POJECHANA

POJECHANY rok – podsumowanie 2016

Minął kolejny szalony rok- wypełniony podróżami po brzegi (byłam w podróży 10 miesięcy, podczas których odwiedziłam 13 krajów na 5 kontynentach), ale i pełen refleksji i szukania swojego miejsca- na ziemi i w życiu. Rok nowych wyzwań, ważnych decyzji i ogromnej pracy nad sobą (o czym jeszcze Wam nie wspominałam, ale zbieram się). Rok docierania się w związku i przecierania nowych zawodowych szlaków. Rok, w którym znów wiele rzeczy zrobiłam po raz pierwszy raz w życiu, z czego ogromnie się cieszę i rok, w którym zdecydowałam, że pewne rzeczy zrobiłam po raz ostatni. Rok, który przygotował mnie na nowy etap życia, który właśnie zaczynam na przedmieściach francuskiego Annecy, z głową pełną pomysłów i celów (nie tylko zawodowych) na nowy, 2017 rok. Ale po kolei, najpierw podsumowanie 2016 roku. Styczeń Domowy klimat i leniuchowanie w hamaku z ksiażką- tak mogłabym podsumować styczeń, kiedy to, po 5 miesiącach w podróży, postanowiliśmy trochę pomieszkać. Padło na Laos, gdzie wynajęliśmy bungalow nad rzeką i codziennie chodziliśmy do tego samego ulicznego baru na poranną kawę i kanapkę z jajkiem, a potem na ten sam sok ze świeżych owoców, by w końcu położyć się codziennie w tym samym hamaku. Potrzebowaliśmy zwolnić na chwilę, mieć sąsiadów i swoje miejsca, potrzebowaliśmy poczuć się gdzieś jak u siebie, szczególnie, że otwierały się przed nami nowe możliwości i szykował kolejny, bardzo intensywny okres. Luty W lutym spełniło się jedno z naszych największych marzeń: ktoś inny miał płacić za nasze podróże. Adrien dostał sponsoring Adidasa na swój paralpinistyczny projekt w Boliwii (co oznaczało nagłą zmianę w planach i zamiast podróży do Nepalu, szybkie przenosiny do Ameryki Południowej), a ja (dzięki Waszym głosom!) zostałam wybrana jako jeden z 30 blogerów z całego świata na dwutygodniową podróż po indyjskiej Kerali. Znacie to uczucie, gdy Wasza ciężka praca zostaje w końcu doceniona i marzenia się spełniają? Fajne, co? Marzec Marzec był wyjątkowo szalonym miesiącem, w którym byłam w pięciu krajach na trzech kontynentach i zaraz miałam lecieć na czwarty (nie to, żebym narzekała, oj nie). Odwiedziłam między innymi Zanzibar, gdzie pojechałam na wyjazd prasowy na zaproszenie biura podróży i linii lotniczych. Wpadłam też na chwilę w odwiedziny do Polski i Francji, by przepakować plecak i wsiąść w samolot do Ameryki Południowej. Kwiecień W kwietniu kupiliśmy samochód z namiotem na dachu i ruszyliśmy w ponad pół roczną podróż przez góry i pustynie Ameryki Południowej. Rozpoczęliśmy w Boliwii, gdzie odwiedziliśmy (między innymi) najpiękniejsze miejsce na naszej planecie, czyli srogi Eduardo Avaroa National Reserve. Było zimno, wietrznie, w oczy sypał kuch, energię odbierało rozrzedzone wysokością ponad 4000 metrów powietrze, a i tak było najpiękniej. To w kwietniu robiliśmy sobie śmieszne zdjęcia na Salar de Uyuni, kąpaliśmy się w gorących źródłach na Sajamie i weszłam na swój pierwszy pięciotysięcznik- wulkan Tunupa. Koniecznie zobaczcie Boliwię na 20 zdjęciach, które same spakują Wam plecak. Maj W maju, w ramach blogowych obowiązków, poleciałam na dwa tygodnie do Kostaryki uczyć się języka hiszpańskiego– jak ja kocham swoją pracę! Drugą połówkę miesiąca spędziłam w La Paz, gdzie miałam szczęście uczestniczyć w jednym z największych tamtejszych świąt: szeleszczącej falbanami kolorowych spódnic Fieście del Gran Poder. Już w drodze do Peru, odwiedziliśmy przeuroczą boliwijską Soratę i Copacabanę, która była moim największym podróżniczym rozczarowaniem 2016 roku. Czerwiec W czerwcu przenieśliśmy się do Peru zdobywać kolejne górskie przełęcze i szczyty. W drodze do Cordillery Blanca, odwiedziliśmy takie ikony peruwiańskiej turystyki jak Arequipa, Tęczowa Góra, Machu Picchu i Huacachina, by zatrzymać się na dłużej w Huaraz. To stąd wyruszaliśmy na coraz dalsze i wyższe szlaki, ciesząc się słońcem w w malowniczych dolinach (zajrzyjcie do wpisu o mojej ulubionej dolinie Ishinki) i śniegiem na szczytach. Lipiec W lipcu w dalszym ciągu deptaliśmy po Cordillerze Blanca, tylko poprzeczkę podnosiliśmy sobie (każdy swoją) coraz wyżej. Ja porwałam się z motyką na słońce, a raczej z czekanem na Ishinkę i… udało się! Stanęłam na położonym na wysokości 5534 metrów lodowym szczycie i szczęśliwie zeszłam do doliny. Było ciężko, było zimno, było pięknie. Ostatni odcinek do szczytu musiałam się wspinać po lodowej ścianie co podobało mi się najbardziej i już ostrzę zęby na kolejne góry, bo po raz kolejny przekonałam się, że niemożliwe jest gdzieś jeszcze wyżej niż mi się wydawało. Sierpień W sierpniu postanowiliśmy zmienić snute wcześniej plany i skorzystać z zaproszenia mojego znajomego z Chin, co oznaczało podróż do kraju, którego nie było na naszej liście- Ekwadoru. Nie wiedzieliśmy absolutnie nic o tym miejscu na ziemi, nie mieliśmy żadnych oczekiwań i… zakochaliśmy się do szaleństwa od pierwszego wejrzenia! Tak, to tu postanowiliśmy osiąść na stałe po zakończeniu naszej podróży i z tą myślą jechaliśmy dalej (nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, jak szybko los nam rzuci pod nos inne rozwiązanie). Wyznaczyliśmy sobie nawet termin przeprowadzki: maj 2017. Wrzesień Wrzesień zaczęliśmy szalonym rajdem w… drugą stronę, czyli z północy Ekwadoru, przez całe Peru aż do Santiago de Chile, w którego okolicach spędziliśmy ostatnie tygodnie naszej podróży A&A dookoła świata. To tu żegnaliśmy się z naszym „domem” na kółkach, to tu witaliśmy się i żegnaliśmy z nowymi znajomymi (w tym z superowymi Polkami) i powoli przygotowywaliśmy się do pożegnania z naszym nomadzkim stylem życia (koniecznie przeczytajcie wpis 44 znaki, że Twój road trip przez Amerykę Południową trwa zbyt długo). Październik W październiku pożegnaliśmy się na dobre (choć mam nadzieję, że nie na zawsze) z Chile i Ameryką Południową, po czym zaczęłam prawdziwy maraton: tydzień we Francji u teściów, tydzień w Polsce u siostry, tydzień na Malcie na kursie angielskiego jeszcze się trochę dogrzać przed nadchodzącą zimą (moją pierwszą w Europie od 5 lat!), krótki przystanek na pastę i prosecco w Rzymie i… miesiąc uciekł. Listopad Calutki listopad spędziłam w Polsce. Ruszyłam z robotą aż furczało, podchodziłam z różnych stron do różnych swoich pomysłów, które pojawiały się w mojej głowie w tych beztroskich miesiącach podróży. Wiedziałam już, że Adrien dostał propozycję pracy we Francji, którą bardzo by mu było szkoda odrzucić. Wiedziałam, że możliwości zawodowe jakie stoją przede mną mogą mi pozwolić mieszkać gdziekolwiek zechcę, również we Francji, tylko muszę się spiąć. No to się spięłam i mam nową pracę i nowy dom. Grudzień   W grudniu pożegnałam się znów z przyjaciółmi i rodziną w Polsce, wysłałam pocztą kilka kartonów i przeprowadziłam się do Francji, gdzie wciąż jeszcze szukam idealnego domu do wynajęcia, samochodu, wybieram szkołę języka francuskiego, klub wspinaczkowy i wyglądam potencjalnego materiału na nowych znajomych. Poznaję francuską kulturę (spędziłam tu swoje pierwsze rodzinne od kilku lat święta Bożego Narodzenia) i kolejne słówka (które jak na złość, wciąż nie chcą zostawać w głowie). Wyglądam z utęsknieniem momentu, gdy będę znów miała swoją kuchnię, biurko do pracy, swoje nawyki i rytuały w tym starym/nowym kraju. I swojego powrotu na szlak też (już w styczniu jadę do Kambodży jako przewodnik) doczekać się nie mogę. I nie mam zamiaru rezygnować z żadnego z tych dwóch, z pozoru przeciwstawnych marzeń. I tego również Wam życzę- byście nigdy nie rezygnowali ze swoich marzeń, byście zawsze szukali do skutku satysfakcjonujących Was rozwiązań. I jeszcze umięjętności cieszenia się z małych rzeczy, tak jak ja ze spotkania dwóch borsuków kilka dni temu i kwaszonej kapusty na francuskim stole. I dużo odwagi i szczypty szczęścia, dzięki którym zrobicie sobie kolejny super fajny rok. Pamiętajcie, że nikt za Was tego nie zrobi! Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post POJECHANY rok – podsumowanie 2016 pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Nie mów drugiemu, co tobie nie miłe

Mieszkając w Chinach i włócząc się po Azji Południowo- Wschodniej, przyzwyczaiłam się, że po mojej odpowiedzi na pytanie „skąd jesteś” najczęściej następuje cisza, oznaczająca często, że mój rozmówca nie umie Polski nawet umiejscowić na mapie. Jak trafiłam na katolika, to padało hasło „Jan Paweł II”, jak na fana piłki nożnej to „Lato”, w Chinach niektórzy znali też nazwisko „Wałęsa”. We Francji, gdzie właśnie zamieszkałam, nikomu miejsca Polski na mapie tłumaczyć nie trzeba. Francuzi z reguły nawet co nieco słyszeli o naszej historii, wiedzą co się dzieje w naszej współczesnej polityce i potrafią wymienić nazwy kilku największych polskich miast. Mają „jakąś” wiedzę, ale i stereotypowe przekonania na temat Polaków, z którymi przyszło mi się teraz mierzyć. Kiedy francuscy znajomi poprosili mnie o przyniesienie na wspólną kolację tradycyjnej polskiej potrawy dodając, że nie chodzi im o wódkę, to było nawet śmieszne. Kiedy francuski teść zażartował, czy chcę wódki do kawy, na moich ustach pojawił się grymas, za nic nieprzypominający uśmiechu. Kiedy w jadalni u brata teściowej zobaczyłam obrazek przedstawiający grających w karty i pijących whisky mężczyzn, z których jeden mówi: „znam jednego Polaka, który pije to na śniadanie”, poczułam się jakoś nieswojo. Wszystkich tu dziwi, że się krzywię lub odmawiam, gdy wciskają mi domowej roboty bimber (no jak to? przecież z Polski jestem!), a mi już nie chce się tłumaczyć, że mimo pochodzenia nie pijam wódki szklankami. Czemu tak drażnią mnie te żarty? Nie chce być postrzegana przez pryzmat rzekomego pijaństwa rodaków. A już na pewno nie przez Francuzów, którzy zgodnie z raportami międzynarodowych organizacji zdrowia, spożywają więcej alkoholu niż my, Polacy. Jeśli już w ogóle mam być rozpatrywana jako Polka, a nie podróżniczka, czy pisarka, to chciałabym by brane były pod uwagę dokonania naukowe Polaków, polska sztuka, czy nawet burzliwa historia, a nie wygrane, czy też przegrane próby sił nad kieliszkiem czystej wódki (której w dodatku nie lubię). Poza tym, jako córce alkoholika, która do dziś mierzy się ze skutkami choroby ojca, polska „kultura” picia wódki nie jest najlepszym tematem do śmiechu. I zwyczajnie nie lubię, gdy przypisuje mi się jakieś cechy/zachowania, tylko dlatego, że z tego akurat, a nie innego kraju pochodzę. I to negatywne zachowania, bo chlaniem wódy to się akurat nie ma co chwalić. Takie przylepianie łatek. Za nic, to znaczy za ojczyznę. Roześmiałam się na pierwszy taki „niewinny” żarcik, skrzywiłam się na drugi, przygryzłam wargi na kolejnych. Ze złości! Ze złości na tych głupich Francuzów! Przecież jak mój francuski Adrien do Polski przyjeżdżał to nikt mu żab nie oferował (żab, których on nigdy nie jadł mimo bycia… no właśnie, „żabojadem”). Ale zaraz, zaraz! Czy ja, moi bliscy, my- Polacy jesteśmy tacy święci? W moim domu rodzinnym o kimś, kto był zacofany mówiło się, że jest sto lat za Murzynami. Skąpiec żydził, a do porządku przywoływało się słowami „zachowuj się jak biały człowiek”. Ciekawa jestem czy nigdy nie użyliście przysłowia „kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi”? Nie siedzieliście „jak na tureckim kazaniu”? Nie słyszeliście, że gdzieś „śmierdzi jak w murzyńskiej chacie”? Mi się zdarzało, nie tylko słyszeć, ale i bezmyślnie powtarzać te obrzydliwe, rasistowskie hasła. Bezmyślnie jak moi francuscy znajomi i rodzina, którzy (tu daję sobię rękę uciąć) wcale nie chcą mi sprawić przykrości- wręcz przeciwnie, chcą mnie swoimi żartami rozbawić i pokazać, że co nieco wiedzą o mojej kulturze. Nie widzą krzywdzącego wydźwięku tego stereotypu, bo nigdy nie stali po drugiej stronie. I dlatego mam do Was prośbę: zawsze myślcie, zanim coś powiecie. Nie powtarzajcie bezmyślnie i bierzcie odpowiedzialność za swoje słowa. Nigdy nie wiadomo kto Was słucha, nigdy nie wiadomo kto po Was powtórzy, nigdy nie wiadomo kogo dotknie krzywdzący frazes, który wyszedł z Waszych ust. Nie róbcie, ale i nie mówcie drugiemu, co Wam nie miłe. Nigdy nie wiadomo, kiedy staniecie po drugiej stronie.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Nie mów drugiemu, co tobie nie miłe pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Jedź do Azji z Pojechaną

Z przyjemnością ogłaszam, że z początkiem roku 2017 rozpoczynam współpracę z Discover Asia- firmą organizującą trampingowe podróże. Wyjazdy Discover Asia to coś pomiędzy samodzielną podróżą z plecakiem, a w pełni zorganizowaną wycieczką. To doskonałe rozwiązanie dla tych, którzy chcieliby zacząć podróżować na własną rękę, ale mają obawy, czy dadzą sobie radę, a także dla tych, którym nie uśmiecha się wyjazd w pojedynkę i którzy chcieliby posłuchać o odwiedzanych rejonach, od kogoś, kto spędził w nich długie, barwne miesiące (tak w sumie to wychodzi mi już ponad trzy lata w Azji!). W sezonie 2017 zapraszam Was do Kambodży, Tajlandii i Indonezji (więcej kierunków, na przykład Sri Lankę i Filipiny znajdziecie w pełnej ofercie Discover Asia). KAMBODŻA Z PLECAKIEM – styczeń 2017 Cel wyjazdu: Kambodża, Tajlandia Długość: 14 dni Początek wyprawy: 14/01/2017 Koniec wyprawy: 27/01/2017 Przed Tobą niesamowita wyprawa do tajemniczej kambodżańskiej dżungli pełnej zapomnianych świątyń z ich największym skarbem – świątynią Angkor Wat. Odwiedzisz też lokalną wieś i szkołę i zobaczysz jak wygląda życie w miastach na wodzie. Na koniec czeka Cię rajska przygoda w drewnianych chatkach na prawie bezludnej, maleńkiej wyspie… Przygoda dla prawdziwych podróżników z plecakami! Najważniejsze punkty programu: Pałac Królewski w Bangkoku, Świątynia Szmaragdowego Buddy, targ wodny, kompleks świątynny Angkor, kambodżańska wieś, wioska na jeziorze Tonle Sap, relaks na jednej z kambodżańskich wysp. KOSZT WYJAZDU: Cena wyprawy: 2300 PLN + 450 USD Cena biletu lotniczego: od 1800 PLN   INNE TERMINY WYJAZDU: 22 kwiecień – 5 maj 2017 7 – 20 październik 2017   Po szczegóły oferty i formularz zgłoszenia kliknijcie TU. UWAGA: OSTATNIE WOLNE MIEJSCE NA STYCZNIOWĄ WYPRAWĘ DLA CHŁOPAKA! TAJLANDIA Z PLECAKIEM – luty 2017   Cel wyjazdu: Tajlandia Długość: 14 dni Początek wyprawy: 20/02/2017 Koniec wyprawy: 05/03/2017 Wybierz się na targ amuletów i poznaj najciekawsze miejsca w Bangkoku. Zrób zakupy prosto z łodzi i zobacz jak wygląda życie w wioskach na wodzie. Zamieszkaj na skraju dżungli i wybierz się na nocne safari. Odpocznij na „Niebiańskiej plaży” i odkrywaj bajkowe wyspy pełne kolorowych, tajskich łodzi. Najważniejsze punkty programu: Pałac Królewski w Bangkoku, Świątynia Szmaragdowego Buddy, targ wodny i zakupy prosto z łodzi, Khao Sok – ostatnia dżungla w Tajlandii, nocne safari, rejon Krabi – najpiękniejsze wyspy i kolorowe łodzie, bajeczna wyspa Phi Phi i zatoka Maya Bay. KOSZT WYJAZDU: Cena wyprawy: 1900 PLN + 600 USD Cena biletu lotniczego: od 1800 PLN   INNE TERMINY WYJAZDU: 12 – 25 czerwiec 2017 Po szczegóły oferty i formularz zgłoszenia kliknijcie TU. INDONEZJA Z PLECAKIEM (Jawa, Bali, Gili) – lipiec 2017  Cel wyjazdu: Indonezja Długość: 16 dni Początek wyprawy: 22/07/2017 Koniec wyprawy: 06/08/2017 Udaj się w niesamowitą podróż po najpiękniejszych indonezyjskich wyspach. Odkryj wspaniałe świątynie i podziwiaj wschód słońca nad wulkanem. Odwiedź tarasy ryżowe w Ubud i zanurkuj w poszukiwaniu żółwi morskich na wyspach Gili! Najważniejsze punkty programu: Artystyczna stolica Indonezji – Yogyakarta, świątynie Prambanan i Borobudur, wejście na wulkan Bromo, pokaz balijskich tańców, surfing na najbardziej znanej plaży świata w Kucie, balijskie świątynie, pałace wodne, tropikalna dżungla, tarasy ryżowe, rajskie wyspy Gili, pływanie z żółwiami morskimi, nurkowanie z rurką i maską. KOSZT WYJAZDU: Cena wyprawy: 2700 PLN + 650 USD Cena biletu lotniczego: 2400 – 3200 PLN   INNE TERMINY WYJAZDU: październik 2017   Po szczegóły oferty i formularz zgłoszenia kliknijcie TU. To kto jedzie ze mną do Azji? Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Jedź do Azji z Pojechaną pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Nowa praca, nowy dom!

