mpk poland

Fotorelacja na Facebooku

Po tybetańskiej przygodzie podróżowaliśmy autostopem przez Chiny w kierunku północnym. Następnie przyszedł czas na bezkresne stepy i pustynie w Mongolii. Mieszkaliśmy w tradycyjnej mongolskiej jurcie, widzieliśmy renifery na północy i wielbłądy na południu. Po powrocie do Chin wyruszyliśmy na zachód. O tym gdzie aktualnie jesteśmy oraz czym się aktualnie zajmujemy dowiedziecie z bieżącej fotorelacji na Facebooku. NASZ PROFIL NA FACEBOOKU

Tybet - kultura, zwyczaje i nasze przygody

mpk poland

Tybet - kultura, zwyczaje i nasze przygody

Bramy Tybetu

mpk poland

Bramy Tybetu

Katolickie ślady w odległych zakątkach Chin

mpk poland

Katolickie ślady w odległych zakątkach Chin

Podążając Herbaciano-Konnym Szlakiem

mpk poland

Podążając Herbaciano-Konnym Szlakiem

Bogactwo mniejszości etnicznych na skraju Chin

mpk poland

Bogactwo mniejszości etnicznych na skraju Chin

Pierwsze chińskie impresje

mpk poland

Pierwsze chińskie impresje

Trekking do wiosek mniejszości etnicznych w północnym Laosie

mpk poland

Trekking do wiosek mniejszości etnicznych w północnym Laosie

Droga do Chin

mpk poland

Droga do Chin

Tajlandia z bliska

mpk poland

Tajlandia z bliska

Witaj Przygodo!

mpk poland

Witaj Przygodo!

mpk poland

Dodatkowa fotorelacja z naszej podróży

O tym gdzie aktualnie jesteśmy oraz czym się aktualnie zajmujemy dowiedziecie z bieżącej fotorelacji na Facebooku. NASZ PROFIL NA FACEBOOKU

Tam i z powrotem

mpk poland

Tam i z powrotem

Śniegu po pas, czyli zimowa wyprawa na Śnieżnik (fotorelacja)

mpk poland

Śniegu po pas, czyli zimowa wyprawa na Śnieżnik (fotorelacja)

