PODRÓŻE WEDŁUG RUDEJ

Długi górski weekend. Część 2 – rajski Słowacki Raj?

20 czerwiec 2014 Pogoda za oknem nie zachęca do niczego – szaro, buro, coś siąpi z nieba. Szybki przegląd prognoz pogody oraz naszych pomysłów na piątkowe aktywności i zapada decyzja – jedziemy do Słowackiego Raju. Generalnie z bliżej nieokreślonych przyczyn ileś razy, gdy byliśmy w Jurgowie chcieliśmy tam pojechać, ale wydawało nam się, że jest to strasznie daleko. No cóż… raptem 60km, więc nie jest to jakiś zabójczy dystans. Gdy jedziemy przez Słowację okazuje się, że pogoda choć mocno pochmurna, to jednak ma tendencję do rozpogadzania się, co dobrze rokuje na przyszłość. Docieramy do Podlesoka, który wybraliśmy jako punkt startowy naszego poznawania Słowackiego Raju. Parking kosztuje tam 2EUR za dzień. Oczywiście 99% aut tam stojących jest tego dnia na polskich blachach. Widać zatem, która narodowość ma długi weekend ;) W kasie przy parkingu kupujemy bilety wstępu – 1.5 EUR od osoby oraz mapę za 4EUR. Po krótkich konsultacjach decydujemy się na wspinaczkę zielonym szlakiem przez Suchą Belę i Misove Vodopady. Początkowo szlak wiedzie dnem koryta potoku, w którym jest na szczęście mało wody. Szybko wymijamy grupki turystów w adidasach, którzy kombinują jak tu nie zamoczyć obuwia. My w górskich butach idziemy nie zważając na wodę. Gdy zaczynają się pierwsze kładki,  nie czuję się za pewnie, ale po przejściu około dziesięciu natychmiast zapominam o jakimkolwiek lęku. Jedna z pierwszych kładek W korycie potoku Niestety liczne grupy Polaków, które przybyły do Słowackiego Raju, dosłownie i w przenośni zalały tamtejsze szlaki tworząc kolejki do nieco trudniejszych przeszkód, jak choćby ciąg metalowych drabinek przy Misovych Vodopadach. Pół biedy, jakby tylko wchodzili wolno. Ale nie…musieli udowodnić wszystkim dookoła, że jako naród nie potrafimy się zachować. Wrzaski, śmiechy, głupie teksty. Do tego zionęło od nich alkoholem, który najpewniej wypili dzień wcześniej, ale jeszcze nie zdążył z nich całkiem wyparować. W kolejce do drabinek była również wycieczka spokojnych Węgrów. Gdy staliśmy za nimi udając, że nie jesteśmy z tego samego kraju, co banda rozwrzeszczanych ludzi w bardzo średnim wieku, pewien starszy pan zaczął się nas dopytywać, skąd jesteśmy. Gdy ostatecznie przyznaliśmy się, że z Polski, pokiwał tylko głową i spojrzał na nas ze współczuciem. Pokonywanie drabinek było zajęciem, które trochę trwało z racji ilości ludzi i tworzących się zatorów. Jedno jest pewne – szlaki w Słowackim Raju (w szczególności te z drabinkami, platformami i kładkami) nie są dla osób z lękiem wysokości oraz lękiem przestrzeni. Dobrze, że do nich nie należymy. Drabinki przy Misovych Vodopadach Na drabinkach należało bardzo szybko robić zdjęcia, by nie tamować ruchu. Jak łatwo się domyślić na zdjęciu chodziło o uwiecznienie pana, który w dziwnej pozie pije z wodospadu. Ciekawe jaką miał minę, gdy na górze zobaczył sporą ekipę, która w potoczku moczyła sobie stopy. Gdy kończą się wszelkie przeszkody udaje nam się wyprzedzić większość osób i dość nudną częścią szlaku, wiodącą przez wąwóz, docieramy do Sucha Bela. Stamtąd żółtym i czerwonym szlakiem udajemy się do Klastoriska. Na pięknej i widokowej polanie (normalnie widać