Kilka tygodni temu przyznałam Wam się, że nie chce mi się już jechać… Zamarzył mi się dom, bezpieczna przystań, do której mogłabym wracać ze swoich kolejnych podróży. Zatęskniłam ze własną lodówką, zdrową kuchnią, zawsze ciepłą wodą i miękkim ręcznkiem. Zatęskniłam też za codziennymi obowiązkami, własnym biurkiem, przy którym mogłaby powstać kolejna książka i nowymi wyzwaniami (o zgrozo!) zawodowymi. Wspomniałam Wam też, że znaleźliśmy miejsce, które ma szansę stać się naszym domem. Nie ogłosiłam co to za miejsce, bo w głowie kłębiło się jeszcze mnóstwo wątpliwości, a gdzieś głęboko w sercu zagnieździł się strach (tak, strach), czy przeprowadzka na akurat ten koniec świata, to dobra decyzja. Gdy w połowie października wracaliśmy do Europy po 15 miesiącach w podróży przez Azję i Amerykę Południową, z coraz mniejszym entuzjazmem, z coraz większymi wątpliwościami rozmawialiśmy o naszym planie, a planem było, że w maju wracamy do Ekwadoru. Tak, to w Ekwadorze mieliśmy zamiar osiąść na stałe, to w Ekwadorze mieliśmy zakładać swoje firmy, to w Ekwadorze mieliśmy próbować znaleźć nowych przyjaciół. Wracaliśmy z myślą, że zobaczymy co przyniosą nam najbliższe tygodnie, dając sobie czas na przekonanie się do tej ważnej decyzji. Alternatywą od początku była Francja. Moimi argumentami przeciw od początku były wysokie koszty życia, brak możliwości znalezienia pracy i brak znajomości języka francuskiego. Wierzcie mi lub nie, ale znajomość języka obcego nie spływa magicznie na nikogo przez fakt dzielenia życia z Francuzem, słówka nie przechodzą przez dotyk (a dotykam go dużo, tu chyba wątpliwości nikt nie ma). Za brakiem znajomości języka podąża zaś niemożliwość znalezienia pracy, a to z wysokich kosztów życia tworzy mur nie do przeskoczenia. Jednak jeszcze zanim wsiedliśmy na pokład międzykontynentalnego samolotu w drodze do Europy, Adrien już wiedział, że we Francji czeka na niego bardzo ciekawa  propozycja pracy. Chwilę potem wspólni znajomi zaproponowali wspólny wynajem domu we francuskich Alpach. Nagle stałam o krok od zrealizowania trzech marzeń: życia w małej wiosce w górach, gdzie w cieple kominka będą powstawać kolejne strony moich kolejnych książek, dzielenie codzienności z grupą przyjaciół mieszkających pod jednym dachem i rozwijanie swojej kiełkującej wspinaczkowej pasji. Na drodze stały te dwie kwestie: znajomość języka i pieniądze. Języka można się nauczyć- to oczywiste. Życie można sobie zorganizować nawet bez jego dobrej znajomości (tak jak mi się to udało zrobić w Chinach). Ale skąd wziąć pieniądze na drogie życie we Francji, jeśli przychody z bloga pozwalić mogą na sfinansowanie codziennych potrzeb raczej w taniej Tajlandii? Nie lubię, gdy pieniądze, a raczej ich brak, krzyżują mi plany. Nie lubię, gdy moi bliscy muszą rezygnować z czegoś (tu perspektywy świetnej pracy) z mojego powodu. Nie lubię iść na łatwiznę, nie lubię się bać. Nie chcę zmuszać partnera do podejmowania ryzyka, do którego sama nie jestem przekonana (tu naszych planów dotyczących Ekwadoru). Nie wyobrażam sobie spędzenia życia będąc finansowo na nim uwieszona. Niezależność to coś, czego zaraz obok miłości bardzo potrzeba mi do szczęścia. Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce i poszukać nowych możliwości pracy. Zastanowiłam się co umiem, co lubię, w czym jestem dobra, wydrukowałam wizytówki i zabrałam się do pracy. Najpierw poszłam na międzynarodowe targi turystyczne. Nie czekałam na specjalne zaproszenie, na dedykowane spotkanie. W zamkniętym dla zwiedzających dniu branżowym, wchodząc na przysługującą mi jako blogerce wejściówkę medialną podchodziłam do stanowisk krajów, których organizacjom turystycznym (zajmujących się promocją danego kraju lub regionu) w mojej ocenie mam coś do zaoferowania w ramach biznesowej współpracy. W większości przypadków spotkałam się z dużym zainteresowaniem, czego wynikiem są toczone przeze mnie aktualnie negocjacje dotyczące wyjazdów sponsorowanych. Następnie odezwałam się do firm, którym (również w mojej ocenie) miałam coś do zaoferowania. Coś, co wyróżniało mnie na tle innych potencjalnych kandydatów. Potencjalnych, bo żadna z tych firm nie prowadziła rekrutacji. I wiecie co? Moją kandydaturą były zainteresowane wszystkie (!) firmy, do których się odezwałam. Wybrałam tą, o której najwięcej wiedziałam, która dobrze mi się kojarzyła i z której właścicielką od razu się jakoś tak fajnie, po babsku dogadałam. W ten sposób zaczęłam współpracę z Discover Asia organizującą wyprawy z plecakiem na mój ukochany kontynent. Jeśli chcielibyście pojechać z Pojechaną- przewodnikiem do Kambodży, Tajlandii lub Indonezji zajrzyjcie TU. Nie czekałam na cud, nie płakałam nad swoim losem, nie czekałam na odpowiedni moment, sprzyjającą sytuację. Czy się bałam? Oczywiście! Czy się wstydziłam? I to jak! Jednak co miałam do stracenia? Stwierdziłam, że tak naprawdę niewiele. Wzięłam więc realizację swoich marzeń w swoje ręce, tu i teraz, dzięki czemu siedzę właśnie przy kominku w domu w małej wiosce we francuskich Alpach i z uśmiechem myślę o nadchodzącym nowym roku, bo wierzę, że kiedy wszystko się dobrze układa, to znak, że wybraliśmy dobrą drogę. A piszę Wam o tym, bo wierzę też, że samo się nic nie zrobi, fajne życie musimy zrobić sobie sami. Podwijajcie więc rękawy i do roboty! Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Nowa praca, nowy dom! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Najlepsze prezenty dla podróżnika (+kody rabatowe i promocje)

Lubię dawać prezenty. Lubię wybierać, zgadywać czyjeś potrzeby i gusta. Zawsze bardzo, bardzo dbam by były trafione. Tym, którzy potrzebują, kupuję prezenty praktyczne. Tych, którzy nie potrafią się sami rozpieszczać, obdarowywuję czymś czego z praktycznego puntu widzenia nie potrzebują wcale, ale co ich na pewno ucieszy. Sama lubię prezenty personalizowane i te, które świadczą o tym, że jestem ważna, słuchana, doceniania. Wiem również jakie trudności może przysporzyć sprawienie prezentu komuś, kto teoretycznie wszystko ma, lub niczego nie potrzebuje. Wiem, jak ciężko kupić podróżnikowi prezent, który nie zostanie zapomniany w kartonie na strychu. Dlatego wybrałam dla Was najlepsze pomysły na prezent dla podróżnika. Udanych zakupów i Wesołych Świąt! Walizka kabinowa O ile po drogach i bezdrożach lepiej włóczyć się z plecakiem, to na wyskok na city breaka przyda się porządna walizka. Znalazłam dla Was śliczną walizkę AMERICAN TOURISTER (dostępną w kilku soczystych kolorach) w promocyjnej cenie 299 zł. Biżuteria z motywem podróżniczym Jestem absolutnie pewna, że każda podróżniczka ucieszy się z bransoletki lub naszyjnika z różą wiatrów. Dodatkowo, mnie czasem smuci, gdy wyjeżdżam na długo i nie mogę zabrać ze sobą prezentu od kogoś bliskiego. A taki wisiorek można mieć zawsze przy sobie/na sobie. Projektantka Ania Kruk, której biżuterię z kolekcji dla podróżników Azymut sama noszę, przygotowała specjalny rabat dla Was: po wpisaniu w zamówienie kodu: pojechana.pl otrzymacie 20% rabatu! Termos Termos to super przydatny prezent dla podróżnika, który może wykorzystać nie tylko będąc w drodze, ale również, na przykład na zimowym ognisku, czy długim spacerze. Mnie bardzo ucieszyłby pod choinką termos… na obiad. Fajne i wysokiej jakości termosy możecie dostać na przykład TU. Magnesy na lodówkę Wielu podróżników, z racji oszczędzania miejsca w plecaku, jako jedyną pamiątkę z podróży przywozi magnesy z odwiedzonych miejsc, którymi obwiesza lodówkę. A co powie na magnesy ze zdjęciami  swoich najbliższych lub kadrów ze swoich wypraw? Jestem pewna, że się ucieszy. Firma Social Druk, dzięki której możecie przenieść foto-wspomnienia (również bezpośrednio z social media) na magnesy, plakaty, a nawet opakowanie czekolady, przygotowała dla Was rabat w wysokości 10% na wszystkie wydruki! Aby pobrać kod promocyjny, kliknijcie TU. Bawełniana torba na ramię Taki prezent z pewnością docenią wszystkie podróżniczki- minimalistki, które podróżują wyłącznie z bagażem podręcznym. Bawełniana torba zawsze się zmieści, choćby do najmniejszej walizki, a potem jest do czego wrzucić aparat i butelkę wody, gdy ruszamy zwiedzać. Bardzo fajne wzory bawełnianych toreb znalazłam w sklepie Mega Koszulki. Po torby z podróżniczymi napisami, możecie też zajrzeć do Pojechanego sklepu. Ubrania z podróżniczym motywem Podróżnicza koszulka lub bluza, z pewnością ucieszy zarówno doświadczonego włóczęgę, jak i tego, który o ruszeniu w drogę dopiero marzy. W sieci mnóstwo jest ubrań w tej tematyce, ja Was zapraszam do Pojechanego sklepu, w którym znajdziecie też ubrania dla małych rozrabiaków. Fotoksiążka lub terminarz Najpiękniejszymi prezentami są te, w które włożono serce i pracę, dlatego jestem dużą fanką personalizowanych prezentów. Idealnym prezentem tego typu dla podróżnika jest fotoksiążka ze zdjęciami z jego wypraw lub terminarz ze zdjęciami najbliższych, które może zabrać ze sobą w droge i traktować jak podróżniczy notatnik. Ja w tym roku sprawiłam swoim bliskim prezenty w postaci fotoksiążek ze zdjęciami z mojej podróży dookoła świata. Zostawiłam też jedną dla siebie. A dla Was mam kody rabatowe na fotoksiążki i terminarze z oferty Alboom (dopiszę je jak tylko dostanę, czyli lada chwila).   Zdrapywana mapa Miłośnicy podróży uwielbiają ozdabiać ściany swoich bezpiecznych portów mapami. Na pewno ucieszy ich więc mapa, na której mogą zaznaczać miejsca, które udało się im już odwiedzić. Mapę- zdrapkę znajdziecie na przykład TU. Gadżety biwakowe Miłośnicy outdoorowych aktywności, trekkingów i bawikowania, na pewno ucieszą się z kempingowych gadżetów. Mogą to być niezebędniki, wysokiej jakości noże, krzesiwa, kompasy, naczynia kempingowe, „kieszonkowy” prysznic nagrzewany słońcem, czy solarna bateria (ładowarka). Wybór jest naprawdę duży, a do tego w dzisiejszych dniach tego typu gadżety stały się naprawdę ładne. Prezent- przygoda A jeśli nie lubimy (lub nasz obdarowywany nie lubi) kupowania przedmiotów i wolimy podarować emocje? Kupmy mu bilet do przygody! W ofercie firmy Prezent Życia znajdziemy między innymi lot szybowcem dla dwojga, skok ze spadochronem , przejażdżkę Ferrari, lot paralotnią, skok na bungee, czy zabawę w tunelu aerodynamicznym, innym słowy prezenty na różny stopień waraiactwa. Książka podróżnicza Najlepsze dla zabicia czasu w podróży i dla motywacji, gdy o ruszeniu w drogę dopiero się marzy: książki podróżnicze! Oczywiście polecam swoją książkę „Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin„, którą jeszcze przez tydzień możecie zamówić bezpośrednio u mnie z motywującą, imienną dedykacją, polecam jednak w ogóle czytanie podróżniczych książek i reportaży. Listę moich propozycji znajdziecie TU. Torba- worek Kolejny prezent dla podróżnika- minimalisty. Torbę- worek można bowiem zwinąć w malutki kłębek i wyjąć z dużego plecaka dopiero wtedy, gdy potrzebujemy mały podręczny bagaż. Fajne wzory takich worków ze sznurkowymi ramiączkami znalazłam dla Was TU. Sekretny portfel Bardzo praktycznym prezentem dla podróżnika są gadżety wspomagające bezpieczeństwo w podróży. Takie produkty znajdziemy w ofercie firmy Pac Safe. Są to między innymi sekretne portfele, specjalnie zabezpieczone przed kradzieżą torby i torebki, czy etui chroniące przed nieautoryzowanym odczytem kart zbliżeniowych. Kubek z podróżniczym napisem O czym lubi rozmyślać podróżnik gdy wróci z wyprawy? Oczywiście o kolejnej! Na pewno miło mu będzie fantazjować przy porannej kawie, pitej z kubka z podróżniczym napisem. Po kubki podróżników zapraszam Was do Pojechanego sklepu. Kalendarz ze zdjęciami najpiękniejszych zakątków świata Prezent z serii: „powiesić na ścianie, gapić się przy porannej kawie i marzyć”. Potem już tylko pozostaje spakować plecak. Kalendarze podróżnicze ze zdjęciami mojego autorstwa możecie zamówić TU. Hamak Kto nie lubi poleżeć w hamaku? Dzięki niemu, w prosty sposób, można mieć namiastkę wakacji we własnym ogródku, na balkonie, a nawet w salonie! Nawet w małych wnętrzach, dzięki fikuśnym i super wygodnym hamakom- fotelom. Duży wybór takich cudeniek w różnych kolorach i przedziałach cenowych znajdziecie TU. Czołówka Czołówka przyda się podróżnikowi i podczas wędrówki, i rozpalania ogniska, i szukania czegoś w plecaku w nocy, gdy śpi w wieloosobowym pokoju, i w autobusie do czytania książki. W każdej sytuacji, gdy potrzebujemy światła i wolnych rąk. Ja od kilku miesięcy używam TEJ czołówki i jestem z niej bardzo zadowolona, ale oczywiście wybór jest ogromny. Kubek termiczny lub butelka na wodę Butelka w podróży to moim zdaniem absolutny must have. Z podróży przeniosłam ją na życie codzienne- dzięki temu nie kupuję wody w jednorazowych plastikowych opakowaniach i choć odrobinę przyczyniam się do ochrony naszej planety. Butelki Contigo, które możesz kupić TU są do tego bardzo poręczne, szczelne i super kolorowe. Zmarźluchy ucieszą się natomiast z prezentu w postaci pięknego termicznego kubka. Pomysłowe zaparzaczki Do kompletu do podróżniczej książki i kubka można dodać uroczą zaparzaczkę do herbaty. Wiem, że to nie do końca podróżniczy prezent, ale te, które znalazłam w sklepie Gods Toys są tak urocze, że nie mogłam się powstrzymać, musiałam dodać je do tej prezentowej listy. Wybraliście coś dla bliskich z tej listy? A może coś dla siebie? Bo ja, choć od lat staram się uczyć minimalizmu, chciałabym znaleźć pod choinką… wszystko! Nie zapomnijmy jednak w tym przedświątecznym szaleństwie, że najcenniejszych rzeczy nie da się kupić. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Najlepsze prezenty dla podróżnika (+kody rabatowe i promocje) pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Podróżnicze kalendarze i terminarze