Wyprawę w góry Masywu Śnieżnika planowaliśmy już od dłuższego czasu. Mieliśmy jechać latem, mieliśmy jechać jesienią, w końcu pojechaliśmy zimą. Góry o tej porze roku oferują zupełnie inny zestaw doświadczeń niż w okresach cieplejszych. Zwykle jest zimno, biało i śnieżnie. Czasem wiatr biczuje nas po twarzy, czasem sypiący śnieg przeobraża nas w chodzące bałwanki, a czasem lód pod nogami pozwala przytulic się do białego puchu. Poza tym gorąca herbata i kawa w górskim schronisku nigdy nie smakują tak dobrze jak właśnie zimną. Podczas naszej styczniowej wyprawy na Masyw Śnieżnika mogliśmy nie tylko skorzystać z pełnego pakietu wymienionych wyżej atrakcji, ale także przeżyć szereg innych niezapomnianych wrażeń... Do Kotliny Kłodzkiej z Poznania dojechaliśmy dwoma pociągami. Naszą pieszą wędrówkę rozpoczęliśmy na stacji kolejowej w Domaszkowie. Tym razem skład naszej grupy był pięcioosobowy, a najmłodszy uczestnik wyprawy, Pawełek, miał dopiero 8 lat i był to jego pierwszy w życiu zimowy wyjazd w góry.Po opuszczeniu terenu stacji kolejowej udaliśmy się do centrum Domaszkowa i dalej ulicą w kierunku Międzygórza. Na rozgrzewkę przemaszerowaliśmy więc około siedmiu kilometrów. Po dotarciu do miasteczka odnaleźliśmy wejście na zielony szlak, który wiedzie do Sanktuarium Marii Śnieżnej na Górze Iglicznej. Zaraz na jego początku przechodzi się po zaporze wodnej na rzece Wilczce. Kładka dla pieszych, usytuowana na samej górze masywnej tamy, cieszy oko imponującym widokiem.Podejście na Górę Igliczną było dość strome. Ze względu na pokrywającą szlak warstwę wilgotnego śniegu oraz wystające spod niej, zalegające od jesieni, opadłe brązowe liście, wspinaczka na górę nie była taka łatwa. Musieliśmy uważać, żeby po śliskim zboczu nie zjechać z powrotem na dół. Wreszcie, po około godzinie wędrówki, dotarliśmy na miejsce. Herbatka z termosu i zjedzona na mrozie tabliczka zamarzniętej czekolady dodały nam sił. Sanktuarium Marii Śnieżnej na Górze Iglicznej Po mszy świętej w Sanktuarium Marii Śnieżnej wyruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy opuszczaliśmy kościół, na zewnątrz panował już wczesnostyczniowy popołudniowy półmrok. Naszym kolejnym celem tego dnia było schronisko Stodoła, w którym mieliśmy zaplanowany nocleg. Noc zapadała bardzo szybko, a my wciąż mieliśmy przed sobą około 30-40 minut drogi przez las. Wskazówki księdza odnośnie tego, jak iść, pokrywały się właściwie z naszą mapą. Gdy w końcu otaczająca nas leśna gęstwina przeistoczyła się w jednobarwną czarną masę, w ruch poszły latarki.Do Stodoły dotarliśmy nie bez problemów i po znacznie dłuższym czasie, niż było to przez nas zaplanowane. Szukając w ciemnościach schroniska po prostu zabłądziliśmy i poszliśmy niewłaściwą drogą. Było całkowicie ciemno i padał śnieg, więc droga do najprzyjemniejszych nie należała. Mimo, że nie było jeszcze późno, każdy myślał już tylko o tym, żeby ogrzać się przy kominku w schronisku, napić się czegoś ciepłego i zjeść jakiś porządny posiłek. Schronisko Stodoła jest bardzo klimatyczne i ma w sobie ducha gór. Dla gości przeznaczona jest całkiem duża sala z łóżkami pojedynczymi i piętrowymi, ogrzewana kominkiem. Turyści mogą także bez przeszkód korzystać z kuchni. Daleko temu miejscu do komercji, a blisko do rodzinnej kameralnej atmosfery. Wieczór upłynął nam na odpoczynku przy kominku, grach w karty i spotkaniu z ratownikiem GOPR. Koszt noclegu: 15 zł/os. Schronisko Stodoła Następnego dnia naszym celem było dotarcie do Schroniska PTTK „Na Śnieżniku”. Pierwotnie nasza trasa miała przebiegać grzbietem Żmijowca z wejściem po drodze na Czarną Górę. Jednak spotkany w Stodole ratownik GOPR odradzał nam tę drogę, twierdząc, że po ostatnich opadach śniegu jest tam mocno nawiane, sam szlak nie jest odśnieżony i trasa ta może być niebezpieczna. Postanowiliśmy więc nie przekonywać się o tym na własnej skórze. Zresztą… Co by to było, gdyby się później okazało, że potrzebujemy wezwać tam na pomoc ratownika GOPR, który wyprawę tamtędy osobiście nam odradzał?Zdecydowaliśmy się zatem na inny wariant i zeszliśmy niebieskim szlakiem do Międzygórza, skąd następnie przyjemną drogą, oznaczoną szlakiem czerwonym, dotarliśmy do schroniska. Całość trasy tego dnia zajęła nam około 3,5 godziny. Droga czerwonym szlakiem wiodła głównie przez las, a im wyżej byliśmy, tym więcej śniegu było dookoła. Gdzieniegdzie, w prześwitach pomiędzy drzewami, można było podziwiać górskie widoki. Resztę dnia spędziliśmy w schronisku i jego okolicy, ciesząc się bliskością gór i prawdziwą śnieżną zimą, której w tym roku w Poznaniu zabrakło. Nie tylko Pawełek wariował na śniegu. Aura zimowego szaleństwa udzieliła się także starszym uczestnikom naszej wycieczki. Monika i Magda Na tej wysokości śnieg i szron pokrywający wszystko dookoła tworzyły bardzo ciekawe zimowe kompozycje. Wszędobylski śnieg, zamarznięte linie telefoniczne, przykryte nawianym śniegiem drzewa iglaste, oszroniony płot czy sople lodu na elewacjach budynków składały się razem na wyjątkowy zimowy krajobraz. Mogliśmy się poczuć jak w jakiejś bajkowej Krainie Śniegu i Lodu. Noc spędziliśmy w Schronisku PTTK „Na Śnieżniku”. Opcja budżetowa, spanie na podłodze na własnych karimatach, czyli popularna „gleba”, to koszt 15 zł/os. Najwyższy szczyt tych gór, czyli Śnieżnik (1426 m n.p.m), zdobyliśmy następnego dnia z samego rana. O godzinie ósmej rano byliśmy już na szczycie. Pogoda nas jednak nie rozpieszczała, było bardzo wietrznie, zimno i padał śnieg. O jakikolwiek widokach ze szczytu też mogliśmy zapomnieć, ponieważ gęsta mgła spowiła wszystko dookoła.Mróz, szron i wiatr były autorami niesamowitych rzeźb, które wspierały się na drogowskazach i słupkach granicznych. Na szczycie Śnieżnika Po odpoczynku w schronisku i wysuszeniu ubrań ruszyliśmy w dalszą drogę. Pogoda była autentycznie niesprzyjająca do górskich wędrówek. Śnieżyca rozpętała się na dobre. Po raz kolejny zmienić musieliśmy zaplanowaną przez nas trasę. Zamiast na Mały Śnieżnik i Trójmorski Wierch schodziliśmy do Jodłowa niebieskim szlakiem, czyli najkrótszą możliwą drogą. Już na samym początku mieliśmy problemy ze znalezieniem drogi i szlaku, ponieważ wszystko było zasypane wysoką warstwą śniegu i nie było widać żadnych oznaczeń. Wszystko było po prostu białe i wciąż sypał świeży śnieg.Drogę na początku musieliśmy znaleźć na wyczucie. Gdy weszliśmy w las było już znacznie łatwiej odnaleźć się w terenie, ponieważ drogę sugerowały drzewa. Wędrówka tego dnia była trudna, co nie znaczy, że nie była atrakcyjna. Od samego schroniska, aż do samego prawie Jodłowa, szlak nie był odśnieżony. Sami sobie go przecieraliśmy, brodząc w śniegu po kostki. Raz po raz ktoś wpadał po kolana, albo po pas nawet, ponieważ na gładkiej powierzchni śniegu, nie można było zobaczyć, jakie jest ukształtowanie terenu pod jego pokrywą. Jeśli śnieg przykrył jakiś rów czy inną nierówność, to błądząca stopa lądowała głęboko w śniegu, ciągnąc za sobą resztę nogi. Byliśmy więc strudzeni, zmęczeni, ale za to radośni i zadowoleni z naszej zimowej przygody. Gdy dotarliśmy do Jodłowa, byliśmy cali mokrzy. Ja osobiście pół drogi szedłem z jeziorem w bucie, które z każdym krokiem przelewało się między moimi palcami. Na nocleg zatrzymaliśmy się w Leśniczówce Ostoja (koszt noclegu 30 zł/os). Do końca dnia nie wychodziliśmy już na zewnątrz, odpoczywając po trudach wyprawy. Zresztą… wszystkie nasze rzeczy i tak były mokre. Włącznie niestety z moim niedawno zakupionym aparatem fotograficznym, który tego dnia uległ awarii w wyniku zamoknięcia (przestrzegam wszystkich przed robieniem zdjęć w śnieżycy).Ostatniego dnia szliśmy sobie już spokojnie na pociąg do Międzylesia. Pogoda dla odmiany była słoneczna i przyjemna. Mogliśmy się rozkoszować zimowymi widokami polskiej wsi, które urzekają nas za każdym razem, gdy wyjeżdżamy gdzieś daleko za miasto. Myślimy sobie o tym, że takie śnieżne wiejskie krajobrazy są przepiękne, jednak zdajemy sobie sprawę z trudności, jakie zimowa aura nastręcza mieszkańcom tych miejscowości. Droga do Międzylesia Nasza piesza wędrówka z Jodłowa do Międzylesia biegła przez Goworów i Michałowice, a cała nasza czterodniowa wyprawa skończyła się jak zwykle na dworcu kolejowym, skąd pociągami wróciliśmy do Poznania.Paweł