stamtąd Tatry, które tego dnia były za chmurami) znajdują się ruiny ponad 700letniego klasztoru. Część zabudowań nadal jest całkiem dobrze zachowana, część dzięki opisom można zidentyfikować np. jako piekarnię czy cele mnichów. Na Klastorisku znajdował się kesz, którego pomimo sporych tłumów udało mi się podjąć. http://www.geocaching.com/geocache/GC1FQP7_rumia-memento?guid=c25bdbf3-46ca-4e0d-bd04-be079723173e Polana Klastorisko Ruiny Klasztoru Po odpoczynku na polanie rozważamy dalszy plan wycieczki. Marek początkowo chce nieco dłuższy wariant – niebieskim szlakiem przez Certova sihot i Certova diera i powrót Przełomem Hornadu. Ja jednak stwierdzam, że jest po 15, więc dłuższy wariant może skończyć się tym, że będziemy wracać po ciemku. Ostatecznie schodzimy do Hornadu szlakiem czerwonym. Po drodze odbijamy nieznacznie by podjąć kolejnego kesza. http://www.geocaching.com/geocache/GC134KW_klastorisko?guid=ca52d4d3-7384-4782-81f1-5c3bdf9a2f06 Z keszem czyli geocaching musi być Widok podczas zejścia do Doliny Hornadu Obydwoje z Markiem myśleliśmy, że Przełom Hornadu to taka lajtowa, szeroka ścieżka, parę wiszących mostków i tyle. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że trasa ta jest dość wymagająca, w szczególności w kwestii zaufania do wiszących dobrych kilka metrów nad ziemią platform, wyglądających jak fragment stelażu łóżka lub starego bagażnika na dach. Jak wspominałam, nie mam lęku wysokości, ale w paru momentach ogarnęła mnie panika. Najgorzej poczułam się na wiszącym moście, który był zrobiony z kratki, przez która pięknie widać było rzekę w dole. Marek chciał, żebym zatrzymała się pośrodku, aby mógł mi zrobić zdjęcia. Ja natomiast wiedziałam, że jak się zatrzymam, to już się nie ruszę z miejsca. Szybko przemaszerowałam na drugą stronę i dopiero zatrzymałam się na stałym gruncie. Oczywiście w miejscach, gdzie zawieszone na skałach były łańcuchy musiałam nabić sobie kilka siniaków, więc obecnie moje nogi (a w szczególności piszczela) wyglądają niezbyt uroczo. Pierwszy jeszcze lajtowy mosteczek w Dolinie Hornadu Trzeba było mieć polot i fantazję by stworzyć tak poprowadzony szlak Ten mostek doprowadził mnie do stanu lekkiej paniki. Jak widać, wolałam nie patrzeć do tyłu, nawet mimo szczerych zachęt ze strony Marka (generalnie w kilku żołnierskich słowach powiedziałam mu, co sądzę o zatrzymywaniu się na tym mostku i szybko pomaszerowałam dalej). Mroczny Przełom Hornadu Moje ulubione zdjęcie z platformami. Lepiej w takim miejscu nie mieć lęku wysokości. Choć ja osobiście najbardziej lękałam się stanu technicznego tych platform, z których część była mocno powyginana i chybotliwa… Po ponad 18km i 7h marszu docieramy do Kianki. Mnie znów bolą piszczela (nie tylko od siniaków, ale również od butów) i czuję się tak, jakby ktoś wypompował ze mnie całą energię. Marek idzie jeszcze coś zjeść, a ja marze tylko o tym, żeby zdjąć buty i usiąść na czymś miękkim. Mimo sporego zmęczenia oboje jesteśmy zachwyceni Słowackim Rajem. A najbardziej tym, że jest tam tyle szlaków, tyle możliwości i tyle atrakcji. Czas płynie tam bardzo szybko, bo ciągle coś się dzieje, a człowiek musi być mocno skoncentrowany. Planujemy wybrać się tam na kilka dni, by przejść jeszcze parę innych tras.