POJECHANA

Podróżnicze kalendarze i terminarze

Od kilku lat, na chwilę przed Mikołajakami i Bożym Narodzeniem, pytacie mnie o kalendarze z najpiękniejszymi zdjęciami z Pojechanych podróży. W tym roku udało mi się je dla Was przygotować! Mam dla Was kalendarze wiszące w fromacie A3 z 13 najpiękniejszymi zdjęciami z podróży dookoła świata i terminarze, które mogą służyć za notatnik w podróży i w które zmieściłam aż 40 barwnych, innpirujących fotek. Terminarze są dodatkowo zapakowane w urocze pudełka ze świątecznym motywem. Zamawiać możecie już teraz! Kalendarz wiszący A3 kosztuje 36 zł (z kosztami wysyłki 40 zł, możliwy też odbiór osobisty w Warszawie po przedpłacie), jest też dostępny pakiet dwóch kalendarzy wiszących w cenie 60 zł (66 zł z wysyłką). Terminarz (wymiary 14×21) kosztuje 49 zł (z kosztami wysyłki 55 zł, możliwy też odbiór osobisty w Warszawie po przedpłacie). Aby otrzymać sPojechany kalendarz podróżnika, wpłać należność na moje konto, a następnie wyślij mi w mailu (blog@pojechana.pl) potwierdzenie przelewu i adres wysyłki (jeśli wybierasz tą formę dostawy). Mój numer konta w mBanku: Aleksandra Świstow 54 1140 2004 0000 3602 5468 4625   Zdjęcia w kalendarzu podróżnika Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Podróżnicze kalendarze i terminarze pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Twoje najwspanialsze wspomnienie z podróży – KONKURS

Kiedy mój rozmówca dowiaduje się, że jestem blogerką podróżniczą i że zwiedziłam kawałek świata (choć moim zdaniem wciąż bardzo malutki i naturalnie chcę więcej), bardzo często pada pytanie: „A gdzie/co podobało ci się najbardziej?”, albo: „Jakie jest twoje najwspanialsze wspomnienie z podróży?”. Są to pytania, na które nigdy nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć i zawsze zaczynam od „zależy”, a potem się strasznie motam. No bo jak ustawić w jednym rzędzie i przyporządkować numery od 1 do 10 (czy też raczej od 1 do 100) zupełnie innym doświadczeniom z zupełnie różnych końców świata? Czy podziwianie rozgwieżdzonego nieba na australisjkim Outbacku jest piękniejsze od zaskoczenia wschodem księżyca na boliwijskiej Atacamie? Czy wejście na aktywny wulkan Semeru w Indonezji, który przywitał mnie na szczycie eksplozją, jest ważniejsze od zdobycia Ishinki w Peru, w drodze na szczyt której po raz pierwszy wspinałam się po lodowcu? Czy birmańskie uśmiechy są bardziej promienne od ekwadorskich? Czy kuchnia indyjska jest lepsza od tajskiej? Czy Anchor Wat jest bardziej dostojny od Machu Picchu? Nigdy nawet nie próbowałam rozstrzygać takich sporów. Cieszę się różnorodnością moich doświadczeń, z tym samym wzruszeniem wspominam spotkania z życzliwymi ludźmi w Peru jak i w Kambodży, z tą samą przyjemnością oglądam swoje zdjęcia zachodów słońca z Wietnamu i z Chile. I zawsze, gdy przyciśnięta do muru, przytaczam jakąś naj- historię, na usta cisną mi się kolejne, wcale nie gorsze, inne. Bo to ta inność, ta różnorodność świata, jest moim zdaniem podróżniczym wabikiem. To ona sprawia, że jesteśmy w stanie wyrzec się wiele, czasem zostawić za sobą wszystko, zamknąć za sobą drzwi naszej bezpiecznej, znajomej przystani i wyjechać daleko, najchętniej na tego świata nie jeden koniec. Czy jechać dalej znaczy podróżować bardziej? Od kilku tygodni jestem w Europie i zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście trzeba jechać tak daleko po te wspomnienia, po te przeżycia, po doświadczanie tej inności i różnorodności? Po tylu latach podróżowania dpowiedź jest dla mnie oczywista: NIE! Uważne oczy, ciekawskie uszy wszędzie odnajdą pytania, odpowiedzi na które przyniosą przyjemny dreszcz podróżniczej satysfakcji. Przygodowa dusza wszędzie odnajdzie emocje, które sprawiają, że szybciej bije serce, a z twarzy nie schodzi uśmiech. I tak patrzę na tą zabiedzoną zakładkę „Europa” na moim blogu i kombinuję, jak tu wszystko poukładać, jak zorganizować, żeby poznać mój ojczysty kontynent bliżej. Tak, tak, na razie zostaję w Europie i Europę zamierzam zwiedzać. Aż wstyd się przyznać, że nigdy nie byłam w Austrii, w Słowenii i (co chyba najbardziej niewiarygodne) w Niemczech! Konkurs: Twoje najwspanialsze wspomnienie z podróży I dlatego już zazdroszczę zwycięzcom konkursu organizowanego przez wyszukiwarkę hoteli Hotels.com, w którym do wygrania są weekendy dla dwojga w Berlinie i Dreźnie. Aby wziąć udział w konkursie należy wybrać i krótko opisać (maksymalnie 500 znaków) jedno wyjątkowe, niezapomniane wydarzenie z podróży (to ten wybór, którego ja nigdy nie umiem dokonać, ale trzymam za Was kciuki!) i zapisać się do newslettera Hotels.com. Organizator wybierze 5 najlepszych historii, które zostaną opublikowane na Facebooku Hotels.com i poddane głosowaniu czytelników. Formularz konkursowy znajduje się TU. Do wygrania jest pakiet dwóch noclegów dla dwóch osób ze śniadaniem w hotelu Alexander Plaza w Berlinie, wraz podwójnym biletem Ecolines (z dowolnego miasta w Polsce obsługiwanego przez przewoźnika do Berlina) – pierwsza nagroda i pakiet dwóch noclegów dla dwóch osób ze śniadaniem w hotelu Swissotel Dresden am Schloss w Dreźnie, wraz z podwójnym biletem Ecolines (z dowolnego miasta w Polsce obsługiwanego przez przewoźnika do Drezna) – druga nagroda. Gra zdecydowanie warta świeczki, powodzenia! Artykuł powstał we współpracy z Hotels.com. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Twoje najwspanialsze wspomnienie z podróży – KONKURS pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Największa birmańska przygoda – trekking w Birmie (Hsipaw)

Od dawna marzył nam się trekking z Namshan do Hsipaw, od kilku dni wiedzieliśmy już jednak, że jest to niemożliwe, gdyż turystów obowiązywał zakaz podróżowania na północ od Hsipaw, z powodu rzekomo grasujących po lasach oddziałów partyzantów. Wiedzieliśmy też od lokalnych mieszkańców, że tereny te są bezpieczne, bo walki już dawno przesunęły się pod birmańskie granice. Postanowiliśmy więc przechytrzyć władze i iść na trekking w tej wyczekanej i od dawna wypatrywanej lokalizacji, ale nie docierając do Namshan (gdyż nasze pojawienie się w tym miasteczku mogłoby nam lub, co gorsza, mieszkańcom, którzy udzieliliby nam pomocy, narobić problemów). Adrien jako specjalista od terenów wypukłych (gór znaczy się) i map, wyszukał jakąś wąziutką ścieżkę w Google Earth. Ścieżka czasem ginęła w leśnych gęstwinach, ale wiadomo było, że jest. Zostawiliśmy więc większość bagażu w hotelu, spakowaliśmy suchy prowiant, wodę i ciut cieplejsze ubrania i ruszyliśmy na zachód od miasteczka, planując zrobić 2-dniową pętlę. Słońce paliło naszą skórę mimo wczesnych porannych godzin, ale dzielnie maszerowaliśmy równym, szybkim krokiem po rudej ścieżce. Mijaliśmy pola uprawne, małe wioski i grupy innych turystów- nasza trasa pokrywała się bowiem przez pierwsze kilometry, z popularną obecnie trasą trekkingów organizowanych przez lokalne biura turystyczne. Co jakiś czas trafił się strumyk lub ręcznej roboty pompa do nawadniania pola, dzięki którym mogliśmy odrobinę schłodzić rozgrzane ciała. Czasem szliśmy nieutwardzoną drogą, czasem skręcaliśmy w wąskie leśne ścieżki. Wspinaliśmy się wyżej i wyżej, coraz rzadziej spotykając białe twarze. Wokół nas rozciągał się coraz bardziej górski krajobraz, a powietrze stawało się coraz bardziej rześkie. Prawie nie rozmawialiśmy, rozkoszując się dźwiękami natury: koncertami ptaków i cykad. Po kilku godzinach przeszliśmy przez złożoną z  kilkunastu domów wioskę. Mieszkańcy wychodzili na drogę by nas obejrzeć i się z nami przywitać, gestem oznaczającym jedzenie zapraszali na posiłek. Grzecznie odmówiliśmy, bo wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze daleka droga, a słońce nie zatrzyma się specjalnie dla nas na niebie. Wspięliśmy się jeszcze wyżej w górę, przecięliśmy dwie doliny i gdy świat wokół nas zaczynał tonąć w żółtych i pomarańczowych barwach, doszliśmy do zbocza, na którym w odległości zaledwie kilku kilometrów, znajdowały się dwie małe wioski. To tu zamierzaliśmy pytać o ciepły posiłek i nocleg. Birma jest jednym z tych krajów, w którym życzliwość mieszkańców umożliwia komunikację bez znajomości ich języka. Pierwsza napotkana i zaczepiona przez nas osoba zaprowadziła nas do malutkiego sklepu, gdzie w progu przywitała nas ciepło właścicielka z kilkuletnim synem na rękach, a na piętrze czekały maty do spania i ciepłe koce. Usiedliśmy na słonecznym tarasie z wiodokiem na wioskę, rozprostowaliśmy umęczone całodziennym marszem nogi i chrupaliśmy suszone owoce w oczekiwaniu na prostą, ale pyszną kolację. W tym samym czasie, wioska jakby budziła się do życia. To dorośli, witani przez grupy roześmianych dzieciaków, wracali z pracy na uwieszonych na zboczach wzgórz polach. Zachęcona przez sympatycznego synka gospodyni wyszłam na podwórko pograć z dziećmi w kapsle. Dorośli zatrzymywali się zaciekawieni, pokazywali co niosą w koszach i szczerbate zęby w serdecznych uśmiechach, aż osioł przeciągłym rykiem obwieścił zachód słońca i koniec dnia. Na drugi dzień, z głebokiego snu wyrwało nas pianie koguta, pierwsze promienie słońca przedzierały się przez cienkie szczeliny między bambusowymi deseczkami, z kótrych zbudowana była chata. Gorąca kawa i herbata i ciepłe śniadanie już czekały na nas na stole. Zjedliśmy z apetytem, dokupiliśmy trochę prowiantu i wody na drogę, zostawiliśmy 5$ za nocleg i dwa posiłki (nasza gospodyni odmówiła przyjęcia większej kwoty) i ruszyliśmy dalej w drogę. Szliśmy przez wysokie trawy i gęsty, dający chwilę wytchnienia od palącego słońca las. Przed kilka godzin nie spotkaliśmy nikogo, a ścieżki coraz częściej rozwidlały się, sprawiając, że mieliśmy coraz większe wątpliwości, czy na pewno idziemy tą właściwą. Maszerowaliśmy w górę i w dół, w górę i w dół, zalewając się potem. W pewnym momencie, nasza prowizoryczna, przekopiowana z Google Earth mapa pokazywała, że ścieżka się rozdawaja, tymczasem przed nami zaczynały się trzy ścieżki- każda tak samo niewyraźna. Tą najbardziej odbiegającą na zachód odrzuciliśmy od razu, ale jak wybrać jedną z dwóch, idących początkowo w zbliżonym kierunku tylko, że jedna jakby w górę, a druga w dół? Poszliśmy w dół i po prawie godzinie marszu doszliśmy do rzeki, której na mapie nie było. Zawróciliśmy i poszliśmy drugą ścieżką. Po kolejnej godzinie zdecydowaliśmy, że to jednak nie tu i wróciliśmy z powrotem. Byłam już ledwo żywa i trochę przejęta faktem, że nie trafiliśmy na żadną ludzką osadę. Pytanie „Gdzie będziemy spać?” kołotało mi po głowie. Gdy doszliśmy do rzeki, okazało się, że nie mamy również co pić, napełniliśmy więc butelki wodą ze strumienia- nie mieliśmy wyboru. Ostatkami sił wdrapaliśmy się na kolejne wzgórze, gdzie ku naszej radości zza gęstych koron drzew wyłoniła się wioska. Ku naszej radości, bo wydawało nam się, że teraz wiemy gdzie jesteśmy. Postanowiliśmy jeszcze dziś dojść do kolejnej, widniejącej na naszej pseudo mapie osady, przywitaliśmy się z wychodzącymi nam na przeciw mieszkańcami i po krótkiej wymianie migowych uprzejmości, zaczęliśmy schodzić z góry na wschód. Możecie więc wyobrazić sobie nasze miny, gdy po kilkudziesięciu minutach znaleźliśmy się przy tym samym strumieniu, tym samym mostku? Ta rzeka była nam widać przeznaczona. Zrzuciliśmy więc ubrania i wskoczyliśmy do lodowatej wody- wiedzieliśmy, że to jedyny „prysznic” na jaki możemy dziś liczyć. Po ekspresowej kąpieli wróciliśmy do wioski. Tym razem mieszkańcy powitali nas gromkim śmiechem. Gdy zaczęliśmy pokazywać gestami, że szukamy noclegu, podbiegł do nas młody mężczyzna z karbowanymi włosami wykrzykując: „my house” (mój dom). Okazało się, że jest nauczycielem w miejscowej szkole i zna kilka słów po angielsku. Gdy tylko przekroczyliśmy próg jego domu, zgarbiona starowinka zagotowała wodę na herbatę na znajdującym się na podłodze, po środku głównej izby palenisku. Okazało się, że mieszkańcy tej wioski produkują herbatę. Gdy tylko napiliśmy się tego złocistego napoju, cała delegacja zaprowadziła nas do małej wytwórni, a nasz przesympatyczny gospodarz szukając w głowie kolejnych angielskich słów tłumaczył nam proces wytwarzania. Gdy wróciliśmy do chaty, powoli zaczynała schodzić się do niej chyba cała wioska. Każdy chciał nas zobaczyć, każdy chciał się z nami przywitać. Zostaliśmy poczęstowani kolacją, a nauczyciel narysował nam odręczną mapę, pokazującą jak w ciągu dwóch (sic!) kolejnych dni możemy wrócić do Hsipaw. Okazało się, że musimy wyjść z wioski w kompletnie przeciwną stronę niż nam się wydawało. Wiedzieliśmy, że w Birmie (Mjanmie) zbliżają się wybory (pierwsze mające szanse być uznanymi za demokratyczne), ale będąc w drodze, zupełnie straciliśmy rachubę czasu i nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to dziś. Gospodarz wyjaśnił nam, że o 20:00 przyjeżdża (na motorze, droga prowadząca do wioski jest zbyt wąska, by przejechał nią jakikolwiek samochód) przedstawiciel okręgu wyborczego z kartami do głosowania. Do 20:00 było jeszcze trochę czasu, nauczyciel tłumaczył więc zebranym jak (od strony technicznej) mają głosować. W tym celu narysował na kawałku starego kartonowego pudełka kartę do głosowania, zaznaczył jeden krzyżyk i podpisał się. I tu wypłynął problem, którego nigdy byśmy nie przewidzieli: część starszych mieszkańców była niepiśmienna (obowiązek szkolnictwa został wprowadzony w Birmie dopiero kilka lat temu). Robiliśmy więc co mogliśmy, pomagając naszemu gospodarzowi ucząc kolejnych mężczyzn i kobiety z ludu Shan jak się mają podpisać i ćwicząc z nimi zawijasy, mające stać się dziś ich oficjalnym podpisem. O 20:00 chata opustoszała- cała wieś poszła głosować! A po spełnionym obywatelskim obowiązku przyszedł czas na świętowanie. Wokół gości krążyła wielka bambusowa tuba, przez którą palono… papierosy (podobno żeby było zdrowiej), na matę dzielnie sprawującą funkcję stołu wjechały drobne przekąski (między innymi, orzechy, prażony ryż i suszone banany) i nawet jakieś piwo się znalazło (za które uparliśmy się zapłacić). Nauczyciel opowiadał nam o sytyacji politycznej i o codzienności w górach Birmy, a także wytrwale tłumaczył wszystkie pytania, jakie kierowali do nas ciekawscy mieszkańcy i nasze odpowiedzi. My z radością pokazywaliśmy zdjęcia z odbytych podróży i próbowaliśmy opowiedzieć co nieco o naszych ojczystych krajach. Gdy wszyscy wyszli, rozłożono nam maty do spania w najlepszej (czytaj: najcieplejszej, ale i strasznie zadymionej) głównej izbie, gdzie obok nas do snu ułożyli się najstarsi domownicy. Z przyjemnością zamknęłam szczypiące od dymu oczy. Gdy je znów otworzyłam było już widno, a ja ze zdziwieniem odkryłam, że w tej samej izbie, razem z nami śpi też najmłodszy członek rodu. Z prowizowycznej kołyski zrobionej z worka, dwóch kawałków drewna i sznurka, głowę wychyliło kilkumiesięczne dziecko. Czy było tu cały czas? Jak to możliwe by nie wydało żadnego dźwięku przez całą noc? Tego już nigdy się nie dowiem, bo gdy tylko zjedliśmy śniadanie, zostawiliśmy 5$ za nocleg i jedzenie, i pomaszerowaliśmy z odręcznie naszkicowaną mapą w kieszeni przed siebie. Szliśmy drogą, którą dzień wcześniej przyjechał posłaniec z kartami do głosowania i całe szczęście, że nasz przemiły gospodarz udzielił nam szczegółowych wskazówek, bo w życiu byśmy nie wpadli na to, żeby skręcić w wąską, stromą i zarośniętą wysoką trawą ścieżynkę. Ale wielkie drzewo stało po lewej stronie jak wół, po prawej stronie zniszczony barak- czyli to tu. W ten sposób weszliśmy w gęstą, wilgotną dżunglę. Nad naszymi głowami latały białe motyle, pod naszymi nogami pełzały pomarańczowe ślimaki- wszystko w rozmiarach adekwatnych do miejsca występowania, prawdziwe giganty. Po kilku godzinach las rozrzedził się i coraz częściej mijaliśmy ludzkie osady- coraz większe i większe. Tylko droga nie chciała się wcale robić krótsza, a przecież my założyliśmy, że dziś jeszcze wrócimy do Hsipaw. Na dłuższą wędrówkę nie mieliśmy już za bardzo czasu. Przyspieszaliśmy więc kroku nie bacząc na słońce, zatrzymując się tylko wtedy, gdy ktoś chciał się z nami przywitać i chwilę pogadać. W południe doszliśmy do wioski, w której zgodnie z zaleceniami nauczyciela powinniśmy szukać noclegu. Godzina była jednak jeszcze wczesna (tak podgoniliśmy w lesie!), postanowiliśmy więc iść dalej. A nóż uda nam się dotrzeć dziś do celu! Jednak, gdy sędziwa kobieta zapytała gestem unoszenia palcy do rąk czy chcemy coś zjeść, nasze puste żołądki odezwały się przeciągłym burczeniem. No pewnie, że chętnie coś zjemy! Chata, do której nas zaprowadziła była jeszcze biedniejsza niż te, w których mieliśmy przyjemność gościć w poprzednich dniach. Domownicy siedzieli w kucki dookoła wielkiego gara i palcami jedli ryż, na palenisku bulgotał czajnik. Głupio nam się zrobiło, gdy podano nam mnóstwo dobroci: zupę z makaronem, smażony ryż i duszone zielone warzywo (coś jakby szpinak). I oczywiście herbatę. Mężczyźni dokładnie obejrzeli mapę, ale żaden z nich nie umiał czytać. Dopiero na dźwięk wypowiadanych przeze mnie nazw miejscowości zaczęli ze zrozumieniem kiwać głowami i wskazali nam kierunek. Nalegali żebyśmy zostali na noc, z czego wnioskowaliśmy, że przed nami jeszcze daleka droga, ale postanowiliśmy podjąć ryzyko i spróbować dojść do Hsipaw. Gdy nastąpił moment pożegnania, wyciągnęliśmy pieniądze, jednak gospodarze nawet nie chcieli słyszeć o zapłacie. Serce nas bolało, bo przecież oni nic nie mają, a dali nam wszystko co najlepsze. Ukryliśmy więc banknot pod talerzykiem, w nadziei, że to duma im nie pozwala przyjąć nawet tych kilku groszy. Jakie było nasze zdziwienie, gdy jakiś kilometr za wioską dogonił nas jeden z mężczyzn i z uśmiechem oddał nam banknot i pokazując, że nie trzeba. Przed nami krętym szlakiem biegła całkiem przyzwoitej jakości droga, lecz zupełnie nieprzyzwoitej długości. Szliśmy wzdłuż wielkiej doliny, nad pobliskimi wioskami w promieniach słońca pobłyskiwały złote stupy. Szliśmy przed siebie, z nogami miękkimi od wysiłku i rozmiękczonymi życzliwością ludu Shan sercami. Szliśmy tak kolejne 7 godzin, błądząc pod koniec w ciemnościach i  bredząc coś ze zmęczenia i strachu. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko, bo od dawna widzieliśmy na niebie łunę, która mogła unosić się tylko nad miastem, a od pół godziny szliśmy już po utwardzonej drodze. Ja szczerze mówiąc zastanawiałam się czy to na pewno Hsipaw, Adrien, znużony moim marudzeniem, jak daleko jeszcze. Nagle, za naszymi plecami pojawiły się dwa światełka. Samochód! Jesteśmy uratowani! Nasz kierowca- wybawiciel podwiózł nas pod same drzwi hotelu, do którego, jak się okazało, mieliśmy jeszcze 8 kilometrów. My to naprawdę mamy czasem więcej szczęścia niż rozumu, ale za to jakie mamy wspomnienia! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Największa birmańska przygoda – trekking w Birmie (Hsipaw) pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Przyjemne z pożytecznym, czyli kurs angielskiego na Malcie