Jesienne Karkonosze

mpk poland

Jesienne Karkonosze

Pomysł na listopad – Góry Sokole i Rudawy Janowickie

mpk poland

Pomysł na listopad – Góry Sokole i Rudawy Janowickie

Czarnogóra, część 2: Dookoła Zatoki Kotorskiej

mpk poland

Czarnogóra, część 2: Dookoła Zatoki Kotorskiej

Z plecakiem przez Pieniny

mpk poland

Z plecakiem przez Pieniny

Czarnogóra, część 1: Skarbiec możliwości, bogactwo wrażeń

mpk poland

Czarnogóra, część 1: Skarbiec możliwości, bogactwo wrażeń

Wspomnienia z azjatyckiej podróży - wywiad

mpk poland

Wspomnienia z azjatyckiej podróży - wywiad

Czterodniowa wyprawa w Beskid Żywiecki

mpk poland

Czterodniowa wyprawa w Beskid Żywiecki

Na weekend w Góry Kamienne

mpk poland

Na weekend w Góry Kamienne

Rowerem do Wielkopolskiego Parku Narodowego

mpk poland

Rowerem do Wielkopolskiego Parku Narodowego

mpk poland

Zapraszamy do Poznania naszego miasta

Nasza ponad roczna podróż po krajach Azji dobiegła końca. Wróciliśmy do ojczyzny. Jesteśmy w Polsce. Przez ponad czternaście miesięcy prowadziliśmy dla Was na tej stronie relację z naszej podróży. Dzieliliśmy się z Wami naszymi przeżyciami i wrażeniami, mogliście na bieżąco śledzić nasze przygody. Oczywiście wraz z powrotem do Polski, podróże nie przestały być naszą pasją. Nie chcemy też kończyć z pisaniem o nich na naszym blogu. Dlatego ruszamy dzisiaj z naszą nową podróżniczą inicjatywą! W związku z tym, że nie będziemy przez najbliższy czas podróżować daleko i długookresowo postanowiliśmy skupić się na bliższemu poznaniu uroków własnego kraju. Polska to fantastyczny kraj do podróżowania. Zamierzamy więc pisać o naszych krótkich, kilkudniowych wyjazdach, pomagać Wam w znalezieniu sprawdzonego pomysłu na urlop lub weekend, podrzucać ciekawe inspiracje na aktywne spędzanie wolnego czasu. Nasz nowy projekt nazwaliśmy... „Małe Podróże Kowalskich”. Zatem na pierwszy ogień, żeby zacząć od czegoś naprawdę specjalnego, postanowiliśmy pokazać Wam miasto warte poznania. Zapraszamy do Poznania naszego miasta. Przez ponad rok zwiedzaliśmy stolice, miasta i miasteczka różnych (przeważnie azjatyckich) odległych krajów świata. Podziwialiśmy ich zabytki i obserwowaliśmy toczące się w nich życie. Nauczyliśmy się odkrywać nowe miejsca na swój własny sposób, dostrzegaliśmy ich odmienność, nierzadko zachwycało nas ich piękno, niemal zawsze fascynowali nas napotykani ludzie. Nigdy nie sądziliśmy, że możemy doznawać podobnych uczuć, spacerując ulicami własnego miasta. Poprzez portal Couchsurfing zaprosiliśmy do naszego domu dziewczynę z Hong Kongu. Razem z nią wybraliśmy się na zwiedzanie Poznania. Cały dzień mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znów byli w podróży. Patrzyliśmy na nasze miasto oczami podróżników. Odkrywaliśmy je na nowo. Była jeszcze wczesna wiosna. Naprawdę wczesna. Życie parków miejskich i skwerów dopiero budziło się powoli z zimowego snu. Kwitły pierwsze drzewa i krzewy. Zwiedzanie miasta zaczęliśmy w okolicach Ronda Śródka, do którego z łatwością można dojechać tramwajem lub autobusem z niemal każdego punktu w mieście. Zaraz obok ronda znajduje się zabytkowy Kościół św. Jana Jerozolimskiego za Murami. My udaliśmy się pieszo w kierunku Ostrowa Tumskiego. Idąc ulicami Rynek Śródecki, Śródka i Osrówek, minęliśmy Kościół św. Małgorzaty i doszliśmy do Mostu Biskupa Jordana. Z tego miejsca dość interesująco i fotogenicznie prezentuje się Bazylika Archikatedralna Świętych Apostołów Piotra i Pawła, czyli inaczej po prostu Katedra Poznańska – najstarsza polska katedra. Katedra Poznańska oraz Most Biskupa Jordana Po przejściu przez most znaleźliśmy się na Ostrowie Tumskim. Jest to wyspa na Warcie, na której wzniesiono katedrę. Z zachodniej strony wyspy płynie główny nurt rzeki, ze wschodniej zaś jej węższe ramię nazwane Cybiną. Świątynię można zwiedzać wewnątrz, jednak my trafiliśmy akurat na mszę świętą w języku łacińskim, więc po obejściu okolic katedry postanowiliśmy ruszyć dalej. Przechodząc przez Most Bolesława Chrobrego na drugą stronę Warty, warto zwrócić uwagę na ciekawy krajobraz dookoła. Następnie wkroczyliśmy na teren tzw. „Starego Miasta”. Idąc ulicami Chwaliszewo i Wielką oraz podziwiając po drodze zabytkowe kamienice, weszliśmy prosto na poznański Stary Rynek. To właśnie na nim każdego dnia o godzinie dwunastej w południe można obejrzeć znany na całą Polskę poznański spektakl, czyli trykające się koziołki. Ludzie gromadzą się przed ratuszem już na kilkanaście minut przed dwunastą, zajmują najlepsze miejsca, czasem zamawiają coś w pobliskich restauracjach. Niemal każdego dnia koziołki