PODRÓŻE WEDŁUG RUDEJ

Weekend na Lubelszczyźnie

Ostatni weekend (7-8 czerwca) spędziliśmy na Lubelszczyźnie, a wszystko za sprawą Kasi z bloga Kuchnia Pysznościowa, a oficjalnie kuzynki Marka. Wybraliśmy się do Skowieszyna, skąd pochodzi część rodziny Kasi. Tam też była nasza baza noclegowa. Na sobotę Kasia zaplanowała dla mnie, Marka oraz jej Misia wycieczkę rowerową po okolicy. Ponieważ Marek koniecznie chciał zahaczyć o jakieś miejsce z wodą do pluskania, trasa została poszerzona o takową miejscówkę (Janowice). Jeszcze przed wyruszeniem w drogę śmiałyśmy się z Kasią, że na pewno się zgubimy mimo posiadania kilku map, gps’a oraz telefonów z nawigacją. Zasadniczo właściwą drogę zgubiliśmy jakieś 30-40 minut od opuszczenia Skowieszyna. Sytuacja była o tyle zabawna, że wylądowaliśmy na drodze, po której przebiegała trasa maratonu Mazovia MTB. Na początku jeszcze nie było tak źle, bo nikt nie jechał. Dopiero po chwili, pan na quadzie uprzejmie poinformował nas, że nadciąga czoło maratonu. Posłusznie zeszłyśmy z Kasią z drogi (panowie popędzili znacznie szybciej od nas) i czekamy, i czekamy, komary nas gryzą a my dalej czekamy. W końcu przejechało koło nas trzech panów. I tyle. Kiedy zdecydowałyśmy się wkroczyć na drogę, zaczęli nadciągać kolejni. Generalnie zrobiło się dosyć niebezpiecznie, bo uczestnicy maratonu osiągali spore prędkości, a my we dwie zaczęłyśmy stanowić mobilne przeszkody. Kiedy dogoniłyśmy panów, zarządzony został postój, podczas którego usiłowaliśmy się dowiedzieć od przejeżdżających koło nas rowerzystów, czy dużo ich tam jeszcze zostało, ale niestety nikt nie chciał nam udzielić odpowiedzi. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej, dnem stromego dość wąwozu. Z Kasią decydujemy się przepchać rowery, gdyż bycie mobilnymi przeszkodami przestało nam się podobać. Po dłuższej chwili udało nam się dotrzeć do cywilizacji i opuścić trasę maratonu. Wylądowaliśmy na przyjemnej i bezpiecznej rowerowej ścieżce wzdłuż Wisły. Naszym celem był prom pływający z Bochotnicy do Nasiłowa. Z Markiem jedziemy nieco bardziej z przodu i dość szybko docieramy do promu. Wtedy orientujemy się, że Kaśka z Miśkiem gdzieś zniknęli, a prom właśnie chce odpływać. Cóż, okazało się, że nasi towarzysze nie zauważyli skrętu nad Wisłę i pojechali prosto, docierając do miejsca, w którym ścieżka się kończy. Na szczęście udaje im się dotrzeć zanim prom odpłynie. Z Kasią na trasie maratonu Zrobiło się groźnie ;) Uff….już nad Wisłą, a w każdym razie w jej okolicach Dalej czekała nas mozolna wspinaczka na górę w lejącym się z nieba skwarze. Później przyjemną i widokową trasą z Nasiłowa do Janowca pokonujemy bez większych problemów. W Janowcu oczywiście zatrzymujemy się by popodziwiać ruiny zamku, które za czasów komuny były jedynym tego typu obiektem, który należał do prywatnego właściciela – Leona Kozłowskiego. Wujek Leszek, czyli Tata Kasi, tak wspomina to miejsce: „Kiedy byłem młody, to chadzałem z kolegami do ruin pić wódkę. A Kozłowski