POJECHANA

Przyjemne z pożytecznym, czyli kurs angielskiego na Malcie

POJECHANA

U progu birmańskich gór – Hsipaw

Hsipaw to małe miasteczko położone wśród zielonych wzgórz prowincji Shan, do którego trafiliśmy pewnym listopadowym bladym świtem, po całonocnej jeździe rozklekotanym autobusem z Nyaungshwe przy Inle Lake. Droga była tak wyboista, tak na niej podskakiwaliśmy, że przez całą noc praktycznie nie zmrużliśmy oka, daliśmy się więc od razu namówić jednemu z naganiaczy na przystanku docelowym w Hsipaw, na zakwaterowanie w hotelu, który polecał. Jedyne o czym marzyliśmy w tamtej chwili było łóżko, a przecież w każdym (niemal) hotelu jest łóżko. Na szczęście całkiem nieźle trafiliśmy, bo zarówno łóżka jak i pokoje w Red Dragon Hotel okazały się przestronne i czyste, właściciel nie policzył nam nic za te kilka godzin drzemki przed standardową porą check-inu, a do tego z tarasu na dachu, na którym serwowano darmowe śniadania, rozciągał się taki widok. Przyjechaliśmy tu z jednego powodu- żeby dostać się stąd do Namshan na pace furgonetki i wrócić pieszo do Hsipaw przez zielone gęstymi lasami wzgórza, zatrzymując się po drodze w malutkich wioskach. Niestety, to co słyszeliśmy już wcześniej w Nyaungshwe okazało się prawdą: turystom wciąż nie wolno było zapuszczać się w tamte rejony, a lokalni kierowcy zdawali się przestrzegać zakazu, bo nikt nie chciał nas do Namshan zawieźć. Aby mieć czas na znalezienie innego rozwiązania (na zorganizowany trekking krótką  trasą w okolicach Hsipaw definitywnie nie chcieliśmy iść), postanowiliśmy zostać tu dwa dodatkowe dni, podczas których chcieliśmy podpytać miejscowych o ewentualną trasę trekkingu i zobaczyć lokalne atrakcje. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Wypożyczyliśmy dwa rozklekotane rowery i ruszyliśmy w objazd po miasteczku i okolicy. Głównymi atrakcjami Hsipaw wymienianymi w przewodnikach są pagody, świątynie i Pałac Shan. Moim zdaniem najciekawsza jest… wytwórnia makaronu ryżowego na obrzeżach miasteczka, gdzie długie makaronowe nitki suszą się na słońcu i wietrze, porozwieszane na drewnianych żerdziach. Warty odwiedzenia jest też ultra kolorowy lokalny bazar, koniecznie trzeba też spróbować pysznych shaków (również z dodatkiem alkoholu), które serwuje Mr. Shake (jakże mogłoby być inaczej). Nie bylibyśmy jednak sobą, jakbyśmy szybko nie uciekli za miasto. Wiedzieliśmy już gdzie mniej więcej zaczyna się trasa trekkingu, pojechaliśmy więc sprawdzić jej początek. Zawróciliśmy w momencie, gdy… nie wiedzieliśmy w którą z wąskich dróżek powinniśmy skręcić, nie było też kogo się zapytać. No cóż, rozwiążemy ten problem w tak zwanym praniu. A skoro o praniu mowa, to dorzucę tematyczne zdjęcie zrobione podczas tej przejażdzki. W drodze powrotnej pojechaliśmy jeszcze na cmentarz, na którego tyłach trafiliśmy na wysypisko śmieci. Od razu przybiegły do nas pracujące i mieszkające tu (sic!) kobiety, które poleciły nam zostawić tu rowery (droga zaczynała się cora bardziej wić się w górę) i wytłumaczyły jak mamy dojść do wodospadu. Szczerze mówiąc, po tych wszystkich „wodnych wyciekach” hucznie zawanych wodospadami, jakie widziałam w Tajlandii, nie spodziewałam się, że tym razem trafimy pod prawdziwego giganta! A nawet pod jego gigantyczny strumień, bo przecież nie mogliśmy nie skorzystać z okazji i nie wskoczyć do orzeźwiającej wody. A co z naczym trekkingiem? Oczywiście poszliśmy, ale o tym opowiem już w następnym wpisie. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post U progu birmańskich gór – Hsipaw pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Pływające życie – Inle Lake

Do Nyaungshwe przyszliśmy pieszo, a właściwie przypłynęliśmy łódką, przemoczeni do suchej nitki przez zalewające nas podczas tego „rejsu” fale, co było ostatnim etapem naszego trekkingu z Kalaw do Inle Lake. Zakwaterowaliśmy się w hotelu Lady Princess (polecam!) i… oddaliśmy słodkiemu lenistwu, gdyż nad Inle Lake gęstym deszczem urwało się niebo. Stołowaliśmy się w najtańszych lokalnych garkuchniach, dopytując skorych do rozmowy (o ile znali odrobinę angielskiego) mieszkańców miasteczka o możliwości realizacji naszych wymarzonych planów: okrojonego z charakteru turystycznego przedstawienia zwiedzania wiosek na wodzie i trekkingu (tak, kolejnego!) na północy prowincji Shan, który był naszym następnym celem. Niestety, to co słyszeliśmy nie zadowoliło naszych podróżniczych apetytów… Trekking na północy wydawał się niemożliwy ze względu na szalejące tam podobno oddziały partyzantów (srebrna rewolucja) i wprowadzony zakaz wjazdu turystów w te rejony (ale o tym w kolejnym wpisie). Natomiast jeżeli chodzi o rejs po Inle Lake, nie znaleźliśmy żadnego alternatywnego rozwiązania dla wynajęcia turystycznej łódki. Postanowiliśmy więc znaleźć łódkę z przewodnikiem mówiącym po angielsku, aby mieć możliwość modyfikacji trasy i atrakcji. Po kilku spacerach wzdłuż przystani, byliśmy pewni, że się udało. Wytłumaczyliśmy o co nam chodzi, umówiliśmy czas i miejsce spotkania i z niecierpliwością wypatrywaliśmy kolejnego dnia. Tymczasem rano, w przystani, czekał na nas zupełnie inny mężczyzna, który (jak się zapewne domyślacie) ni w ząb nie rozumiał co do niego mówimy. Nie chcieliśmy przekładać wycieczki na kolejny dzień, bo deszcz uwięził nas już na kilka dni w malutkim Nyaungshwe i bardzo chcieliśmy ruszyć dalej, więc odrobinę zrezygnowani, ale wsiedliśmy na łódkę. No cóż, chociaż zobaczymy jak wygląda w Mjanmie masowa turystyka zorganizowana. „Zorganizowana” to bardzo dobre określenie, podobno jak termin „przedstawienie”, którego użyłam, przewidując z góry jak może wyglądać tego typu atrakcja. Spektakl zaczął się już kilka minut po wypłynięciu na pełne wody jeziora, gdzie drogę dosłownie zajechały nam łódki z rybakami w tradycyjnych strojach używających kopulastych koszo-sieci sterowanych stopą, co jest wizytówką Inle Lake. I wszystko byłoby pięknie, bo przecież każdy tu przyjeżdża właśnie po zdjęcie takiego rybaka, gdyby… byli oni prawdziwi. Tymczasem rybacy ci nie łowią ryb, a w czyściutkich i nowiutkich strojach pozują turystom, by potem wyciągnąć dłoń po zapłatę. Czy to jest cena, którą każda kultura musi zapłacić za rozwój, za lepszy byt? Czy można takim zmianom jakoś zapobiec? Chciałabym znać odpowiedzi na te pytania, ale ich nie znałam i czułam się po części winna temu co widzę. Rybacy- statyści odpłynęli, a my sunęliśmy dalej po tafli wody w kierunku kolejnej atrakcji, którą miał być „wodny targ”. Spodziewałam się łódek wypełnionych po brzegi kolorowymi warzywami, owocami, ryżem i kwiatami, jakie znam z wodnych marketów w Tajlandii, tymczasem… dobiliśmy do brzegu i zeszliśmy na ląd, ten „wodny targ” bowiem na wodzie nie był. Maszerowaliśmy  nie kryjąc zaskoczenia wydeptaną tysiącami turystycznych stóp ścieżką do stoisk z biżuterią i pamiątkami. Takimi samymi, jakie kupić można w Nyaungshwe, tylko kilkukrotnie droższymi. Dopiero na tyłach tego jarmarku znaleźliśmy kilkanaście prawdziwych, rozłożonych na ziemi stoisk z warzywami i kwiatami, przyprawami i ryżem, na których transakcji dobijali lokalni mieszkańcy. Następnym punktem programu była pracownia, w której wyrabiano srebrną biżuterię, zakład kowalski, wytwórnia papierosów i zakład przędzarski, w którym zobaczyć mogliśmy jak ręcznie wytwarza się nić z łodygi lotosu (to akurat było bardzo interesujące). Wszystkie zakłady znajdywały się w drewnianych domach stojących na palach w głębinach jeziora i wszystko byłoby wspaniale, tylko że znowu, wszystkie te miejsca, wszyscy ci ludzie obdarci byli z autentyczności. Nie uprawiali rzemiosła, a grę aktorską. Napływ turystów dokonał nieuniknionego- przepoczwarzył to magiczne miejsce w skansen. Ale czy czas można zatrzymać, czy można tym ludzion odmówić prawa do lepszego życia fundowanego z płynących z turystyki pieniędzy? Cały czas w mojej głowie szumiały te pytania. Wychodząc z umieszczonego w pływającym domu sklepu z szalami z lotosowej nici, zaklinałam w myślach naszego przewodnika, żeby już nigdzie się nie zatrzymywał, żeby wpłynął z nami w wąskie kanały jednej z tutejszych pływających osad, by uciekł od warkotu silników wielkich wycieczkowych łódek, by dał nam trochę popatrzeć na życie codzienne mieszkańców jeziora. Jakimś cudem podziałało. Płynęliśmy wąskimi kanałami wiosek na wodzie, mijając uśmiechających się do nas mieszkańców wykonujących swoje codzienne zajęcia: wracających z ryb, pielących grządki pływających ogrodów (tak, tu się na pływających strzępkach ziemi uprawia warzywa, na przykład pomidory!), robiących w wodach jeziora pranie lub zażywających kąpieli. Wdzieliśmy łodzie wypełnione po brzegi cukinią i marchewką, kobiety myjące długie włosy w jeziorze, rybaków ogłuszających ryby silnym uderzeniem wiosła o taflę wody i kilkuletnie dzieci same sterujące łódką. Widzieliśmy skrawek świata, który wkrótce może zniknąć. Świata, który wydaje się nam- przyjezdnym bajkowy. A ja tak bardzo chciałabym móc zapytać w lokalnym języku, co o tym świecie sądzą jego mieszkańcy. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Pływające życie – Inle Lake pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

10 faktów o podróży dookoła świata, o których nikt Ci nie powiedział

Podróż dookoła świata to marzenie wielu śmiertelników. Jeśli jesteś czytelnikiem tego bloga, to prawdopodobnie marzysz o tym i Ty. Słuchasz niesamowitych opowieści z podróży swoich znajomych, oglądasz uśmiechniętych ludzi i niezwykłe krajobrazy na zdjęciach, czytasz o nieprawdopodobnych przygodach, fascynujących spotkaniach i odnajdywaniu samego siebie na blogach i w książkach podróżniczych, i w Twojej głowie rodzi się obraz podróży jako nieustannej idylli, zaczynasz myśleć, że zakup biletu dookoła świata lub (nawet lepiej) w jedną stronę, to jak przekroczenie bram raju na ziemi. Tylko głupi by się bronił, więc kupujesz i jedziesz. A potem okazuje się, że nikt Ci nie powiedział o tym, że w podróży dookoła świata: Ciągle będziesz na coś czekać… Na pociąg, na samolot, na porę suchą, na połączenie z routerem, na prom, na ładną pogodę, na wizę, na wolną łazienkę, na frytki, na check-in, na ciepłą wodę. Spotkasz mnóstwo nieciekawych ludzi… Miejscowych, którzy będą widzieli w Tobie egzotyczne dziwadło lub chodzący, wypchany zielonymi banknotami portfel, podróżników, którzy włóczą się od hostelu do hostelu, opowiadając te same, słyszane już przez Ciebie sto razy historie, oszustów, malkontentów, poszukujących sensu istnienia nudziarzy- gawędziarzy i uciekających przed delirium tremens imprezowiczów. Zaniedbasz… Ćwiczenia (przez nieregularny tryb życia i brak własnego kawałka podłogi), dietę (przez brak własnej kuchni i wyboru), dłonie, stopy włosy, cerę (przez wiatr, słońce i słoną wodę) i więkoszość znajomych (przez brak dostępu do internetu i różnicę czasu). Będziesz zmęczony… Upałem, chodzeniem, dźwiganiem plecaka, językową barierą, biegunką, czekaniem na autobus, targowaniem, noszeniem ciągle tych samych ubrań, monotonną (na przykład ryżową) dietą, papierowymi ścianami sypialni, podróżniczym small- talkiem, słuchaniem jak ktoś wymiotuje w toalecie, komarami, tym, że wszyscy się na Ciebie gapią. Nie zdążysz… Na ślub przyjaciół, na urodziny siostry, na ostatnie święta z babcią. Będziesz rozczarowany… Tłumem pod Taj Mahal, chmurami nad Angkor Wat, rusztowaniem na Borobudur, cenami na Machu Picchu, jedzeniem na Filipinach, brudnymi plażami, standardem hotelu z setką dobrych opinii w internecie, martwą rafą koralową, roztopionym lodowcem i śmieciami, śmieciami, śmieciami. Będziesz tęsknić… Za przyjaciółmi, za rodziną, za prawdziwym chlebem, za wygodnym łóżkiem, za śledziami w śmietanie, za puchatym ręcznikiem, za czystą deską klozetową, za szafą pełną czystych ubrań, za półką pełną książek, za wanną, za spacerem z psem, za własnym domem. Będziesz się nudzić… Na lotnisku, na plaży, w hostelu, w autobusie, w deszczu, bez przyjaciół, bez prądu, bez książki, bez internetu, oglądając podobną do kilkunastu poprzednich świątynię, słuchając podobną do kilkudziesięciu już słyszanych historię, odpowiadając po raz tysięczny skąd jesteś komuś, kogo wcale to nie interesuje. Będzie Ci smutno… Bo zobaczysz biedę o jakiej nie miałeś pojęcia, bo zobaczysz głęboką niesprawiedliwość i podziały, bo ktoś Cię oszuka, bo ktoś Cię okradnie, bo zrozumiesz jak bardzo my- ludzie niszczymy naszą planetę, bo będziesz tęsknić, bo trzy tygodnie z rzędu będzie padać. Przestaniesz pasować… Do miejsca, z którego wyjechałeś, do miejsca w życiu, w którym byłeś przed podróżą. Już nigdy nie będziesz myśleć i czuć tak samo, czego innego będziesz pragnąć, co innego będzie dla Ciebie ważne, do czego innego będziesz dążyć. Masz odwagę? . . . Jedź, jeśli o tym marzysz to jedź, nie oglądaj się. Jeśli naprawdę tego pragniesz, to będzie to jedna z najlepszych decyzji jakie podejmiesz w swoim życiu. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post 10 faktów o podróży dookoła świata, o których nikt Ci nie powiedział pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Uroda w podróży: proste przepisy na maseczki

