mpk poland
No to jak w tych Indiach było – czyli o Hindusach garść refleksji
Po Indiach podróżowaliśmy ponad półtora miesiąca. Zaczęliśmy niedaleko granicy z Bangladeszem, w stolicy Bengalu Zachodniego. Przemieszczając się następnie na zachód, dotarliśmy aż pod granicę z Pakistanem, by na koniec odbić na południe i z Indiami pożegnać się w Mumbaju. Przemierzyliśmy w ten sposób ponad 5 tysięcy kilometrów i odwiedziliśmy sześć różnych stanów. Spotkaliśmy tym samym wielu, mniej lub bardziej przypadkowych, ludzi. A to właśnie oni, mieszkańcy kraju, są tym czynnikiem, który w głównej mierze kształtuje nasze podróżnicze wrażenia. To właśnie element ludzki jest w naszej podróży najcenniejszy. I niestety, nie ma co się szczypać i owijać w bawełnę, w tym aspekcie Indie rozczarowały nas zupełnie. Nasza podróż to nie tylko miejsca, nasza podróż to przede wszystkim ludzie. Spotkania z nimi zawsze stanowiły dla nas największą wartość. Interakcja z lokalnymi mieszkańcami zawsze stanowiła bogate źródło niezwykłych przeżyć, doznań, emocji. Wszystkie nasze najciekawsze przygody zawsze miały swój początek i główny wątek związany z czynnikiem ludzkim. W Rosji przełamaliśmy typowe w Polsce stereotypy o Rosjanach, Chiny zachwyciły nas swoją kulturą kolektywną i chęcią do nawiązywania bliskich relacji, całą Azję Południowo-Wschodnią, z Birmą, Indonezją i Malezją na czele, stanowili życzliwi, przyjacielscy i wspaniali ludzie. Zawsze gotowi do pomocy, zawsze uśmiechnięci. Indie natomiast były zupełnie inne. Pewnego upalnego dnia kumulacja moich negatywnych emocji przekroczyła akceptowalne granice i eksplodowała. Nie był to wówczas jakiś jeden moment czy jedna sytuacja, która przelała szalę goryczy. Hindusi sumiennie każdego dnia dokładali cegiełkę do budowania we mnie zbiornika złych emocji. Moja cierpliwość w końcu się skończyła, miarka się przebrała i po powrocie do pokoju ze wściekłością w sercu zacząłem tworzyć notatki do niniejszego wpisu. Tytuł pierwotnie miał brzmieć: „Dlaczego Indie to ostatni kraj, do którego chciałbym wrócić”. Obcokrajowiec to nie człowiek W oczach przeciętnych indyjskich przechodniów obcokrajowiec to nie człowiek. Co do tego nie mam wątpliwości. Obcokrajowiec w Indiach to co najwyżej muzealny eksponat lub częściej po prostu chodzący worek pieniędzy. I to taki dający każdemu. Stąd też wielu Hindusów albo nie mogło oderwać od nas swoich oczu, pochłaniając nas perfidnie zimnym, nieprzyjaznym wzrokiem, albo nie mogło odpuścić okazji do wyciągnięcia od nas paru rupii. Sprzedawcy rozszarpywali nas jak szaleni, żebyśmy tylko wstąpili do sklepu, żebyśmy chociaż obejrzeli asortyment. To samo rikszarze. Ciężko było przebić się przez gęstwinę nagabujących na słono przepłaconą podwózkę. Niektórzy zwykli ludzie, którzy od nikogo innego nie żebrali, pozwalali sobie nawet na podchodzenie do nas i żądanie o pieniądze. Czasem potrafili wprost zawołać ile mamy im zapłacić – oczywiście zawsze dodając słowo „tylko”. Pewnego razu jakaś kobieta szarpnęła moją siatkę z zakupami, chcąc wygarnąć mi tym gestem, że przecież to jej i jej dzieciom się ta moja siatka należy, a nie mnie. Często też dzieciaki podbiegały do nas prosząc o pieniądze, łakocie, długopisy lub cokolwiek. Raz zostaliśmy przez nie obrzuceni piaskiem za „brak hojności”. Wszyscy ciągle tylko chcieli od nas kasę. Próbowali nas oszukiwać nawet na zwykłym