ściągają na rynek spory tłumek ludzi. Stary Rynek w Poznaniu - Ratusz i zabytkowe kamienice Poznański Stary Rynek jest bardzo urokliwy i kolorowy. Uważam, że trochę nawet niedoceniany, jak na polskie realia. Oczywiście, będąc już na miejscu, nie można nie obejść go dookoła. Znajdująca się tam architektura naprawdę potrafi zachwycić. Nierzadko można tam spotkać ulicznych grajków, dorożkarzy czy handlarzy pamiątek. My natknęliśmy się nawet na kata stojącego przy pręgierzu oraz upiora prosto z horroru, którzy bardzo chętnie pozowali do wspólnych zdjęć - za opłatą oczywiście. Niedaleko rynku znajduje się Poznańska Fara, czyli Bazylika kolegiacka Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i św. Marii Magdaleny. Od rynku prowadzi do niej ulica Świętosławska. Można śmiało powiedzieć, że wnętrze kościoła zapiera dech w piersiach. Jest jednym z najpiękniejszych w Poznaniu. Nasza koleżanka z Hong Kongu nie mogła wyjść z podziwu, ponieważ pierwszy raz w życiu widziała tak przepiękną i bogato zdobioną świątynię chrześcijańską.Idąc ulicą Gołębią w stronę Placu Kolegiackiego można znaleźć pomnik koziołków. Nie jest to żadna wielka atrakcja, ale wielu turystów i dzieci lubi robić sobie przy nich zdjęcia. Można usiąść na grzbiet koziołka i chwycić go za rogi. Symbol Poznania - trykające się koziołki Pomnik koziołków - miejsce lubiane przez turystów Po zwiedzeniu Starego Rynku udaliśmy się na Plac Wolności. Każdego roku odbywa się tam szereg różnych imprez i wydarzeń (przykładowo podczas mistrzostw Europy w piłce nożnej UEFA EURO 2012 była tam zlokalizowana Strefa Kibica). Dwa lata temu na Placu Wolności otwarto Fontannę Wolności o ciekawym futurystycznym kształcie. Idąc dalej ulicą 27 Grudnia minęliśmy Teatr Polski i mogliśmy zobaczyć znany poznański obiekt - Okrąglak. Kiedyś był to popularny dom towarowy, obecnie jest to budynek o funkcji biurowo-usługowej. Następnie ulicą Gwarną doszliśmy do ulicy Święty Marcin i skierowaliśmy się w stronę alei Niepodległości. Na skrzyżowaniu tych dwóch ulic (Święty Marcin i aleja Niepodległości) znajduje się monumentalny i robiący olbrzymie wrażenie budynek - Zamek Cesarski. W jego murach mieści się obecnie Centrum Kultury „Zamek”. Zamek Cesarski w Poznaniu Po drugiej stronie alei Niepodległości jest Plac Adama Mickiewicza, na którym, oprócz Pomniku Adama Mickiewicza, znajduje się Pomnik Ofiar Czerwca 1956, znany także jako Poznańskie Krzyże. My skierowaliśmy się w stronę ulicy Fredry, przy której znajduje się Opera Poznańska (Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki) oraz zabytkowy Kościół Najświętszego Zbawiciela. Skorzystaliśmy ze znajdującego się tam również przystanku komunikacji miejskiej i tramwajem wróciliśmy do Ronda Śródka, skąd kilka godzin wcześniej rozpoczęliśmy zwiedzanie naszego miasta. Nie był to jednak koniec naszej wycieczki.  W planach mieliśmy jeszcze spacer dookoła Jeziora Maltańskiego. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę, postanowiliśmy zrobić sobie mały piknik i odpocząć na ławce w parku pomiędzy Kościołem św. Jana Jerozolimskiego za Murami, a stacją początkową wąskotorowej kolejki „Maltanka”. Park przy początkowej stacji kolejki "Maltanka" Po dłuższej chwili ruszyliśmy na wędrówkę wzdłuż brzegu Jeziora Maltańskiego. Dookoła jeziora poprowadzone są ścieżki spacerowe. Mieszkańcy Poznania uwielbiają w tym miejscu uprawiać aktywność fizyczną. Spacerując wzdłuż jeziora spotkamy więc nie tylko wielu biegaczy, rowerzystów i rolkarzy, ale także fanów nordic walking oraz innych spacerowiczów. Poznaniacy uwielbiają relaksować się nad Maltą i spędzać tam swój czas. Na jeziorze usytuowany jest jeden z największych w Europie torów regatowych, dlatego Poznań często jest organizatorem międzynarodowych zawodów we wioślarstwie i kajakarstwie. Wczesna wiosna nad Jeziorem Maltańskim w Poznaniu Spacer dookoła Jeziora Maltańskiego był zwieńczeniem pełnego wrażeń dnia. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że Poznań ma do zaoferowania znacznie więcej atrakcji i pięknych miejsc, niż udało nam się zobaczyć podczas naszej jednodniowej wycieczki. Nasza trasa zwiedzania była tylko jedną z wielu możliwych tras i siłą rzeczy nie mogła zawrzeć w sobie wszystkiego, co Poznań ma najlepsze. Chcielibyśmy zatem w tym miejscu skierować pytanie do mieszkańców Poznania, którzy czytają nasz blog i innych osób, które kiedyś odwiedziły nasze miasto. Mianowicie, jakie jeszcze Waszym zdaniem miejsca w Poznaniu są warte poznania (zobaczenia lub zwiedzenia)? Swoje propozycje piszcie w komentarzach.Paweł Poznań w naszym obiektywie