Nie oszukujmy się- wszystkie lubimy ładnie wyglądać. I choć dla niektórych z nas ładnie jest na szpilkach i w sukience, a dla innych w klapkach i fantazyjnych szarawarach, wszystkie na pewno się zgodzimy, że ładnie nie będzie bez lśniących włosów i zdrowej cery. O codziennej pielęgnacji urody w podróży i obowiązkowej zawartości kosmetyczki podróżniczki pisałam TU. W tym wpisie znajdziecie przepisy na specjalne okazje, na proste i tanie podróżnicze SPA, szczególną pielęgnację waszej skóry i odrobinę relaksu: przepisy na maseczki ze składników, które bez problemu znajdziecie będąc w drodze. Awokado i papaja – wygładzanie To moja ulubiona „tropikalna” maseczka, którą stosuję gdy mam dosyć potu i kurzu na swojej twarzy, nie mogę już patrzeć na siebie w lustrze i czuję, że czas się zrelaksować i trochę o siebie zadbać. Składniki: pół awokado i tyle samo (objętościowo) papai mała łyżeczka oliwy z oliwek mała łyżeczka miodu 1 żółtko Przygotowanie i stosowanie: Rozgnieć widelcem awokado i papaję, dodaj pozostałe składniki i dokładnie wymieszaj. Maseczkę nałóż na twarz (a także szyję i dekolt jeśli masz ochotę), połóż się wygodnie na 15 minut, a gdy czas upłynie, zmyj maseczkę ciepłą wodą. Ogórek i cytryna – tonizowanie i rozjaśnianie przebarwień Banalnie prosta i dająca świetne efekty maseczka, którą jednak nie wszędzie można zrobić- w wielu częściach świata nasz popularny ogórek nie występuje ani w przyrodzie, ani w sklepach. Składniki: mały świeży ogórek mała łyżeczka soku z cytryny Przygotowanie i stosowanie: Odkrój 2 plasterki ogórka, resztę zetrzyj na tarce o drobnych oczkach, dodaj łyżeczkę soku z cytryny i wymieszaj. Maseczkę nałóż na twarz i dekolt, połóż się wygodnie, zamknij oczy i przykryj powieki plasterkami ogórka. Po 20 minutach zmyj ciepłą wodą. Pomidor i płatki owsiane – walka z niedoskonałościami cery i matowanie Ta pomidorowo- owsiana domowa maseczka, dzięki zawartości cynku i potasu, stanowi doskonałą broń w walce z wypryskami i nadmiernie przetłuszczającą się skórą.  Składniki: 2 łyżki płatków owsianych 1 dojrzały pomidor wrzątek Przygotowanie i stosowanie: Płatki owsiane zalej wrzątkiem na 10 minut. Pomidor sparsz, obierz ze skóry, rozgnieć widelcem i wymieszaj z płatkami. Tak powstałą maseczkę nałóż na twarz i połóż się wygodnie. Po 30 minutach zmyj ciepłą wodą. Peeling z cukru trzcinowego i oleju kokosowego – złuszczanie Mieszanka ta doskonale złuszcza spaloną azjatyckim słońcem skórę, a do tego jak pachnie! Składniki: pół szklanki cukru trzcinowego 4 łyżki oleju kokosowego mała łyżeczka soku z cytryny Przygotowanie i stosowanie: Wymieszaj składniki, nałóż na zwilżoną skórę całego ciała i delikatnie masuj okrężnymi ruchami. Gdy kryształki cukru się rozpuszczą, opłucz ciało ciepłą wodą. Zapewniam cię, że nie będziesz potrzebować balsamu. Peeling z soli morskiej i oliwy z oliwek – złuszczanie i oczyszczanie Jeśli czujesz, że twoja skóra potyrzebuje dogłębnego złuszczenia i oczyszczenia lub też nie masz pod ręką oleju kokosowego, możesz zastosować ten super prosty przepis na peeling z soli morskiej (takiej w grubych kryształkach) i oliwy z oliwek. Składniki: pół szklanki soli morskiej 4 łyżki oliwy z oliwek mała łyżeczka soku z cytryny Przygotowanie i stosowanie: Wymieszaj składniki, nałóż na zwilżoną skórę całego ciała (z wyjątkiem twarzy) i delikatnie masuj przez kilka minut okrężnymi ruchami, a następnie spłucz ciepłą wodą. Wszystkiego najpiękniejszego! Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Uroda w podróży: proste przepisy na maseczki pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Kosmetyczka podróżniczki, czyli jak pielęgnować urodę w podróży

Sorry Panowie, dziś piszę tylko dla Pań. Założę się, że gdybyś spróbowała spakować wszystkie kosmetyki, które stoją w Twojej łazience, uzbierałaby się tego pokaźnych rozmiarów… walizka. A przecież wybierając się w podróż, musisz zmieścić wszystkie niezbędne produkty do pielęgnacji w niewielkiej kosmetyczce. Poza tym, czy naprawdę używasz zawartości tych wszystkich słoiczków, tubek i flakoników kupionych w promocyjnej cenie? No właśnie… Kiedy wyjeżdżałam na 1-2 tygodniowe urlopy, nie zawracałam sobie tym zbytnio głowy. Wychodziłam z założenia, że przez tak krótki okres czasu nie zdążę się bardzo zaniedbać i jakoś strasznie nie zbrzydnę. Zabierałam więc tylko krem nawilżający do twarzy, antyperspirant, krem z filtrem, szampon, żel pod prysznic i tusz do rzęs. Po powrocie fundowałam sobie domowe SPA i szafa grała, cera wracała do (swojej) normy, a nadprogramowy włos z głowy mi nie spadł. Ale raz, że latka lecą i skóra coraz niechętniej wybacza wszelkie zaniedbania (wszak już od kilku lat jestem panią po trzydziestce), dwa, że moja cera od czasów nastoletnich domaga się specjalnej pielęgnacji i surowo każe za lenistwo, nadmiar słońca i słoną wodę, trzy, że moje podróże z urlopowych wypadów przeistoczyły się w życie w podróży i przez wiele miesięcy powrót do domowego SPA nawet nie migotał na moim pielęgnacyjnym horyzoncie. O ile mogłam myć buzię hotelowym mydłem przez tydzień i przez ten sam tydzień nie odżywiać włosów i zapomnieć o kremie pod oczy, tak na dłuższą metę, miesiącami, nie chcę tego robić. Nagle więc okazało się, że muszę zabrać kosmetyczne „wszystko”. Ale jak to zrobić, by nie targać za sobą dodatkowej walizki? Co zabrać, ograniczając się do minimum, jednocześnie dbając by niczego naszej skórze i włosom nie zabrakło? Oto moje kosmetyczne must have i kilka pielęgnacyjnych trików. Olej arganowy Olej arganowy jest moim absolutnie ulubionym kosmetykiem i uważam, że ze względu na swoje szerokie zastosowanie i doskonałe działanie odżywcze, wygładzające, ujędrniające i przeciwzapalne, powinien znaleźć się w kosmetyczce każdej podróżniczki. Pytacie często w  mailach i komentarzach, jak to robię, że moje włosy wyglądają tak dobrze mimo wielomiesiącznej podróży, mimo ostrego słońca, słonej wody i pustynnych wiatrów. Odpowiedź brzmi: olej arganowy. Raz w tygodniu, na noc poprzedzającą dzień mycia głowy, wmasowuję olej arganowy w skórę głowy i włosy na całej długości (a jak mam go mało to tylko w końcówki). I to wszystko! Nie potrzeba żadnych odżywek. Używam go także do twarzy (razem z kwasem hialuranowym, żelem aloesowym i kremem z filtrem), szczególnie na zmarszczki i blizny potrądzikowe (w celu ich spłycenia), a także na wysuszone górskim wiatrem i pokaleczone wspinaczką dłonie, przy okazji odżywiając również paznokcie. Olej arganowy można też stosować na cellulit, rozstępy i blizny pooperacyjne. Do kupienia na przykład TU. Kwas hialuronowy Kwas hialuronowy to kolejne kosmetyczne „wszystko w jednym”: spłyca zmarszczki, doskonale nawilża,  przyspiesza gojenie, wzmacnia ochronę skóry przed szkodliwym działaniem środowiska, ujędrnia i zwiększa elastyczność skóry. Kosmetolodzy twierdzą, że pomaga on zatrzymać wodę w głębszych wartwach skóry i cokolwiek by to znaczyło, działa i sprawia, że skóra wygląda na zdrowszą i… młodszą. Aby umożliwić wchłanianie, kwas hialuronowy należy zmieszać z olejem (arganowym, kokosowym, oliwą z oliwek) lub kremem. Ja stosuję go do twarzy, szczególnie w okolicach oczu i, razem z olejem arganowym, na zniszczone wspinaczką dłonie. Podobno poprawia kondycję przesuszonych włosów, ale tego jeszcze nie próbowałam. Do kupienia na przykład TU. Płyn micelarny Próbowałam wyjeżdżać bez niego, ale na dłuższą metę czułam, że skórze mojej twarzy go brakuje- mowa o płynie micelarnym. Używałam różnych marek z różnych półek i szczerze mówiąc, nie widzę większej różnicy, dlatego  kupuję najtańszy- płyn micelarny Ziaja Sopot SPA. Żel z aloesu Odkryłam ten cud natury mieszkając w Chinach, gdzie w warzywniakach można dostać świeży liść aloesu, który kobiety kupują w celach kosmetycznych. Aloes ma silne działanie antybakteryjne i łagodzące i stosowany na wszelkie ranki, a także wypryski, przyspiesza ich gojenie (a także rozjaśnia powstałe w wyniku uszkodzeń skóry przebarwienia), ale przede wszystkim jest absolutnym hitem jeśli chodzi o leczenie poparzeń słonecznych. Podkrążone oczy po całonocnej imprezie? Użyj schłodzonego w lodówce żelu aloesowego. Podrażniona depilacją skóra? Aloes! Łupież? Wcieraj żel aloesowy w skórę głowy. Od kiedy zaczęłam używać go do twarzy (doskonale miesza się z olejem arganowym), bardzo sporadycznie sięgam po krem nawilżający (aktualnie nie mam go wcale). Żelem aloesowym traktuję również wszelkie ugryzienia owadów, opuchlizny i wysypki. Możesz go kupić na przykład TU. Krem SPF 50 Od jakiegoś czasu stosuję krem z filtem 50 na twarz codziennie (a jeśli szukasz mnie na plaży, to szukaj w cieniu) dlatego nie kupuję pierwszego lepszego. Po przetestowaniu kilku marek, zostałam przy Avene, który można kupić zarówno w lepszych drogeriach w Azji, jak i w Ameryce Południowej. Pamiętajmy, że emitowane przez słońce promieniowanie nie tylko przyspiesza procesy starzenia, powoduje powstawanie przebarwień, pogarsza stan cery trądzikowej, ale może również powodować raka skóry, dlatego apeluję: smarujcie się dziewczyny! Krem pod oczy Jeśli chodzi o kosmetyki pod oczy, jestem fanką kremów przeciwzmarszczkowych Tołpy (na przykład tego z zieloną herbatą). Jednak kiedy kupiony w Polsce kosmetyk się kończy, kupuję najprostszy krem pod oczy Nivea i mieszam go z olejem arganowym i kwasem hialuranowym. Działa! Antyperspirant Poszukiwania idealnego podróżniczego antyperspirantu nie były zbyt skomplikowane. Te w sprayu od razu odpadły, gdyż ze względu na łatwopalność nie można ich zabrać na pokład samolotu, a także, na przykład, do metra w Chinach. Te kremowe w sztyfcie brudzą ubrania, nawet jeśli zaprzecza temu najbardziej przekonywująca reklama. Przez długi czas stosowałam kryształ ałunu- naturalnego minerału górskiego, ale jest on najwyczajniej w świecie zbyt ciężki, by go zabrać do plecaka. Pozostały więc płynne antyperspiranty w kulce. A jaki powinien być kosmetyk dla podróżniczki? Oczywiście mały, lekki i wydajny. I taki właśnie jest Etiaxil (do kupienia w aptekach), w malutkim opakowaniu, który po okresie przystosowawczym stosuje się jedynie raz na kilka (nawet 5) dni. Szczotka do włosów Najpierw odpowiedzmy sobie na pytanie: jaka powinna być idealna szczotka do włosów dla podróżniczki? Oczywiście ma nie łamać i nie wyrywać włosów, ma być mała, ale nie za mała, poręczna, ale bez wystającej rączki (ile ja ich połamałam w plecaku!), lekka i zamykana (by nie przenosić na włosy kurzu i farfocli z plecaka).. Uff… ciężkie zadanie, które z dziesiątek szczotek mających przywilej czesać moje włosy i towarzyszyć mi w podróży, spełnia tylko jedna: Tangle Teezer. Nie jest ona najtańsza, ale zapewniam was, że ani minuty nie żałowałam ani jednej wydanej na nią złotówki. Zestaw pod prysznic Mydło, szampon, szczoteczka i pasta do zębów. Czemu mydło, a nie żel pod prysznic? Bo mydło wszystko umyje, nawet uszy i szyje, i bieliznę wypierze, i miejsca mniej zajmuje (!), i jest bardziej wydajne, i podobno zdrowsze. I to już wszystko, kosmetyczka zamyka się bez problemu, a moja skóra o nic więcej nie prosi. W kolejnym wpisie podzielę się z wami jeszcze kiloma przepisami na proste w przygotowaniu maseczki i peelingi, składniki których bez problemu znajdziecie będąc w drodze, a teraz życzę udanego pakowania, pięknych włosów i skóry w podróży. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Kosmetyczka podróżniczki, czyli jak pielęgnować urodę w podróży pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Trekking z Kalaw do Inle Lake

POJECHANA

Trekking z Kalaw do Inle Lake

POJECHANA

44 znaki, że Twój road trip przez Amerykę Południową trwa zbyt długo

Jako że jesteśmy fajni i lubimy się śmiać z samych siebie, po tekście 69 znaków, że jesteś nałogowym backpackerem  w Azji Południowo- Wschodniej, przyszedł czas na obśmianie nawyków, jakich nabiera się podczas road tripa przez Amerykę Południową. Oto 44 znaki, że Twój road trip przez Amerykę Południową trwa zbyt długo: Mycie naczyń na sucho, papierem toaletowym nie jest dla ciebie obrzydliwe. W twoim codziennym słowniku miska z zimną wodą to prysznic, zimny prysznic (prawdziwy prysznic) jest luksusem, gorące źródła to wanna, a prawdziwy gorący prysznic to spełnienie marzeń. Nie dziwią cię maczety na półkach w sklepach, właściwie to zastanawiasz się czy sobie jednej nie sprawić. Sam nie wiesz kiedy zacząłeś mówić po hiszpańsku. Piwo? Jakie piwo? Michelada! Nie możesz już patrzeć na makaron z tuńczykiem w pomidorach. Śniadanie bez awokado, to nie śniadanie. Brudne ubrania, które leżały kilka godzin w misce z zimną wodą, to uprane ubrania. Idąc do samochodu, mówisz że wracasz do domu. 300 kilometrów to blisko, 80 kilometrów na godzinę to szybko. Wysokie góry zaczynają się dla ciebie od 5000 metrów. Jesteś mistrzem jednogarnkowych dań. Próbowałeś przytulić lamę. Przynajmniej raz. Lama cię opluła. Przynajmniej raz. Jesz prosto z garnka, żeby mieć mniej naczyń do zmywania. Wiesz, że liście koki działają lepiej, jeśli dodasz do nich odrobinę sody oczyszczonej. Jeśli jesz mięso, to próbowałeś mięsa lamy i jadłeś świnkę morską. Wdałeś się w sprzeczkę z miejscowym kierowcą (przynajmniej raz). Prawdę mówiąc, to prawie się z nim pobiłeś. Umiesz umyć włosy w umywalce na stacji benzynowej (nawet jeśli masz długie) w czasie krótszym niż trzy minuty. Zastanawiasz się, ile butelek pisco uda ci się zmieścić do plecaka, gdy będziesz wracać do domu. Kemping, to po prostu płaski kawałek ziemi osłonięty przed wiatrem. Przynajmniej raz znalazłeś w bucie skorpiona. Lubisz Inca Kolę. Zapłaciłeś przynajmniej jeden mandat. Właściwie chyba była to łapówka. Chodzisz spać tuż po zachodzie słońca i wstajesz gdy tylko wzejdzie. Często używasz klaksonu. Znasz szamana albo szamankę. Klniesz po hiszpańsku jak lokales, szczególnie jeśli jesteś kierowcą. Zdarzyło ci się przemycić przez granicę zabronione produkty. Na przykład cebulę. Świadomie. Bez problemu możesz przeżyć tydzień bez kontaktu z cywilizacją i jesteś z tego dumny. Nucisz pod nosem latynowskie piosenki. Jechałeś na dachu samochodu. Spałeś na dachu samochodu. Do pełni szczęścia po zdrowej „dwójce” potrzebna Ci tylko saperka. Używasz Ioverlandera częściej niż Facebooka. Nie możesz zrozumieć, jak to możliwe, aby nie odróżniać lamy od alpaki. To jak pomylić lwa z tygrysem! Lubisz inkaskie wzory na tkaninach. Duży pająk, to pająk większy od Twojej dłoni. Szczerze nienawidzisz „śpiących policjantów”. Rozwolnienie to nie choroba ani żadna wielka sprawa. Czasem się zdarza i trzeba po prostu przez nie przejść (czy też przebiec) z podniesioną głową i opuszczonymi spodniami. Śmiejesz się z ludzi, którzy mylą platana z bananem. Wiesz, gdzie można zamówić koktajl z żaby lub skanowanie ciała świnką morską. Znasz kilkanaście wygodnych pozycji do spania na przednim siedzeniu. To samo jeśli chodzi o seks. Dzień zaczynasz od herbaty z liści koki. Twój samochód ma imię. Byłeś na południowoamerykańskim road tripie? Które punkty mówią o Tobie? Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post 44 znaki, że Twój road trip przez Amerykę Południową trwa zbyt długo pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Kosmetyczka podróżniczki, czyli jak pielęgnować urodę w podróży

