób wpłynęły na lokalną faunę i florę.
Morał
Morał tych dwóch historii jest chyba oczywisty. Kilka robaków w jabłku, albo jakieś świństwo przyklejone do buta, w którym łaziliśmy wcześniej po amazońskiej dżungli, może spowodować więcej problemów niż może nam się przyśnić. Bo takich historii jak o ropuchach i królikach jest więcej.
A wracając do kwestii kontroli bagażu oraz tego, że turyści (niepotrzebnie) się nią stresują, kilka moich rad:
Przed podróżą zapoznaj się z listą rzeczy zabronionych, oraz tych dozwolonych, które trzeba jednak deklarować
Dokładnie przeczytaj kartkę z deklaracją wjazdową (dostaniesz ją do wypełnienia od miłej stewardesy, jeszcze w samolocie) i wypełnij zgodnie z prawdą
Nie kłam z nadzieję, że się uda – jeśli mama zapakowała Ci na drogę kilo kabanosów (mimo, że mówiłeś jej, że nie wolno) to albo zjedz je przed wylądowaniem, albo wyrzuć do kosza na lotnisku (są tam specjalne kosze na takie rzeczy)
Jeśli nie jesteś pewny czy można, czy nie można, a nie chcesz od razu wyrzucać, to zadeklaruj! Jeśli produkt jest zakazany, ale go zadeklarujesz, to skończy się na konfiskacie. Jeśli nie zadeklarujesz, skończy się na mandacie
Jeśli nie jesteś turystą, ale np. mamą kogoś, kto mieszka w Australii, to nie próbuj wysyłać córci wspomnianych kabanosów pocztą. Każda paczka, która przychodzi do Australii jest poddawana kontroli i nic się nie przeciśnie! Kilka lat temu mama wysłała mi na święta paczkę z polskimi słodyczami. Słodycze doszły, bo nie są zabronione, ale maluteńka paczuszka sianka pod obrósł nie przeszła przez ręce kwarantanny.
Bycie sławnym też nie pomoże – kilka dni temu do Australii przyleciał Johnny Depp kręcić kolejną część Piratów Z Karaibów. Aktor ma dwa pieski, które – zamiast poddać procedurze wymaganej w przypadku importu zwierząt – przeszmuglował. Nie udało się. Wpadł. Pieski odesłano do domu w Stanach.