Nasza podróż nigdy się nie skończy

mpk poland

Nasza podróż nigdy się nie skończy

Koleją przez Azję - wywiad dla portalu Rynek Kolejowy

mpk poland

Koleją przez Azję - wywiad dla portalu Rynek Kolejowy

mpk poland

Powrót do Polski

Nadszedł dzień, do którego wiele razy w ostatnim etapie podróży wędrowały nasze myśli. Od dawna wiedzieliśmy, że to właśnie z Mumbaju rozpocznie się nasza droga do domu. To był dzień, o którym wiele razy myślałam z przyspieszonym biciem serca. Co poczuję, gdy znów staniemy na polskiej ziemi? Jaki będzie powrót do naszej Ojczyzny? Coś się kończy, a coś się zaczyna. Myśląc o momencie powrotu, czuliśmy, że po tak długim czasie podróżowania, dalsza podróż byłaby dla nas już czymś rutynowym. Natomiast powrót do Polski to kolejne, zupełnie nowe wyzwanie, nowy rozdział naszego życia.Zaczęliśmy pakować plecaki. Zawsze, nawet gdy wypakowywaliśmy z nich wiele rzeczy, potrafiliśmy spakować się w mniej niż 5 minut. Każda rzecz miała swoje miejsce. Wszystko układało się jak puzzle: buty trekkingowe i polar na dnie, apteczka, deszczak, odzież, a na górze ręczniki. Tylko Paweł zazwyczaj denerwował się, że do ostatniej chwili przez zamykaniem jego plecaka, używaliśmy komputera i to zakłócało mu całe ułożenie. Tym razem było jednak inaczej. Tym ostatnim razem, pakowanie zajęło nam o wiele więcej czasu niż zwykle. Wyjęliśmy polary. Wyjęliśmy długie spodnie. Wyjęliśmy buty trekingowe. Okazało się, że nasze plecaki zostały prawie puste. Miejsce ciepłych rzeczy zastąpiły indyjskie przyprawy i herbaty. Zrobiliśmy przegląd naszego dobytku. Moja wytarta i rozdarta na rękawie koszula w kratkę, leginsy z dziurami na kolanach, które przypominały mi upadek z roweru w Tajlandii, podarte spodenki Pawła, wyblakła od słońca koszulka - popatrzyłam na te wszystkie rzeczy. Czy naprawdę tylko tyle potrzebowaliśmy do szczęścia przez cały czas? Oprócz wszystkich tych rzeczy, pożegnaliśmy także nasze sandały. Pawła były sklejane podczas podróży co najmniej pięć razy, potem straciliśmy już rachubę. Na koniec sama zrobiłam konstrukcję ze sznurka, tak aby można było w nich chodzić. Śmialiśmy się często, zastanawiając się, czy dojadą z nami do Mumbaju. Dały radę. Dojechały. Moje miały już całkiem starty bieżnik, ale poza tym były w zdecydowanie lepszym stanie. Nie mamy sentymentu do rzeczy. Jednak te sandały... Nosiły nas przez cały rok. Każdego dnia. Żegnałam się z nimi jak z przyjacielem. Były dla mnie synonimem całej przebytej drogi. Pożegnaliśmy się z naszym ostatnim Couchsurferem i wyruszyliśmy pieszo z plecakami w drogę. Zjedliśmy ostatni posiłek w ulicznej jadłodajni i złapaliśmy tuk-tuka na lotnisko. Mieliśmy wylot o godzinie czwartej rano, a odprawa zaczynała się około drugiej. Czekała nas zatem kolejna noc na lotnisku. Ostatnia. W tym dniu moje myśli były daleko od miejsca, w którym się znajdowałam. Biegały one gdzieś między przeszłością, a przyszłością. Myślałam o tym wszystkim co się wydarzyło. Niektóre miejsca malowały się przed oczami, jakbyśmy dopiero co je opuścili. Niektóre natomiast majaczyły gdzieś mgliście. Czy my naprawdę tego wszystkiego doświadczyliśmy? Czy to już ponad 14 miesięcy? Tyle się wydarzyło, a tak szybko minęło. Myślałam też o domu. Zobaczę najbliższych. Zobaczę wszystkich, za którymi tęskniłam. Spróbuję tyle pysznego polskiego jedzenia. Ciekawe, czy podczas naszej ponad rocznej nieobecności wiele się zmieniło? Nasz samolot wystartował punktualnie. Spojrzałam ostatni raz na Indie, które zostawialiśmy za sobą. Pomyślałam o wszystkich innych przejściach granicznych, które przekraczaliśmy. To było ostatnie. Tak... wracamy do domu. Lecieliśmy do Doha, stolicy Kataru, gdzie mieliśmy przesiadkę na lot do Berlina. Z okien samolotu widzieliśmy oświetloną wschodzącym słońcem pustynię, która otaczała stolicę Kataru. Na lotnisku między pasami startowymi zamiast trawy, był tylko jasnożółty piasek. Byliśmy zmęczeni po nieprzespanej nocy, do tego nasze organizmy zaczynały odczuwać zmęczenie przez kilkugodzinną zmianę czasu. Jednak emocje nie pozwoliły nam za dużo pospać w czasie podróży. Jesteśmy już niedaleko – myślałam. Gdy wylądujemy w Berlinie, zostanie przed nami tylko około 250 kilometrów. Czy to możliwe, że będziemy już tak blisko?  Wylądowaliśmy. Nie wiem czy można wybrać lepsze zestawienie na przeżycie szoku niż powrót z koszmarnie chaotycznych Indii prosto do absolutnie uporządkowanego Berlina. Z niedowierzaniem rozejrzeliśmy się dookoła. Otaczali nas ludzie w czapkach, szalach, puchowych kurtkach albo płaszczach, głównie w kolorystyce szaro-burej. Wokół nas puste, czyste chodniki. Samochody jechały równo jeden za drugim, przestrzegając zasad ruchu drogowego. Na ulicy panowała niesamowita cisza, nie było już trąbiących-na-wszystko wehikułów.  