Sorry Panowie, dziś piszę tylko dla Pań. Założę się, że gdybyś spróbowała spakować wszystkie kosmetyki, które stoją w Twojej łazience, uzbierałaby się tego pokaźnych rozmiarów… walizka. A przecież wybierając się w podróż, musisz zmieścić wszystkie niezbędne produkty do pielęgnacji w niewielkiej kosmetyczce. Poza tym, czy naprawdę używasz zawartości tych wszystkich słoiczków, tubek i flakoników kupionych w promocyjnej cenie? No właśnie… Kiedy wyjeżdżałam na 1-2 tygodniowe urlopy, nie zawracałam sobie tym zbytnio głowy. Wychodziłam z założenia, że przez tak krótki okres czasu nie zdążę się bardzo zaniedbać i jakoś strasznie nie zbrzydnę. Zabierałam więc tylko krem nawilżający do twarzy, antyperspirant, krem z filtrem, szampon, żel pod prysznic i tusz do rzęs. Po powrocie fundowałam sobie domowe SPA i szafa grała, cera wracała do (swojej) normy, a nadprogramowy włos z głowy mi nie spadł. Ale raz, że latka lecą i skóra coraz niechętniej wybacza wszelkie zaniedbania (wszak już od kilku lat jestem panią po trzydziestce), dwa, że moja cera od czasów nastoletnich domaga się specjalnej pielęgnacji i surowo każe za lenistwo, nadmiar słońca i słoną wodę, trzy, że moje podróże z urlopowych wypadów przeistoczyły się w życie w podróży i przez wiele miesięcy powrót do domowego SPA nawet nie migotał na moim pielęgnacyjnym horyzoncie. O ile mogłam myć buzię hotelowym mydłem przez tydzień i przez ten sam tydzień nie odżywiać włosów i zapomnieć o kremie pod oczy, tak na dłuższą metę, miesiącami, nie chcę tego robić. Nagle więc okazało się, że muszę zabrać kosmetyczne „wszystko”. Ale jak to zrobić, by nie targać za sobą dodatkowej walizki? Co zabrać, ograniczając się do minimum, jednocześnie dbając by niczego naszej skórze i włosom nie zabrakło? Oto moje kosmetyczne must have i kilka pielęgnacyjnych trików. Olej arganowy Olej arganowy jest moim absolutnie ulubionym kosmetykiem i uważam, że ze względu na swoje szerokie zastosowanie i doskonałe działanie odżywcze, wygładzające, ujędrniające i przeciwzapalne, powinien znaleźć się w kosmetyczce każdej podróżniczki. Pytacie często w  mailach i komentarzach, jak to robię, że moje włosy wyglądają tak dobrze mimo wielomiesiącznej podróży, mimo ostrego słońca, słonej wody i pustynnych wiatrów. Odpowiedź brzmi: olej arganowy. Raz w tygodniu, na noc poprzedzającą dzień mycia głowy, wmasowuję olej arganowy w skórę głowy i włosy na całej długości (a jak mam go mało to tylko w końcówki). I to wszystko! Nie potrzeba żadnych odżywek. Używam go także do twarzy (razem z kwasem hialuranowym, żelem aloesowym i kremem z filtrem), szczególnie na zmarszczki i blizny potrądzikowe (w celu ich spłycenia), a także na wysuszone górskim wiatrem i pokaleczone wspinaczką dłonie, przy okazji odżywiając również paznokcie. Olej arganowy można też stosować na cellulit, rozstępy i blizny pooperacyjne. Do kupienia na przykład TU. Kwas hialuronowy Kwas hialuronowy to kolejne kosmetyczne „wszystko w jednym”: spłyca zmarszczki, doskonale nawilża,  przyspiesza gojenie, wzmacnia ochronę skóry przed szkodliwym działaniem środowiska, ujędrnia i zwiększa elastyczność skóry. Kosmetolodzy twierdzą, że pomaga on zatrzymać wodę w głębszych wartwach skóry i cokolwiek by to znaczyło, działa i sprawia, że skóra wygląda na zdrowszą i… młodszą. Aby umożliwić wchłanianie, kwas hialuronowy należy zmieszać z olejem (arganowym, kokosowym, oliwą z oliwek) lub kremem. Ja stosuję go do twarzy, szczególnie w okolicach oczu i, razem z olejem arganowym, na zniszczone wspinaczką dłonie. Podobno poprawia kondycję przesuszonych włosów, ale tego jeszcze nie próbowałam. Do kupienia na przykład TU. Płyn micelarny Próbowałam wyjeżdżać bez niego, ale na dłuższą metę czułam, że skórze mojej twarzy go brakuje- mowa o płynie micelarnym. Używałam różnych marek z różnych półek i szczerze mówiąc, nie widzę większej różnicy, dlatego  kupuję najtańszy- płyn micelarny Ziaja Sopot SPA. Żel z aloesu Odkryłam ten cud natury mieszkając w Chinach, gdzie w warzywniakach można dostać świeży liść aloesu, który kobiety kupują w celach kosmetycznych. Aloes ma silne działanie antybakteryjne i łagodzące i stosowany na wszelkie ranki, a także wypryski, przyspiesza ich gojenie (a także rozjaśnia powstałe w wyniku uszkodzeń skóry przebarwienia), ale przede wszystkim jest absolutnym hitem jeśli chodzi o leczenie poparzeń słonecznych. Podkrążone oczy po całonocnej imprezie? Użyj schłodzonego w lodówce żelu aloesowego. Podrażniona depilacją skóra? Aloes! Łupież? Wcieraj żel aloesowy w skórę głowy. Od kiedy zaczęłam używać go do twarzy (doskonale miesza się z olejem arganowym), bardzo sporadycznie sięgam po krem nawilżający (aktualnie nie mam go wcale). Żelem aloesowym traktuję również wszelkie ugryzienia owadów, opuchlizny i wysypki. Możesz go kupić na przykład TU. Krem SPF 50 Od jakiegoś czasu stosuję krem z filtem 50 na twarz codziennie (a jeśli szukasz mnie na plaży, to szukaj w cieniu) dlatego nie kupuję pierwszego lepszego. Po przetestowaniu kilku marek, zostałam przy Avene, który można kupić zarówno w lepszych drogeriach w Azji, jak i w Ameryce Południowej. Pamiętajmy, że emitowane przez słońce promieniowanie nie tylko przyspiesza procesy starzenia, powoduje powstawanie przebarwień, pogarsza stan cery trądzikowej, ale może również powodować raka skóry, dlatego apeluję: smarujcie się dziewczyny! Krem pod oczy Jeśli chodzi o kosmetyki pod oczy, jestem fanką kremów przeciwzmarszczkowych Tołpy (na przykład tego z zieloną herbatą). Jednak kiedy kupiony w Polsce kosmetyk się kończy, kupuję najprostszy krem pod oczy Nivea i mieszam go z olejem arganowym i kwasem hialuranowym. Działa! Antyperspirant Poszukiwania idealnego podróżniczego antyperspirantu nie były zbyt skomplikowane. Te w sprayu od razu odpadły, gdyż ze względu na łatwopalność nie można ich zabrać na pokład samolotu, a także, na przykład, do metra w Chinach. Te kremowe w sztyfcie brudzą ubrania, nawet jeśli zaprzecza temu najbardziej przekonywująca reklama. Przez długi czas stosowałam kryształ ałunu- naturalnego minerału górskiego, ale jest on najwyczajniej w świecie zbyt ciężki, by go zabrać do plecaka. Pozostały więc płynne antyperspiranty w kulce. A jaki powinien być kosmetyk dla podróżniczki? Oczywiście mały, lekki i wydajny. I taki właśnie jest Etiaxil (do kupienia w aptekach), w malutkim opakowaniu, który po okresie przystosowawczym stosuje się jedynie raz na kilka (nawet 5) dni. Szczotka do włosów Najpierw odpowiedzmy sobie na pytanie: jaka powinna być idealna szczotka do włosów dla podróżniczki? Oczywiście ma nie łamać i nie wyrywać włosów, ma być mała, ale nie za mała, poręczna, ale bez wystającej rączki (ile ja ich połamałam w plecaku!), lekka i zamykana (by nie przenosić na włosy kurzu i farfocli z plecaka).. Uff… ciężkie zadanie, które z dziesiątek szczotek mających przywilej czesać moje włosy i towarzyszyć mi w podróży, spełnia tylko jedna: Tangle Teezer. Nie jest ona najtańsza, ale zapewniam was, że ani minuty nie żałowałam ani jednej wydanej na nią złotówki. Zestaw pod prysznic Mydło, szampon, szczoteczka i pasta do zębów. Czemu mydło, a nie żel pod prysznic? Bo mydło wszystko umyje, nawet uszy i szyje, i bieliznę wypierze, i miejsca mniej zajmuje (!), i jest bardziej wydajne, i podobno zdrowsze. I to już wszystko, kosmetyczka zamyka się bez problemu, a moja skóra o nic więcej nie prosi. W kolejnym wpisie podzielę się z wami jeszcze kiloma przepisami na proste w przygotowaniu maseczki i peelingi, składniki których bez problemu znajdziecie będąc w drodze, a teraz życzę udanego pakowania, pięknych włosów i skóry w podróży. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Kosmetyczka podróżniczki, czyli jak pielęgnować urodę w podróży pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Gdzie jest Julia? – recenzja książki i KONKURS!

POJECHANA

Gdzie jest Julia? – recenzja książki i KONKURS!

Nevado Ishinca (5530 m) – mój pierwszy lodowiec

POJECHANA

Nevado Ishinca (5530 m) – mój pierwszy lodowiec

POJECHANA

Nie chce mi się już jechać

Nie umiem powiedzieć kiedy złapałam podróżniczego bakcyla, czasami myślę, że się z nim urodziłam, bo ciekawość świata, łatwość odnajdywania się w nowych miejscach i potrzeba ciągłych zmian towarzyszyła mi odkąd pamiętam. W pamiętniku z dzieciństwa zachowałam fragment choroskopu wyciętego z jakiejś gazety, przepowiadał on bowiem, że podróżowanie będzie ważną częścią mojego życia. Podobało mi się to. Moje podróże dojrzewały razem ze mną. Jeździłam nie tylko coraz dalej, ale i coraz wolniej i inaczej. Przestałam zwiedzać, zaczęłam być w podróży bliżej ludzi, więcej słuchać niż mówić (co dla takiej gaduły jak ja nie było prostą sprawą). Gdy odkryłam, że dzięki podróżom mam chęci, energię i tematy żeby pisać, z niebywałą lekkością zostawiłam za sobą wcześniejsze uporządkowane życie. Gdy prawie 2 lata temu podjęłam decyzję o podróży dookoła świata, nie miałam pojęcia na kiedy wyznaczyć jej finalny koniec, na szczęście nie miałam również takiej potrzeby. Gdy 1,5 roku temu zostawiłam swoje chińskie życie, czułam mieszaninę ekscytacji, ciekawości i strachu. Gdy 13 miesięcy temu wsiadłam w samolot z biletem w jedną stronę, nie miałam pojęcia gdzie zaprowadzi mnie los i fantazja. Dziś, siedzę na plaży w Ekwadorze i czuję, że czas na nowy etap. I znów ta wybuchowa mieszanka ekscytacji, ciekawości i strachu gotuje mi w brzuchu i w głowie. Lubię ten koktajl uczuć. Planem podróży A&A dookoła świata były moje i mojego Adriena marzenia, wspólnym celem znalezienie miejsca, w którym założymy swój dom. I wiecie co? Myślimy, że znaleźliśmy. A jeszcze bardziej niż myślimy, czujemy. Wiecie, że nasza miłość była uczuciem niemal od pierwszego wejrzenia (a jak nie wiecie to zaglądajcie TU). Więc jakbyśmy mogli nie zaufać naszym sercom, które mocniej zabiły właśnie do tego kraju? I to jednocześnie? Od pierwszego wejrzenia niemal właśnie? Przed nami jeszcze długie miesiące analiz, formalności, kreślenia biznes planu, nauki języka, szukania domu, planowania, pakowania. I wiecie co? Bardziej nie możemy się tego doczekać niż jechać dalej! Bo wiemy, że szanse trzeba łapać za ogon, że życie trzeba wyciskać do ostatniej kropli, że trzeba próbować swoich sił, że nic się samo nie zrobi, a pomysły nie mają odroczonej na wieczność daty ważności. Dlatego, uwaga, uwaga, już za miesiąc kończymy naszą podróż i wracamy do Europy na kilka miesięcy wytężonej pracy nad nowym projektem „życie w…”. A właściwie tą podróż tylko zawieszamy, bo jak wszystko pójdzie zgodnie z kreślonym od jakiegoś już czasu na kolanie planem, największa przygoda naszego życia dopiero nadchodzi. Dodam też, że jedną z wielu (choć zapewne jedną z najważniejszych) motywacji do wyjazdu w podróż dookoła świata, była dla mnie chęć napisania kolejnej książki (bo mojego „Laowaia” to już wszyscy przeczytali, co?). I kolejnej, i kolejnej. Kocham podróżować, ale jeszcze bardziej kocham pisać. Uważałam, że w drodze będę miała czas by pozwolić głowie puścić wodze fantazji, liczyłam również, że spotkam niebanalnych ludzi, którzy przy lokalnym bimbrze lub herbacie z liści koki opowiedzą mi niezwykłe historie- wszak nie od dziś wiadomo, że życie pisze najlepsze scenariusze. Nie pomyliłam się. W głowie kłębią mi się pomysły, w plecaku gniotą stosy notatek- tylko usiąść i zacząć pisać. Tylko tego biurka, tylko tego fotela brak… Jej, jak ja tęsknię za pisaniem! Poza tym… blog w podróży to jednak nie to samo. Blog w podróży to pocztówki z wakacji, a mi się chce drążyć głęboko, żyć w nowym miejscu i z nowymi ludźmi życie dzielić. I pytać, i dziwić się, i nie rozumieć, i szukać odpowiedzi, i Wam o tym wszystkim opowiadać. Dlatego nie chce mi się już jechać. Żyć, pisać chcę! Mamy już na Pojechanej zakładkę „życie w Chinach”, mamy „życie we Francji”, jak myślicie, jaką zakładkę mam nadzieję niedługo dorzucić? RABAT  DLA CZYTELNIKÓW POJECHANEJ Dla tych, którym akurat chce się jechać, mam prezent: rabat 10% na asortyment w sklepie MojaWaliza.pl, oferującym produkty znanych marek, między innymi Samsonite. Wystarczy, że w swoim zamówieniu wpiszecie kod rabatowy: PROMO2016. Promocja trwa do końca września! Post Nie chce mi się już jechać pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Najpiękniejsza dolina Cordillery Blanca: dolina Ishinki