nas ganiał.” Po prawie 50 latach właściciel sprzedał w końcu zamek muzeum z Kazimierza Dolnego i od tamtego czasu trwają prace rewitalizacyjne, w efekcie z roku na rok przybywa murów i innych konstrukcji. Trąbiłam dzwonkiem Nasze pojazdy na promie Budynek opuszczonej szkoły gdzieś na trasie Ruiny Zamku w Janowcu Widok z okolic ruin Nie decydujemy się jednak na zwiedzanie ruin, ponieważ wolimy odpocząć w jakimś chłodniejszym miejscu, gdzie można ewentualnie popluskać się w wodzie. W tym celu jedziemy do Janowic, do których zostaliśmy pokierowani przez rodziców Kasi. Nawet udało nam się znaleźć kąpielisko, jednak okazało się nie być jeszcze czynne, a wokół trwała budowa drogi wzdłuż jeziorka. Mimo wszystko postanowiliśmy tam chwile odpocząć i posilić się pysznymi wiktuałami przygotowanymi przez Kasię. Panowie nawet zdecydowali się wykapać, mimo że woda nie wyglądała na zbyt zachęcającą. W międzyczasie odkrywamy, że parka siedząca na przeciwko nas na pomoście, po drugiej stronie jeziora oddaje się hmm bardzo bliskiej integracji, a po dochodzących stamtąd dźwiękach mogliśmy przypuszczać, że całkiem udanej ;) Kasia czyli Kuchnia Pysznościowa przy pracy Jednak komu w drogę, temu czas. W Skowieszynie miało na nas czekać ognicho oraz zupa przygotowywana na ogniu przez Wujka Leszka. Niestety okazało się, że rowery na których pedałowali cały dzień Kaśka i Misiek nie były najlepsze na tego typu długą wycieczkę  i odmówiły z lekka współpracy. W efekcie my wracamy do Skowieszyna na rowerach, a Kaśka z Miśkiem częściowo autobusem, a częściowo pchając rowery. Wieczór upływa nam na regeneracji, uzupełnianiu płynów i kalorii oraz Polaków rozmowach. Na promie z Janowca do Kazimierza Dolnego Pędzę w stronę światła Niedziela przynosi nam świadomość, jak bardzo pogryzły nas komary, a mnie dodatkowo jak straszna alergia mnie dopadła. Leje mi się z nosa, oczu, a zatoki mam kompletnie zapchane. Dawno nie miałam aż takiego ataku tej złośliwej przypadłości, ale jak to się mówi – siła wyższa. Tego dnia najpierw udajemy się z rodzicami Kasi na spacer po okolicy. Żar leje się z nieba, ale lessowy krajobraz tak czy inaczej przypada nam do gustu. Po spacerze jedziemy z Kasią i Miśkiem nad Wieprz, by odpocząć nieco od upału. Oczywiście komary również chcą odpoczywać z nami, z czego akurat cała nasz czwórka nie jest zbyt zadowolona. Czas urozmaicamy sobie grą w Kubb’a, która wyjątkowo przypada Kasi do gustu z racji opanowania przez nią techniki podkręcania kijka służącego do zbijania obrońców. Koło 18 my z Markiem kierujemy się do Warszawy, a Kaśka z Miśkiem jadą z powrotem do Skowieszyna, by zgarnąć stamtąd rodziców i później również udać się do stolicy. W lessowym wąwozie Wesoła kompania Lessowe pola Weekend był intensywny, upalny, pozwolił mi odkryć nowe miejsca, w których nigdy dotąd nie byłam. Oprócz tego pojadłam pysznościowych potraw, dzięki Kasi i jej rodzince. Całej naszej ekipie dziękuję za miło spędzony czas i czekam na powtórkę ;) Trasy naszego przejazdu