Kupiliśmy bilet przed (!) wejściem do autobusu. W Azji przyzwyczailiśmy się do kupowania ich u pana autobusowego, jadącego wewnątrz. Musieliśmy zatem znaleźć wcześniej punkt sprzedaży biletów. Wszystko było tak uporządkowane i działało według znajomych nam, ale już trochę zapomnianych, zasad. Po wejściu do autobusu Paweł dla upewnienia zapytał się, czy bilet należy skasować. Na co otrzymał pełną politowania odpowiedź: „no raczej”. Z bólem zapłaciliśmy po 12 zł za przejazd z lotniska do miasta, podczas, gdy w Indiach czy Tajlandii płaciliśmy tyle za przejechanie kilkuset kilometrów. Po wyjściu z autobusu wreszcie doczekaliśmy się tego, o czym wiele razy marzyłam w czasie podróży. Mogliśmy nadusić przycisk na przejściu dla pieszych, poczekać na zielone światło i przejść powoli na pasach. Na pierwszym przejściu i tak z przyzwyczajenia, nerwowo zerkaliśmy na boki. Tym razem jednak żaden trąbiący pojazd nie chciał nas przejechać. Nie musieliśmy wciskać się prosto pod „płynącą rzekę” pojazdów, dokonując niemożliwego i przechodząc przez tłumy pędzących w sobie tylko znanych kierunkach samochodów, motorów, riksz i rowerów. Ostatnie półtora kilometra, które zostało nam do dworca autobusowego, przeszliśmy pieszo. To był nasz ostatni marsz z plecakami, nasze ostatnie „drałowactwo”. Szliśmy powoli, z każdym krokiem zbliżając się do końca naszej drogi. Wdychaliśmy zamrażające gardło powietrze. Sprawdzając wcześniej prognozę pogody, wiedzieliśmy, że w Berlinie będzie „aż” 10 stopni w ciągu dnia i oczywiście, jak na grudzień przystało, bez śniegu. Jednak wraz z zachodzącym powoli przed godziną szesnastą słońcem, zrobiło się znacznie chłodniej. Idąc jedynie w polarach, było nam zdecydowanie za zimno. Miałam uczucie, że nasze tempo było znacznie wolniejsze, niż pozostałych przechodniów. Wszyscy się spieszyli. Nie było to jednak istotne. Chodniki były prawie puste. Czytaliśmy nazwy szyldów na sklepach: była księgarnia, cukiernia, bar z kuchnią azjatycką. Patrzyliśmy na ludzi siedzących za szybą w kawiarence. W tym samym momencie zaśmialiśmy się, patrząc przed jednym ze sklepów na tańczącego w rytm świątecznej muzyki, sztucznego świętego Mikołaja. Z daleka zobaczyliśmy dworzec autobusowy. Stąd mieliśmy wyruszyć autobusem do miejsca, w którym nasza podróż się zaczęła. Wyruszyliśmy do Poznania, gdzie z transparentem czekali na nas rodzice i rodzeństwo. Siedząc miesiąc później w ciepłym, przytulnym pokoju i patrząc na padający za oknem śnieg, znów przypominam sobie dzień powrotu do Polski. Wróciliśmy tu, gdzie spędziliśmy większość naszego życia i skąd nigdy dotąd na tak długo nie wyjeżdżaliśmy. To prawda, że czasem trzeba coś stracić, aby to naprawdę docenić. Chyba nigdy wcześniej nie ucieszyliśmy się tak bardzo na smak chleba z masłem, za którym tak tęskniliśmy. Po takiej nieobecności, każdy zapomniany już trochę smak i każda znów zobaczona rzecz lub zauważona zmiana, cieszyły nas jak nigdy wcześniej. Była pierwsza zupa pomidorowa, pierwsza sałatka jarzynowa, pierwsze pierogi. Cały czas mamy jakiś kolejny „pierwszy raz” idąc w jakieś miejsce, spotykając się z kimś lub jedząc jakąś potrawę. Podczas tej podróży przekroczyliśmy wiele granic. Oprócz granic państw, wiele razy przekroczyliśmy także granicę naszej własnej wyobraźni. Pobiliśmy także nasze osobiste rekordy. Oprócz tych oczywistych, dotyczących kilometrów czy ilości godzin spędzanych w środkach transportu, są także inne mniej oczywiste. Pierwszy i najbardziej zapamiętany to ilość zjedzonego ryżu. Z pełnym przekonaniem mogę przyznać, że przez całe moje dotychczasowe życie nie zjadłam tyle ryżu, ile w zeszłym roku. Kontynuując rekordy kulinarne, dla przeciwwagi, to był nasz najdłuższy czas w życiu, gdy nie jedliśmy chleba. Nie wspominam nawet o wędlinach czy żółtym serze, bo za tym także się stęskniliśmy. Kolejny rekord to najdłuższy okres w życiu bez skarpetek. Jako tymczasową pamiątkę mamy opalone na stopach (a właściwie nieopalone) białe paski od sandałów. Był to też najdłuższy czas w życiu bez chodzenia do fryzjera. Moją nową profesją w czasie podróży stało się strzyżenie Pawła, a opowieść o pierwszych strzyżeniach nożyczkami do paznokci stała się już prawie kultowa. Znalazłyby się także inne, jak najdłuższy czas nieużywania tuszu do rzęs (Magda) czy największa ilość przegapionych meczy piłki nożnej (Paweł). Podczas dyskusji stwierdziliśmy także zgodnie, że w czasie podróży ustanowiliśmy także nasz życiowy rekord największej liczby godzin poświęconych na czekanie (ach ci Azjaci!). Spośród wielu różnych pytań, które usłyszeliśmy po naszym powrocie, tylko jedna osoba zapytała, jak dawaliśmy sobie radę, będąc ze sobą przez 24 godziny na dobę. Czy ktokolwiek z Was był z kimś bezustannie przez ponad rok? Bez przerwy, cały czas. To była dla nas prawdziwa próba wytrwałości. Przez ostatnie czternaście i pół miesiąca przeżyliśmy największą przygodę naszego życia. Przeżyliśmy ją wspólnie, będąc ze sobą każdego dnia. Cały czas razem. Śmialiśmy się razem, kłóciliśmy się, pomagaliśmy sobie w chorobie, podnosiliśmy się na duchu, gdy bywało ciężko, Paweł łapał stopa, gdy ja byłam zrezygnowana, ja wykłócałam się z innymi, gdy Paweł miał już dosyć. Razem zastanawialiśmy się co zrobić, gdy nie mieliśmy gdzie spać, razem planowaliśmy, razem ponosiliśmy ryzyko, podejmując czasem trudne decyzje. Byliśmy razem. Wszystko to przeżyliśmy razem. Wszystko co opowiedzieliśmy i jeszcze opowiemy, dla innych będzie tylko opowieścią, ale dla nas będą to wspomnienia tego, co razem przeżyliśmy naprawdę. Magda To także dobry moment, żeby podziękować wszystkim, którzy byli z nami przez cały ten czas. Wszystkim, którzy wysyłali nam strumień pozytywnych myśli. Dziękujemy tym, którzy będąc w Polsce, pomogli nam w wielu sprawach, których z powodu naszej nieobecności sami nie mogliśmy załatwić.Dziękujemy za wiele ciepłych słów oraz za wsparcie duchowe od osób, które znamy, a także od osób, które poznaliśmy wirtualnie, właśnie dzięki tej podróży. Chcielibyśmy w tym miejscu podziękować także sobie wzajemnie za wsparcie w każdej trudnej sytuacji, za pozytywne nastawienie oraz za odwagę, gdyż żadne z nas nie wyruszyłoby w tą podróż bez siebie nawzajem.Magda, Paweł