Peru niejednokrotnie zachwycało mnie widokami, odwiedziłam wszak Machu Picchu, widziałam tęczową Vinicunca i lodowiec Pastoruri, ale tylko w jedno miejsce wybrałam się dwa razy i już planuję kolejny. Tym miejscem jest położona w Cordillerze Blanca dolina Ishinki, nad którą górują ośnieżone szczyty pięcio i sześciotysięczników, którą przecina polodowcowy strumień. To wymarzone miejsce dla wielbicieli trekkingów, wspinaczki skałkowej i lodowej, baza wypadowa dla miłośników gór pragnących zdobyć szczyt Ishinki, Urusa, Tocllaraju, a także doskonałe miejsce żeby przyzwyczaić ciało do dużej wysokości. Jak dotrzeć do doliny Ishinki? Dolina Ishinki leży na północ od Huaraz, punkty startowe trekkingu są dwa: Collon i Pashpa. Obydwie wioski znajdują się około godziny drogi od Huaraz samochodem, do obydwu można próbować dostać się też collectivo. My, z racji że byliśmy w kilka osób, skorzystaliśmy z taksówki dzieląc między siebie jej koszty. W zależności od twoich zdolności negocjacyjnych po hiszpańsku, taka przejażdżka kosztuje od 40 do 50 soles tam i… od 80 do 100 soles z powrotem (bo jesteś zmęczony i nie masz wyboru). Idąc trasą z Pashpy, można podziwiać piękny widok na najwyższy szczyt Peru- Huascaran i tą też, 13 kilometrową drogę wybraliśmy. Niech cię nie zwiedzie ten mały dystans- droga jest dłuuuuga, zaczynasz bowiem na wysokości 3450 metrów (w przypadku Pashpy), a twoim celem jest dolina położona dokładnie 900 metrów wyżej, dlatego zarezerwuj sobie na ten piękny, ale jednak męczący trekking 4, a nawet 5 godzin, szczególnie jeśli niesiesz na plecach ciężki sprzęt. Jeśli jest za ciężki, żeby zrobić krok, wtedy zarówno w Huaraz (przez agencję), w Pashpie jak i Colon możesz wypożyczyć muła, który poniesie twój bagaż. Trasa jest dobrze oznaczona i urozmaicona. Będziesz iść przez spieczone słońcem wzgórza, porośnięty mchem las, miniesz jezioro, pastwiska, będziesz maszerować wzdłuż wartkiego strumienia aż dotrzesz do doliny, której krańca strzeże jedna z najpiękniejszych gór jakie widziałam: sześciotysięcznik Tocllaraju (powód, dla którego chcę znowu w tą dolinę wrócić). Po drodze możesz spotkać „przyczajonych” strażników, którzy poproszą o uiszczenie opłaty za wstęp do Huascaran National Park- 21 dniowa wejściówka kosztuje 65 soles. Gdzie spać i co jeść? W dolnie Ishinki jest refugio (schronisko górskie) prowadzone przez sympatyczne włoskie małżeństwo. W schronisku znajduje się restauracja serwująca pyszną domową kuchnię, a nawet ciepłe prysznice. Brzmi super? Jest super, niestety nie jest to super tania opcja, bo samo łóżko (w sali zbiorowej) kosztuje 40 soles, a łóżko plus kolacja i śniadanie (podawane w nocy jeśli robimy podejście na jeden z okolicznych szczytów) to wydatek 95 soli od osoby. Co ważne, w schronisku tym są dostępne koce i poduszki, nie trzeba więc przynosić ze sobą śpiworów. Można też spać za darmo na polu namiotowym, ale wtedy potrzebujemy naprawdę ciepło się opatulić- na 4350 metrów ponad poziomem morza noce są, uwierzcie mi, bardzo zimne. Jeśli chcemy sami przyrządzać sobie posiłki, musimy przynieść ze sobą wszystkie półprodukty. W schronisku, poza daniami z menu, można kupić tylko piwo, wino i wodę. Co robić w dolinie Ishinki? Już samo dotarcie do doliny to bardzo fajna aktywność, ale jeśli nam mało i zdążyliśmy już przyzwyczaić się do wysokości (polecam przenocować noc, czy nawet dwie przed wyruszeniem dalej w górę) bardzo polecam trekking do położonej na wysokości 4950 metrów, turkusowej laguny Ishinka (trasa zabiera około 2 godzin w górę i 1,5 godziny w dół). Jeśli mamy odpowiednią wiedzę i sprzęt do wspinania się po lodowcu, możemy spróbować swoich sił wchodząc na Urus, Ishincę, czy Tocllaraju. Równie dobrze możemy też położyć się na trawie i gapić na ośnieżone szczyty- przyjemność gwarantowana. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!   Post Najpiękniejsza dolina Cordillery Blanca: dolina Ishinki pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Lodowiec Pastoruri… oglądany z góry!

Zanim przyjechaliśmy do położonego na wysokości 3050 metrów Huraz- peruwiańskiej stolicy miłośników gór, spędziliśmy trochę czasu na pustynnym wybrzeżu (czytaliście wpis o Huacachinie?), było zatem jasne, że zanim wyruszymy na wysokogórskie szlaki, musimy znów poświęcić minimum kilka dni na aklimatyzację. Czas ten wykorzystaliśmy na wspinaczkę na wyrastajacym tuż za miastem klifie, na bouldering (nikt tu już nawet nie zwraca uwagi na osobniki taszczące na placach ogromne crash-pady) i podlewanie pisco sour (najpopularniejszym peruwiańskim drinkiem) świeżo kiełkujących znajomości. No ale ile można tylko się przyglądać ośnieżonym szczytom, gdy zdają się być na wyciągnięcie ręki? Szybko więc postanowiliśmy zrobić coś „śniegiem białego”, ale prostego, szybkiego, niewymagającego. Wybór padł na słynny, znikający coraz szybciej lodowiec Pastoruri. Pastoruri leży około 80 kilometrów na południe od Huaraz (niestety nie jeżdżą tam zwykłe autobusy ani collectivo, bo to typowa atrakcja turystyczna, dostać się tam zatem można tylko własnym transportem, albo autobusem z agencji turystycznej). Zaraz po zjechaniu z głównej trasy, droga zaczyna się wić i wspinać w górę, krajobraz staje się coraz bardziej pustynno- kamienisty, a temperatura powietrza zaczyna niebezpiecznie spadać w dół. Po około 1,5 godziny jazdy samochodem, docieramy do położonego na wysokości 4800 metrów parkingu. Dalej trzeba już iść na własnych nogach, aby pokonując około 200 metrów przewyższenia, dotrzeć do lodowej ściany Pastoruri. Po zmęczeniu nieadekwatnym do przebytej, kilkunastominutowej trasy, wyczuwam że rozrzedzenie powietrza daje się moim niedotlenionym mięśniom we znaki, ale w porównaniu z pierwszymi doświadczeniami z dużymi wysokościami (w Boliwii), czuję się zdecydowanie lepiej, kiedy więc Adrien proponuje zboczyć ze ścieżki i wspiąć się na szczyt Nevado Pastoruri (5240 metrów) aby spojrzeć na lodowiec z góry, zgadzam się bez wahania. Z każdym krokiem idzie mi się coraz trudniej, sprawy nie ułatwiają śliskie stromizmy i osuwające się spod nóg luźne głazy, ale coraz piękniejsze (również z każdym krokiem) widoki dopingują mnie by, choć żółwiem tempem, posuwać się dalej. Ostatnie kilkadziesięt metrów to już zdecydowanie nie trekking a wspinaczka, „nie masz lin, nie patrz w dół” powtarzam sobie podciągając się na ostatnich skalnych półkach. Wchodzę na szczyt Nevado Pastoruri i… szybko siadam, bo uginają się pode mną nogi. Ze strachu, zmęczenia, zachwytu? Sama nie wiem, chyba wszystkiego po trochu. Jak już mi serce przestaje próbować wyskoczyć z piersi i oddech się uspokaja, namawiam Adriena żebyśmy zeszli odrobinę w dół, na lodowcową „głowę”. Jej, cieszę się jak dziecko, gdy staję w końcu na śniegu. Sama w to nie wierzę, ale wygląda na to, że tęskniłam! Piękny jesteś Pastoruri, tak bardzo szkoda, że jest ciebie z roku, na rok coraz mniej… A… i żeby nie było, że nie mówiłam- kilka dni później dowiedzieliśmy się, że wspinaczka na szczyt Nevado Pastoruri jest zabroniona ze względów bezpieczeństwa! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Lodowiec Pastoruri… oglądany z góry! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Blue safari – najpiękniejsza atrakcja Zanzibaru

Moim numerem jeden, jeśli chodzi o atrakcje Zanzibaru, jest zdecydowanie blue safari, czyli turkusowo- błękitna przygoda. A wygląda to tak: wsiadamy na tradycyjną drewnianą żaglówkę i wypływamy w bezkresne niebieskości oblewające tanzańską wyspę. Stajemy nad kolorową rafą, wyskakujemy z łódki zaopatrzeni w maski, rurki, płetwy i obserwujemy podwodne życie. Jeśli natura jest akurat w dobrym humorze, możemy spotkać urocze żółwie morskie i skore do zabawy delfiny. Jeśli nam się nie uda,  na wyspie Kwale, na pocieszenie zostaniemy poczęstowani pysznymi krabami i krewetkami. Potem wpłyniemy do laguny, w której gorąca jak zupa woda, podczas odpływów i przypływów wyrzeźbiła w skałach surrealistyczne formacje. Nad głową będą nam latały dostojne białe czaple, soczyste owoce będziemy popijać wodą kokosową. Ach jak przyjemnie! Jeśli szukacie luksusowego hotelu na Zanzibarze, sprawdźcie ofertę położonego na pięknej plaży Kendwa, hotelu La Gemma Dell’Est, w którym miałam przyjemność się zatrzymać. Na Zanzibarze gościłam dzięki uprzejmości linii lotniczych Qatar Airways i biura podróży Africa Line. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Blue safari – najpiękniejsza atrakcja Zanzibaru pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Najciekawsze miasta świata

Kolejne oferty na bilety lotnicze, zawsze rozpalają moją podróżniczą wyobraźnię. Tak stało się i tym razem, gdy dowiedziałam się o nowym bezpośrednim połączeniu LOT-u do Seulu. Cieszę się, że coraz łatwiej i szybciej możemy polecieć z Polski w coraz to ciekawsze i bardziej odległe zakątki naszej planety. To co, pora na Koreę? Lecieć, czy nie lecieć? Czy wielkie miasta można lubić? W życiu „stacjonarnym” (które ostatnimi laty rzadko mi się przydarza) jestem typowym mieszczuchem, który nie umie żyć bez kawiarnianego gwaru, kina, klimatycznych kawiarenek i restauracji, wystaw w galeriach sztuki, koncertów na żywo, teatru i klubowych imprez. Lubię usiąść w centrum wydarzeń mojego (w danej chwili) miasta i obserwować rozpędzony tłum, wyłapywać strzępki rozmów, tworzyć w głowie historie z dynamicznym miejskim krajobrazem w tle. Jednak w podróży, miasta traktuje z reguły tylko jako węzeł komunikacyjny, bazę wypadową. Nie lubię ich zwiedzać jako turystka i jeśli nie mam możliwości zastania na dłużej, by skubnąć choć trochę lokalnego klimatu od strony mieszkańca, to często nie zwiedzam wcale. Są jednak wyjątki. Jest kilka miast, do których lubię wracać i w których bez trudu wczuwam się w ich rytm. Są też miasta, które niezwykle mnie intrygują i do których ciągnie mnie ciekawość. Poznajcie najciekawsze z nich. Seul Seul to miasto w Korei Południowej, które wyjątkowo rozpala moją wyobraźnię. Miasto 26 wzgórz, ponad 200 galerii sztuki i muzeów, niezliczonych restauracji z pysznym koreańskim jedzeniem, którego mieszkańcy lubią całonocne biesiady, stylowych barów z muzyką na żywo i klimatycznych kawiarni. Miasto ekskluzywnych domów mody, wielkich centrów handlowych, designerskich butików i ulicznych straganów, w którym w ramach nocnych rozrywek można pograć w baseball na… dachu wieżowca. Miasto, którego mieszkańcy szaleją na punkcie elektroniki. Wreszcie miasto z bogatą historią, w którym podziwiać można zabytki wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Myślę, że należy on do miast, koło których nie da się przejść obojętnie, a do tego LOT uruchamia nowe połączenie do Seulu. Wy też już chcecie wsiadać w samolot? Hongkong Jednym z azjatyckich miast, które bardzo polubiłam (choć nie od razu) jest Hongkong. Miasto futurystycznych biurowców ze szkła i stali, zachodnich klubów i restauracji, między którymi przetrwały tradycyjne azjatyckie targi różności. Miasto wielkich kontrastów: zawrotnych karier i emigranckiej biedy, eleganckich butików najdroższych marek z limitem odwiedzających, w których w kolejce czeka się na chwilę bycia „kimś wyjątkowym” i ciemnoskórych sprzedawców podrabianego luksusu. Miasto, gdzie zapach drogich perfum miesza się ze smrodem sfermentowanego tofu, pośpiech zatłoczonego metra z zadumą buddyjskich świątyni, kult pieniądza z przepowiedniami wróżbitów. Chętnie wróciłabym do Honkongu na spacer Aleją Gwiazd i do kosmopolitycznego Soho. Zobaczyłabym jeszcze raz panoramę miasta ze Wzgórza Wiktorii i poszła na trekking zielonymi wzgórzami, między które natura wkomponowała dzikie plaże. Lyon W Lyonie miałam szczęście mieszkać przez trzy miesiące i to zarówno w nowoczesnej, powstałej na terenach poprzemysłowych dzielnicy Confluence,  jak i na największej we Francji renesansowej starówce, gdzie błądziłam w tajemniczych przejściach w labiryntach korytarzy Les Traboules. Uwielbiam jego malownicze położenie nad rzekami Rodanem i Saoną, i panoramę widzianą ze schodów Bazyliki Marii Panny z Fourvière, skąd przy dobrej pogodzie można dojrzeć alpejskie szczyty. Lyon to prawdziwa gratka dla miłośników sztuki, którzy powinni odwiedzić galerie na Rue Burdeau, a także dla wielbicieli dobrej kuchni: znajduje się tu 5 restauracji słynnego Paula Boccuse (Le Nord, Le Sud, L’Est, L’Quest i L’Argenson). Smakosze pizzy i dobrego wina powinni wybrać się do Mamma Osteria, a poszukiwacze tradycyjnych smaków do buchon Café Comptoir Abel. Po napełnieniu żołądków czas na drinka na jednej z barek zacumowanych na brzegu Rodanu lub w koktajl barze L’Antiquaire, gdzie pracują najlepsi barmani Francji. I jak tu się nie zakochać w tym mieście? Melbourne Wielokulturowa, barwna, niesztampowa australijska stolica rozrywki i kultury, jaką jest Melbourne, to kolejne miasto, do którego chce się wracać. Na organiczną kawę w jednej z klimatycznych kawiarenek, do restauracji kuchni z całego świata, galerii sztuki, którymi utkane jest miasto, na koncerty na żywo i imprezy z najlepszymi światowymi djami, na spacery wzdłuż witryn w starym stylu i domów z żakardowymi zdobieniami balkonów. I do mojego ulubionego miejsca w Melbourne- Federation Square, na którym można się położyć na trawie i czytać książkę. George Town Malezyjskie George Town na wyspie Penang jest dużo mniejsze od wspomnianych tu miast, ale zamieszczam je na tej liście, gdyż ma do zaoferowania naprawdę wiele. To tu zjadłam najlepszą na świecie rybną laksę (tradycyjną malezyjską zupę), to tu zajadałam się hinduskimi pysznościami za grosze i ruszyłam na niezwykle interesujący spacer szlakiem street artu: murali, graffiti, rzeźb, wlepek i instalacji (w George Town znajdziecie prace najlepszych na świecie street artowców). A do tego ten egzotyczny gwar, bary z muzyką na żywo i plaża pod nosem- czego chcieć więcej? Są miasta, które rozpalają wyobraźnię Poza Seulem, który bardzo chciałabym odwiedzić, a do którego dzięki nowej ofercie LOT-u zrobiło się jakby bliżej. Poza tymi wszystkimi miastami, do których chętnie bym wróciła, jest jeszcze kilka innych miast na świecie, które niezwykle mnie intrygują i na które mam podróżniczy apetyt. Między innymi: wielokulturowe Toronto w Kanadzie (do którego mi jeszcze bardziej spieszno od kiedy zakochałam się w kanadyjskim premierze), Berlin (aż mi wstyd się przyznać, że nigdy w tym centrum kultury niezależnej nie byłam), owiany legendami Nowy Jork, jazzowy Nowy Orlean, malowniczo położona Bogota, przepleciony mostami Sankt Petersburg, czy rowerowy Amsterdam. A Wam, wizyta w którym mieście śni się po nocach? Tekst powstał we współpracy z Polskimi Liniami Lotniczymi LOT. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Najciekawsze miasta świata pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Spacer po Stone Town

Po ponad 3 latach mieszkania i podróżowania po Azji, trudno mi się było odnaleźć na ulicach Stone Town. Z jednego prostego powodu: nikt się tu do mnie nie uśmiechał. Zdjęcia na lokalnym bazarze można było robić tylko pod warunkiem zakupu czegoś ze stoiska, na pytanie o pozwolenie na sportretowanie Tanzańczycy reagowali oburzeniem, a przypadkowy przechodzień, który wszedł mi w kadr gdy fotografowałam miasto, pokazał mi do obiektywu środkowy palec. W ogóle na Zanzbiarze, poza obsługą hotelu i beachboysami oferującymi naszyjniki z kolorowych paciorków, swoje towarzystwo i… seks, nie uśmiechał się do mnie praktycznie nikt. Prawdopodobnie gdybym przyjechała tu po dłuższym pobycie w Polsce (gdzie ludzie patrzą na mnie jak na wariatkę, gdy się do nich uśmiecham w windzie czy w metrze, zamiast zwyczajowo wlepić wzrok w podłogę), to by mnie to nie raziło, ale przyleciałam tu prosto z ultra serdecznej Kerali, gdzie przechodnie sami mnie zaczepiali prosząc by zrobić im zdjęcie, więc było dziwnie. Nie pozwoliłam sobie jednak zepsuć przyjemności spacerowania po tym iście magicznym kolonijnym miasteczku, w którym zdaje się słyszeć jak wysłużone mury (wpisane na Listę światowego dziedzictwa UNESCO) szepcą historie- również te niechlubne, o niewolniczej przeszłości. Słuchałam więc, lecz nie uszami, a sercem i spacerowałam z aparatem w ręku coraz to węższymi uliczkami Stone Town. Oto, co przyniosłam z tego spaceru: Na Zanzibarze gościłam dzięki uprzejmości linii lotniczych Qatar Airways i ekskluzywnego biura podróży Africa Line. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Spacer po Stone Town pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Huacachina – pustynna oaza, pustynny kicz