czaju za 5 rupii. Całokształt tej farsy powodował, że na co dzień czuliśmy się w Indiach po prostu nieprzyjemnie. Nieprzyjemnie na tyle, że czasem aż zastanawialiśmy się, czy ktoś w ogóle by nam pomógł, gdyby stało się nam coś złego. Ci dwaj panowie po prawej - takie zabójcze i nieprzyjemne spojrzenia Hindusi serwowali nam non-stop Triki triczki „Not possible”, „No change”, „No shoes”. To chyba najczęściej w stronę obcokrajowców kierowane przez Hindusów słowa. Albo nie ma takiej opcji, albo nie ma reszty, albo zdejmij buty. Hindusi technikę wyciągania kasy od białasów opanowali do perfekcji. Niemal za każdym razem, gdy chcieliśmy coś załatwić taniej, słyszeliśmy, że to niemożliwe. W ogóle wiele rzeczy było „not possible” za samo bycie obcokrajowcem. Zwykle wystarczyło oczywiście tylko trochę dłużej pokręcić nosem lub pójść do sąsiada, żeby jednak niemożliwe okazało się całkiem sprawnie wykonalne. Bardzo powszechnym trikiem jest „brak reszty”. Zawsze staraliśmy się mieć dużo drobniaków, żeby móc płacić odliczone kwoty. Jeśli płaciło się większym banknotem, hasło „no change” było jak automat. Wkurzało nas to zwłaszcza wtedy, gdy wiedzieliśmy, że ze względu na specyfikę towaru, sprzedawca obraca wyłącznie małymi nominałami. Hindusi to poza tym mistrzowie sprzedaży wiązanej. Skoro płacisz dużym banknotem to znaczy, że możesz jeszcze coś kupić – tak o „chodzącym worku pieniędzy” myśli niemal każdy indyjski sprzedawca. Zaraz więc pada oferta: a może jeszcze to, a może jeszcze tamto. Nie? No to nie ma reszty. Parę razy zdarzyło nam się, że bez słowa wyjaśnienia ktoś zamiast reszty rzucał nam cukierki. Niby taki gest, ale to tylko kolejny trik. Bądź, co bądź, ale ten cukierek to kolejny upchnięty towar za niewydane pieniądze z reszty. Mam gdzieś Twoje pieniądze, białasie! Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że jak Hindus się poczuje urażony to w swojej wściekłości za wszelką cenę, będzie starał się nam pokazać, że on pieniądze to ma gdzieś, że jemu na pieniądzach w ogóle nie zależy. Tak zachował się jeden z rikszarzy, który nie chciał przyjąć należnej zapłaty. Po podwiezieniu nas we wskazane miejsce, nagle zażyczył sobie za transport 5 razy więcej, niż ustaliliśmy przed usługą. Gdy wręczaliśmy mu należytą kwotą, ten nie chciał jej przyjąć. Podobnie zrobił jeden ze sprzedawców lassi. Przed zakupem podał cenę, a potem wypierając się wszystkiego, twierdził, że cena jest 3 razy wyższa. Gdy chcieliśmy mu wręczyć ustaloną na początku kwotę, obraził się na nas i powiedział, że on dotacji nie potrzebuje i że mamy sobie odejść bez zapłaty. Granie na cudzej ambicji – to kolejny sprzedażowy trik, na który daliśmy się wtedy nabrać. Hindusi w naszych oczach często zasłużyli sobie na miano oszustów i naciągaczy. Zdejmij buty Hindusi nie przepuszczą żadnej okazji, żeby zwrócić obcokrajowcowi na coś uwagę. Gdy tylko mogą, robią to z nieskrywaną satysfakcją. A to „tu nie wolno fotografować”, a to „w Indiach chodzi się lewą stroną”, a to „zdejmij buty”. Po wizycie w tym kraju mam wrażenie, że religia hinduistyczna sprowadza się tylko i wyłącznie do kłaniania się bożkom, kąpieli w Gangesie oraz zdejmowania butów właśnie. I oczywiście krzyczenia na każdego obcokrajowca, który tych butów, mniej lub bardziej przypadkowo, jednak nie zdjął. To trochę tak samo jakbym wrzeszczał w kościele na muzułmanina, że stoi