mpk poland

Mumbaj - inne Indie

Wyszliśmy ze stacji kolejowej i... przeżyliśmy szok. Halo? Czy ten pociąg wywiózł nas aby może do innego kraju? A może to już zupełnie odrębny kontynent? Czysto, świeżo, przyjemnie. Albo inaczej – nie śmierdzi, nie ma krowich kup... w ogóle nie ma krów. Kilkaset metrów dalej w słonecznych promieniach skrzą się wysokie przeszklone biurowce i wielkie galerie handlowe. No nie... niemożliwe! To nie są Indie! To nie mogą być Indie! Czyżby? A jednak. Witamy w stolicy indyjskiej kinematografii. Witamy w największym mieście kraju. Witamy w Mumbaju.Tym razem Indie naprawdę nas zaskoczyły. Wysoka zabudowa, nowoczesne galerie handlowe, ogólne wrażenie większej czystości, nawet spojrzenia Hindusów wydawały nam się jakieś takie bardziej życzliwe (choć bez zbytniej przesady w tym zakresie). Do Mumbaju przyjechaliśmy po prawie dobowej podróży pociągiem z Agry, największego centrum turystycznego kraju, z legendarnym Tadż Mahal jako jego wizytówką. Po zjedzeniu lunchu w (uwaga) CZYSTEJ knajpie na stacji kolejowej, trafiliśmy w rejony mieszkalne. Tak wysokich wieżowców zamkniętych w nowoczesnych strzeżonych osiedlach nie widzieliśmy w Indiach nigdzie indziej.Zamiast lokalnych bazarów – supermarkety. Zamiast brudnych zapaskudzonych knajp – schludne przyjemne restauracyjki i kawiarenki. Nawet lokalne osiedlowe jadłodajnie przyprawiały o znacznie bardziej pozytywne wrażenia estetyczne niż większość innych tego typu lokali w Indiach. Szokiem był widok ulicznego sprzedawcy który serwował lokalne przekąski (uwaga) w foliowych rękawiczkach! Myślałem po prostu, że śnię. Taki poziom higieny? W Indiach? To wręcz zjawisko z kategorii paranormalnych. Kolejnym z wielu szoków jakie zapewnił nam Mumbaj, był brak krów. Przez cały nasz pobyt w tym mieście staraliśmy się wypatrzeć chociażby jedną. I wiecie co? Dokładnie jedną udało nam się znaleźć. Leżała rozleniwiona w jednej z wąskich uliczek daleko od centrum. Tyle w temacie krowim. O tym, że to jednak wciąż Indie, przypomniała nam podmiejska kolej, którą udaliśmy się na zwiedzanie centrum. Hindusi tratowali się nawzajem walcząc o miejsca w składzie. Zatłoczony do granic możliwości pociąg toczył się przez miasto, odkrywając także jego mniej urzekające krajobrazy. Mumbaj słynie z olbrzymich slumsów, w których ludzie żyją w skrajnej nędzy. Dowiedzieliśmy się, że w mieście funkcjonuje „slum tourism”. Jest to forma turystyki polegająca na tym, że zwiedza są właśnie slumsy, tereny ekstremalnej biedy. Bogaci turyści przechadzają się wówczas pomiędzy domkami z kartonów i folii, fotografując toczącą się tam ludzką egzystencję. Nie ma co komentować takich atrakcji. Nam wystarczył widok uciekający za oknem oraz docierający do naszych nozdrzy zapach, by przypomnieć sobie jak monstrualne rozmiary ma skala biedy w tym kraju.Mumbaj był naszym ostatnim przystankiem w Indiach. Każdy dzień w tym mieście był więc dniem na ostatnie kosztowanie dań indyjskiej kuchni oraz innych azjatyckich specjałów, których będzie nam brakować w Polsce. Był zatem ostatni kokos (no dobra, były może ze trzy czy cztery ostatnie kokosy), był ostatni sok z trzciny cukrowej, ostatni czaj, ostatnie lassi, ostatnia dosa, ostatnie idli, ostatnie thali, ostatni ryż biryani... Indyjskie thali Przed wylotem zrobiliśmy duże zakupy. Całe plecaki wypełniliśmy indyjskimi przyprawami i herbatami. Nie mogło oczywiście zabraknąć także suszonego chili, bez którego nie możemy już żyć.Paweł