POJECHANA

Huacachina – pustynna oaza, pustynny kicz

POJECHANA

Machu Picchu na każdą kieszeń

Zobaczyć Machu Picchu na własne oczy to marzenie większości podróżników. Owiane legendami i tajemnicami, kuszące malowniczym, niemal magicznym położeniem, jest na liście MUST SEE wszystkich odwiedzających Peru. Jednak jeśli podróżujemy budżetowo, to na widok kosztów zafundowania sobie takiej atrakcji, ogarnia nas, delikatnie mówiąc, smuteczek. Do tego dochodzi konieczność zaplanowania wielu elementów podróży z kilkumiesięcznym nawet wyprzedzeniem, w czym podróżujące wolne ptaki, wiadomo, mocne nie są. Jak więc to wszystko zorganizować, żeby nie zbankrutoewać i przy okazji nie zwariować? Oto kilka rad z pierwszej (znaczy mojej) ręki. Bilety wstępu do Machu Picchu Po pierwsze to nie do końca prawda, że bilety do samego Parku Archeologicznego Machu Picchu trzeba rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Owszem, zgodnie z rekomendacją UNESCO, wprowadzono ograniczenia i Machu Picchu może dziennie odwiedzić maksymalnie 2.500 osób, jest to jednak wystarczająca ilość i ja bym tu nie panikowała. Jeśli wybieracie się tam w szczycie sezonu i do tego jesteście w stanie określić dokładnie z wyprzedzeniem dzień odwiedzin (biletów nie można wymieniać), to jasne, kupujcie przez internet, tak dla świętego spokoju. Bilety elektroniczne znajdziecie TU. My swoje bilety kupiliśmy w czerwcu w Cusco z dwudniowym wyprzedzeniem- bez najmniejszego problemu. Sprawa wygląda inaczej z wejściem na Huayna Picchu, gdzie limit odwiedzających to tylko 400 osób dziennie i tu bilet trzeba kupić nawet pół roku przed planowaną wizytą. Nas to nie frapowało, bowiem z góry wiedzieliśmy, że chcemy wejść na wyższą Machu Mountain, na którą tylu chętnych nie ma (pewnie właśnie dlatego, że jest wyższa, a co za tym idzie, trzeba się trochę dłużej napocić). Jak dotrzeć do Machu Picchu Najbardziej osławionym sposobem dotarcia z Cusco do bram Machu Picchu, ale również najdroższym (nawet 500$) i wymagającym rezerwacji z wyprzedzeniem, jest Inca Trail, czyli 4-dniowa wędrowka (podczas której pokonuje się dystans 45 kilometrów) doliną świętej dla Inków rzeki Urubamby. Miejsca na Inca Trail są ograniczone, a na szlak można wejść jedynie z licencjonowanym przewodnikiem, co sprawia, że atrakcję tą należy rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Oczywiście każdy ma prawo mieć w tej kwestii własne zdanie, ale ja uważam, że  ponad 1500 zł za pieszą wycieczkę, nawet po tak pięknej okolicy, to stanowczo za dużo. Kolejnym sposobem transportu, najwygodniejszym, ale również nie najtańszym, jest pociąg z Cuzco do Aguas Calientes. Bilet w jedną stronę to wydatek minimum 100$ (są też droższe bilety na luksusowe wagony). Aby zaoszczędzić, można dojechać collectivo za 10 soli do Ollantaytambo, a potem pociągiem za 40$ (w jedną stronę) do Aguas Calientes. Stamtąd trzeba jeszcze wsiąść w autobus za 15$ (oczywiście w jedną stronę), który zawiezie nas do bram Machu Picchu. Trochę, jak widzicie, tych kosztów się zbiera. Natomiast zdecydowanie najtańszym sposobem dotarcia do Machu Picchu i do tego zapewniającym trochę ruchu, przygody i ładnych widoków, jest dojazd z Cuzco do Hidroelectica, a następnie około 3 godzinny trekking wzdłuż torów (11 kilometrów) do Aguas Calientes, skąd prowadzą schody do bramy Machu Picchu (na których pokonanie, przy dobrej kondycji, należy rezerwować około godziny). Aby dotrzeć do Hidroelectica, należy złapać z Cuzco autobus do Santa Marta (za 30 soli), następnie colectivo do Santa Teresa (za 10 soli) i wreszcie taksówkę do Hidroelectica, która powinna kosztować 5 soli od osoby. Zarówno w Santa Marta i Santa Teresa są dostępne budżetowe opcje noclegowe i jest również możliwość rozbicia namiotów. My spaliśmy w Santa Teresa (gdzie znaleźliśmy bezpieczny parking dla naszego samochodu), skąd nad ranem dojechaliśmy taksówką do Hidroelectica, a następnie wzdłuż torów i rzeki, w jedną stronę w ciemnościach, ale w drugą już w pięknych okolicznościach przyrody, pomaszerowaliśmy do Machu Picchu. Czemu zdecydowaliśmy się na spacer w ciemnościach? Żeby zdążyć przed tłumami, które im później, tym większą falą ciał uderzają w bramy. Jeśli więc nie jesteście fanami stania w kolejce do wejścia, do zdjęcia ruin, do zdjęcia z lamą, do wyjścia… polecam Wam zrobić to samo. Polecam też wysilić się jeszcze odrobinę i wdrapać na jedną z gór położonych na terenie Parku Archeologicznego, bo jak każdy wie, z góry widać lepiej. Udanej podróży! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Machu Picchu na każdą kieszeń pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

12 ulubionych zdjęć z 12 miesięcy w podróży dookoła świata

POJECHANA

12 ulubionych zdjęć z 12 miesięcy w podróży dookoła świata

POJECHANA

Rainbow Mountain na własną rękę w 1 dzień

Tęczowe góry chodziły za nami od dawna, od czasu kiedy planowaliśmy zobaczyć te niezwykłe formacje skalne w Chinach, w Zhangye Danxia Landform Geological Park, z wizyty w którym zrezygnowaliśmy jednak, gdy dowiedzieliśmy się, że zabroniony jest tam trekking. Patrzeć na góry jak na eksponaty w muzeum z wyznaczonych (i zapewne, jak to w Chinach, zatłoczonych) platform widokowych? To nie dla nas. Na pocieszenie przyszło zdjęcie tajemniczej góry Vinicunca w Peru, które śmignęło mi gdzieś przed oczami, gdy wywracałam na lewą stronę czeluści internetu w poszukiwaniu punktów zaczepienia dla naszej trasy po Ameryce Południowej. Zdjęcia Tęczowej Góry znaleźć było łatwo, informacje jak tam się dostać, dużo trudniej- większość jest napisana przez agencje turystyczne, które organizują trekkingi w tamte rejony- od 1 do nawet 8 dni, co nie wątpię, może być wspaniałym doświadczeniem, jednak nie każdy ma czas na kikudniowy wypad, a już na pewno nie każdy chce płacić nawet 150 USD za jednodniową wycieczkę. Dlatego postanowiłam podzielić się swoimi doświadczeniami i wskazówkami z 1 dniowego wypadu do Rainbow Mountain zorganizowanego na własną rękę. Gdzie zaczyna się jednodniowy trekking do Rainbow Mountain? Punkt startowy jednodniowego trekkingu do Rainbow Mountain znajduje się 3 godziny jazdy od Cusco, konieczny jest więc własny samochód, taksówka (której koszty można podzielić z innymi podróżnikami) lub odrobina autostopowego szczęścia (tu należy pamiętać, że miejscowi kierowcy oferujący podwózkę oczekują zapłaty). Aby dostać się do punktu startowego, należy jechać z Cusco na południowy- wschód drogą PE-3S, aż do małej wioski Checacupe (to około 315 km), gdzie należy skręcić w lewo i jechać dalej trzymając się „głównej” drogi. Ostatnią mieściną na trasie jest Pitumarca, potem jedziemy przez łąki i lasy przez około godzinę (ostatnią małą wioską jaką zarejestrowałam na tej drodze jest Hancipacha). Tuż przed punktem docelowym (około 3 godziny od Cusco) ma się ogromną ochotę skręcić w prawo, bo tak wydaje się prowadzić droga, trzeba jednak jechać dalej prosto aż do wielkiej doliny z parkingiem dla turystów odwiedzających Rainbow Mountain. Sama droga kończy się kilkaset metrów dalej i na tym końcu właśnie, znaleźliśmy idealne miejsce na kemping (jeśli zdecydujesz się na nocleg, nie zapomnij ciepłych ubrań i dobrego śpiwora, gdyż noce sa tu bardzo zimne, co przetestowaliśmy na własnej skórze). Aby upewnić się, że na pewno się nie zgubicie, podaję współrzędne GPS: 13 ° 52’13.67 „S 71 ° 14’32.3” W i  polecam korzystanie  z aplikacji (darmowej) Maps.me. Jak wygląda trasa trekkingu do Rainbow Mountain? Wygląda oszałamiająco! A teraz na poważnie: trekking startuje z poziomu około 4300 m, a kończy na 5020 m, więc jeśli nie przeszedłeś okresu aklimatyzacji i nie przyzwyczaiłeś swoich płuc do przebywania na dużych wysokościach, przejście tej trasy może być trudne, a nawet niebezpieczne dla zdrowia. Błagam nie biegnij tu prosto znad morza! Gdy spędzisz już kilka dni w górskim regionie, trekking do Tęczowej Góry nie powinien przysparzać Ci żadnych problemów. Trasa nie jest długa: od 2 do 3 godzin (2 jeśli jesteś w dobrej formie i już od jakiegoś czasu w wysokich górach) ani stroma i bardzo łatwo znaleźć ścieżkę. Po drodze będziesz mijać tradycyjne chaty pasterzy, lamy i alpaki, które będą Cię rozbrajać swoim zagubionym wyrazem twarzy, a wszystkie Twoje wysiłki zostaną wynagrodzone wspaniałym widokiem na Asungate (6385 m) i kolorowe góry dookoła. Istnieje również rozwiązanie dla wyjątkowo leniwych: można wypożyczyć na miejscu konia, który zabierze Cię do góry (nie trzeba mieć doświadczenia w jeździe konnej, koń jest w zestawie z końskim opiekuno- przewodnikiem). Co zabrać ze sobą na jednodniowy trekking do Rainbow Mountain? Dobre (i wygodne) buty trekkingowe, krem z filtrem (50!), okulary przeciwsłoneczne i dużo wody to absolutna konieczność. Ubierz się wygodnie, zabierz ciepły polar i zimową czapkę (nawet jeśli w Cusco jest bardzo ciepło), softshella czy inną wiatroodporną kurtkę (na 5000 metrów potrafi ostro wiać), kijki trekkingowe i coś lekkiego na ząb. Jakie są koszty takiego wypadu? Wybierając się do Rainbow Mountain na własną rękę, musisz policzyć koszty transportu, jedzenia, wody i opłatę za bilet wstępu do Parku Narodowego Vinicunca, która wynosi 10 soli od osoby. Nie bądź zaskoczony, że bilety są sprzedawane nie na początku, a w połowie trekkingu- co kraj jak widać, to obyczaj. Kiedy jest najlepszy okres żeby odwiedzić Rainbow Mountain? Najlepszy czas na piesze wędrówki w regionie Cusco to okres od marca do listopada, a szczególnie od czerwca do sierpnia, kiedy niebo jest zawsze niebieskie. Niech Was jednak słońce nie zwiedzie, to jest peruwiańska zima i temperatury w nocy i na dużych wysokościach mogą być bardzo niskie. To już wszystkie tipy ode mnie, bawcie się doskonale i nie złapcie zadyszki. A jeśli zaciekawili Was latający chłopcy na moich zdjęciach, sprawdźcie facebookowy profil Mountain Wings. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Rainbow Mountain na własną rękę w 1 dzień pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

7 prawd o życiu, których nauczyły mnie góry

Chciałabym napisać, że góry zawsze były moją miłością, ale to nieprawda. Przez większość swojego życia o górach nie wiedziałam nic. Wiem, że ciężko może być w to uwierzyć, ale dopiero pięć lat temu po raz pierwszy poszłam na trekking- w Bieszczadach. I nabawiłam się (tak, w tych Bieszczadach) kontuzji kolana… Ale ziarno zostało zasiane i maszerowałam po górskich szlakach coraz więcej, wyżej i częściej. Aż w końcu pojawił się on- mój partner w życiu i podróży, doświadczony alpinista, który cierpliwie odkrywając przede mną kolejne tajemnice gór, pozwolił mi się w nich rozkochać. Zapytałam go ostatnio co jest jego zdaniem najważniejsze w uprawianiu górskich sportów. Pokora – odparł – żeby nigdy nie przeceniać swoich możliwości i czuć respekt wobec natury. Ja bym jeszcze dodała, że daleko w górach nie zajdziemy bez suchych skarpet- jak w życiu. Wspinając się na Ishinkę, czyli ponad 5500 metrów, zmarznięta i skrajnie wykończona, dużo myślałam o tym, dlaczego właściwie to robię, po co się tak męczę, co mi daje chodzenie po górach. Poza oczywistymi kwestiami jak satysfakcja, sprawdzanie swoich możliwości, piękne widoki, czy rzadka możliwość bycia sam na sam ze swoimi myślami lub, w skrajnych przypadkach, nie myślenia w ogóle, zdałam sobie sprawę, że góry nauczyły mnie kilku ważnych prawd o życiu. 7 prawd o życiu, których nauczyły mnie góry Żeby osiągnąć wartościowe efekty, trzeba się napracować W górach im wyżej wejdziemy, tym lepszy mamy widok, a żeby wejść wyżej, trzeba się napocić. W życiu podobnie- to co mamy na wyciągnięcie ręki może być dobre, fajne, chwilowo satysfakcjonujące, ale gdzieś dalej, ileś wysiłku, ileś nieprzespanych nocy, ileś wyrzeczeń i ciężkiej pracy więcej, czeka coś piękniejszego, bardziej wartościowego, lepszego. Tylko żeby tam dojść, musimy się (dosłownie lub w przenośni) napocić. Im większy wysiłek włożony w pracę, tym bardziej cieszy jej rezultat Wjeżdżamy na szczyt góry kolejka linową- ładny widok, nikt nie zaprzeczy. Ale, gdy na tą samą górę wejdziemy pieszo, walcząc z płytkim oddechem i zalewając się potem przez kilka godzin, nasza radość z piękna otaczającego nas świata będzie stukrotnie większa. Tak samo w życiu, zawsze doceniamy bardziej to, co trudniej było nam osiągnąć. Znacie powiedzenie: „Łatwo przyszło, łatwo poszło”? No właśnie. Doświadczenie jest niezbędną składową sukcesu Zdolności, wiedza, predyspozycje, zaangażowanie- oczywiście, to wszystko jest bardzo, bardzo ważne, ale dopiero doświadczenie dopełnia niezbędnika sukcesu. A doświadczenie przychodzi z czasem, o czym mamy brzydki zwyczaj zapominać. I byśmy chcieli już, na huuuraaa, natychmiast, bo przecież tak się staramy, tak ciężko pracujemy, przecież jesteśmy w tym, co robimy, tacy dobrzy! Jakbyśmy nie wierzyli, że z czasem będziemy lepsi. Nikt nie zaczyna przygody z górami od zimowego wejścia na Mount Blanc. Nie na wszystko mamy wpływ To jest dla mnie chyba najtrudniejsza i najważniejsza lekcja- góry pokazały mi, że nie wszystko mogę kontrolować, że czasem choćbym doskonale się przygotowała, była w świetnej formie, niczego nie zapomniała, starała się jak umiem najlepiej i nie popełniła żadnego błędu, nie wejdę na szczyt, nie odniosę suksesu, bo zdarzyło się coś, nad czym nie mam kontroli, czemu nie mogłam zapobiec. Bo silny wiatr zniszczył namiot, bo kuchenka gazowa przestała działać, bo nagle zmieniła się pogoda, bo zeszła lawina. W życiu też przychodzą kataklizmy, które zmiatają z powierzchni ziemi nasze wysiłki. Wiele z nich jest od nas zupełnie niezależnych, no bo jaki mamy wpływ na zdrowie szefa, notowania na giełdzie, zmianę stawek podatkowych, zachowania innych ludzi? Wiem z własnego doświadczenia, że często przeceniamy swój wpływ. A los potrafi być jak śnieżna lawina, która swój początek bierze daleko, daleko ponad naszymi głowami i cała rzecz w tym, by po jej przejściu, zamiast obwiniać się o porażkę, otrzepać się ze śniegu i iść dalej, lub… zawrócić, póki nie straciliśmy wszystkiego. Czasami sukcesem jest zawrócić w odpowiednim momencie Doskonale wiem, jak trudno jest zawrócić, gdy jesteśmy już blisko celu, jednak czasem zdarza się tak, że jest to najmądrzejsza decyzja, że ryzyko pójścia dalej jest zbyt duże, że powiedzenie „stop” jest oznaką siły, odpowiedzialności i dojrzałości. Tak w górach, w życiu prywatnym, jak i w biznesie. W górach zawracamy, gdy dotarliśmy do lodowca zbyt późno i słońce zaczyna już go topić, gdy zabrakło nam wody, gdy przemoczyliśmy buty, gdy czujemy się bardzo słabo a przed nami techniczny lub siłowy odcinek. Choćby przed samym szczytem. W biznesie, gdy zainwestowaliśmy pieniądze w nieudany projekt i zamiast go reanimować kolejnymi zastrzykami finansowymi, zamykamy go, by ograniczyć straty. Takich decyzji nie trzeba się wstydzić, to są wybory, którymi możemy się chwalić. Ciężką pracą możemy osiągnąć dużo więcej niż nam się wydaje Mięśnie bolą, całe ciało krzyczy, że już nie możesz, a jednak idziesz dalej- tak jest w górach. Tak może być w życiu, jeśli się zaweźmiesz. Możesz zajść dalej, wyżej, osiągnąć więcej niż Ci się wydaje, ale bądź gotowy na to, że… może boleć. I że łatwo się zapędzić, stracić kontrolę i przeholować. Powiedzieć sobie „dość” to też wielka sztuka. Najskuteczniej pniemy się w górę stawiając systematycznie małe kroki Kiedy masz większe szanse dotarcia na Kasprowy Wierch: biegnąc, czy stawiając powoli małe, równe kroki? Biegnąc masz raczej szanse na zadyszkę, albo zawał, nie dotarcie na szczyt. Podobnie w życiu, wprowadzając zmiany, dążąc do celu małymi krokami, bez wielkich rewolucji, ucząc się powoli nowych sytuacji, przygotowując się, przyzwyczajając, oszczędzając sobie szoku i zadyszki, mamy większe szanse na odniesienie sukcesu. To co, idziemy w góry? Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!   Post 7 prawd o życiu, których nauczyły mnie góry pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.