przed ołtarzem w czapce. Gdyby jeszcze chociaż ktoś ich te święte miejsca wyczyścił z ptasich odchodów i innych nieczystości. Tak czy owak, zwiedzanie hinduistycznych świątyń w Indiach do przyjemności nie należało. Hindusi dla obcokrajowców potrafią być naprawdę bardzo nieuprzejmi i aroganccy. Ulica Brud, smród i ubóstwo. To znane w Polsce potoczne powiedzonko idealnie wpasowuje się w krajobraz indyjskiej ulicy. Można by je wzbogacić o krowę. Albo wiele krów. Wepchną się one nie tylko w każdy zakamarek, ale także wszędzie można wdepnąć w ich odchody. Nie ustępując im z drogi można liczyć się z prawdziwą konfrontacją - jedna zdzieliła mi „z byka”, a innej odskoczyłem w ostatniej chwili. Dookoła wszędzie pełno śmieci. Zapach Indii to nie tylko przyprawy i kadzidła. Zapach Indii to głównie mocz, odchody, kanalizacja i odpady. Ulice i uliczki są po brzegi wypełnione pędzącymi pojazdami. Wszyscy jadą zdecydowanie zbyt szybko i zdecydowanie zbyt głośno. Nic tylko trąbią i trąbią. I kto głośniej! Każdy mijający nas na motorynce Hindus przejeżdżał tak blisko, jakby chciał się o nas otrzeć. Poza tym co chwilę ktoś krzyczy i nagabuje, żeby wejść do jego sklepu. Zatem na typowej indyjskiej ulicy wszystko albo śmierdzi, albo chce nas przejechać, albo oszukać, albo wziąć na rogi. Trudne jedzenie Indie dały nam się jeszcze we znaki na płaszczyźnie jedzeniowej. A w zasadzie na płaszczyźnie higieny, a mówiąc ściślej na płaszczyźnie jej braku. Słowo „Indie” mogłoby być synonimem „czegoś bardzo brudnego”. Zamiast używać pejoratywnych sformułowań w stylu. „ale masz w kuchni syf”, moglibyśmy mówić „ale masz w kuchni Indie”. To dopiero byłaby obelga. Hindusi bowiem nie przestrzegają chyba żadnych zasad zachowania czystości. Nawet elementarnych. Nie można się dziwić na brudną szklankę w restauracji czy poklejony talerz. Nie ma też co specjalnie liczyć, że osoba przygotowująca dla nas jedzenie myła ręce. Prawdopodobnie nie myła ich od poranka poprzedniego dnia i prawdopodobnie nawet nie ma na stanie mydła. Przy okazji wydawała ludziom pieniądze, dotykała brudnych szmat, była kilka razy w ubikacji, itp. Poza tym wszędzie leży pełno gnijących śmieci, wszędzie lata pełno much, które ze wszystkich stron obsiadają artykuły spożywcze. Nikt ich nawet nie odgania. Muchy biesiadują najpierw na krowich odchodach, a potem radośnie harcują na przekąskach. No nic, tak jak wiele osób podróżujących po Indiach uskarża się na problemy żołądkowo-jelitowe, tak i nas one nie ominęły. Każde jedzenie, niezależnie w jakim miejscu, było potencjalnym zagrożeniem. Człowiek nie wiedział gdzie iść, co zjeść, ponieważ zjedzenie czegokolwiek groziło kilkudniowym rozwolnieniem. Obserwacje neutralne Przyglądając się codziennemu życiu mieszkańców Indii, poczyniliśmy także kilka innych ciekawych obserwacji. Zauważyliśmy na przykład, że podczas rozmów Hindusi trzęsą głowami. W naszej kulturze, gdy podczas rozmowy ktoś trzęsie głową na boki, jest to pewna oznaka lekceważenia, która nas drażni. Takie były też moje pierwsze odczucia podczas rozmów z mieszkańcami Indii. Dla nich jest to jednak okazanie zainteresowania rozmówcą. Zresztą trzęsienie głową podczas dyskusji (zarówno podczas wypowiedzi jak i słuchania) jest tak mocno zakorzenione w tamtejszej kulturze, że ludzie nawet o tym nie myślą. Inną obserwacją jest to, że często Hindusi chcąc wyrazić „tak” lub „OK” wykonują po prostu głębokie przechylenie głowy w bok. Nie zmieniają przy tym wyrazu swojej kamiennej obojętnej twarzy. Czasem więc gdy się kogoś o coś pytaliśmy, zamiast usłyszeć odpowiedź „tak”, zostawaliśmy uraczeni głębokim przechyleniem głowy. Wiele indyjskich kobiet ma ciekawy sposób na przechowywanie pieniędzy. Otóż panie nie trzymają gotówki w portfelach (OK, te nowoczesne i z dużych miast pewnie trzymają), a zamiast tego chowają ją pod dekolt. Napisałbym pod stanik, ale tradycyjnie ubierające się Hinduski staników nie noszą. Zamiast tego ubierają krótkie bluzeczki z niewielkimi rękawkami nazywane choli. No i te bluzeczki wypełnione są nie tylko ich piersiami, ale także ich pieniędzmi. Zwróciliśmy także uwagę na sposób w jaki Hindusi jedzą. Podobnie jak w Malezji czy Indonezji, mieszkańcy Indii uwielbiają jeść rękoma. Odrywają sobie małe kawałki od tego co mają na talerzu lub tacce i wkładają do buzi. Magda widziała nawet jak ktoś jadł w ten sposób banana. Odrywał ręką kawałek po kawałku. No i może na koniec największa miłość Hindusów. Tak jak w Malezji czy Birmie wszyscy szaleli na punkcie piłki nożnej, tak w Indiach wszyscy kochają krykiet. Krykiet to ich narodowe szaleństwo. Optymistycznie kończąc Żeby nie było, że dopatrywałem się w Hindusach samych tylko nikczemności, mam też w zanadrzu kilka spostrzeżeń absolutnie pozytywnych. Bardzo mi się podobało, że w Indiach prawie nikt nie pali papierosów i prawie nikt nie pije alkoholu. Ma to oczywiście związek z religią, zarówno hinduizmem, jak i islamem. Osobiście jestem wielkim przeciwnikiem wyrobów tytoniowych i strasznie mnie drażnił wszędobylski dym papierosowy w Indonezji czy Chinach. Jak na to, że w Indiach mieszka grubo ponad miliard ludzi, można spokojnie nazwać ten kraj strefą wolną od dymu. Alkohol również nie jest w Indiach popularny, islam zabrania go całkowicie, a w hinduizmie jest niepożądany. Jednym z wielu pozytywnych skutków takiego stanu rzeczy jest chociażby mniejsza skala patologii społecznych na tym tle. Poza tym bardzo nam się podobało, że na wszystkich produktach spożywczych w sklepach była nadrukowana przez producentów informacja o maksymalnej cenie detalicznej („maximum retail price”). Taki nadruk często chronił nasz portfel przed nie do końca uczciwymi sprzedawcami. No i ostatecznie najbardziej pozytywne jest to, że nie wszyscy Hindusi są tacy sami. Spotykaliśmy też osoby o zupełnie innym usposobieniu. W ostatnim akapicie wpisu „Kalkuta – pierwsze zderzenie z Indiami” użyłem słów: „Świat jest taki jaki jest i trzeba go poznać takim jakim jest, nie zawsze musi się on nam podobać. Najcenniejsze jest zawsze to, co prawdziwe, a prawdziwe nie zawsze jest najpiękniejsze”. To samo, choć mając na myśli zupełnie coś innego niż wtedy, mógłbym napisać teraz. Opisałem pewne zachowania i przywary mieszkańców Indii z mojego europejskiego punktu widzenia. Mogły mi się one nie podobać, ale podróż jest po to, by zobaczyć jak świat wygląda naprawdę. Są takie regiony na świecie jak Azja Południowo-Wschodnia, gdzie każdego obcego wita się jak drogiego przyjaciela, a są też na świecie inne miejsca, w których jest zupełnie odwrotnie. Takie są Indie. Tacy są Hindusi. I nie ważne czy mi się to podoba czy nie – taka jest prawda. Podróżowanie zaś jest nie po to by wszystkim się zachwycać, ale po to właśnie by tej prawdy doświadczyć. Paweł