mpk poland

No to jak w tych Indiach było – czyli o Hindusach garść refleksji

Po Indiach podróżowaliśmy ponad półtora miesiąca. Zaczęliśmy niedaleko granicy z Bangladeszem, w stolicy Bengalu Zachodniego. Przemieszczając się następnie na zachód, dotarliśmy aż pod granicę z Pakistanem, by na koniec odbić na południe i z Indiami pożegnać się w Mumbaju. Przemierzyliśmy w ten sposób ponad 5 tysięcy kilometrów i odwiedziliśmy sześć różnych stanów. Spotkaliśmy tym samym wielu, mniej lub bardziej przypadkowych, ludzi. A to właśnie oni, mieszkańcy kraju, są tym czynnikiem, który w głównej mierze kształtuje nasze podróżnicze wrażenia. To właśnie element ludzki jest w naszej podróży najcenniejszy. I niestety, nie ma co się szczypać i owijać w bawełnę, w tym aspekcie Indie rozczarowały nas zupełnie. Nasza podróż to nie tylko miejsca, nasza podróż to przede wszystkim ludzie. Spotkania z nimi zawsze stanowiły dla nas największą wartość. Interakcja z lokalnymi mieszkańcami zawsze stanowiła bogate źródło niezwykłych przeżyć, doznań, emocji. Wszystkie nasze najciekawsze przygody zawsze miały swój początek i główny wątek związany z czynnikiem ludzkim. W Rosji przełamaliśmy typowe w Polsce stereotypy o Rosjanach, Chiny zachwyciły nas swoją kulturą kolektywną i chęcią do nawiązywania bliskich relacji, całą Azję Południowo-Wschodnią, z Birmą, Indonezją i Malezją na czele, stanowili życzliwi, przyjacielscy i wspaniali ludzie. Zawsze gotowi do pomocy, zawsze uśmiechnięci. Indie natomiast były zupełnie inne. Pewnego upalnego dnia kumulacja moich negatywnych emocji przekroczyła akceptowalne granice i eksplodowała. Nie był to wówczas jakiś jeden moment czy jedna sytuacja, która przelała szalę goryczy. Hindusi sumiennie każdego dnia dokładali cegiełkę do budowania we mnie zbiornika złych emocji. Moja cierpliwość w końcu się skończyła, miarka się przebrała i po powrocie do pokoju ze wściekłością w sercu zacząłem tworzyć notatki do niniejszego wpisu. Tytuł pierwotnie miał brzmieć: „Dlaczego Indie to ostatni kraj, do którego chciałbym wrócić”. Obcokrajowiec to nie człowiek W oczach przeciętnych indyjskich przechodniów obcokrajowiec to nie człowiek. Co do tego nie mam wątpliwości. Obcokrajowiec w Indiach to co najwyżej muzealny eksponat lub częściej po prostu chodzący worek pieniędzy. I to taki dający każdemu. Stąd też wielu Hindusów albo nie mogło oderwać od nas swoich oczu, pochłaniając nas perfidnie zimnym, nieprzyjaznym wzrokiem, albo nie mogło odpuścić okazji do wyciągnięcia od nas paru rupii. Sprzedawcy rozszarpywali nas jak szaleni, żebyśmy tylko wstąpili do sklepu, żebyśmy chociaż obejrzeli asortyment. To samo rikszarze. Ciężko było przebić się przez gęstwinę nagabujących na słono przepłaconą podwózkę. Niektórzy zwykli ludzie, którzy od nikogo innego nie żebrali, pozwalali sobie nawet na podchodzenie do nas i żądanie o pieniądze. Czasem potrafili wprost zawołać ile mamy im zapłacić – oczywiście zawsze dodając słowo „tylko”. Pewnego razu jakaś kobieta szarpnęła moją siatkę z zakupami, chcąc wygarnąć mi tym gestem, że przecież to jej i jej dzieciom się ta moja siatka należy, a nie mnie. Często też dzieciaki podbiegały do nas prosząc o pieniądze, łakocie, długopisy lub cokolwiek. Raz zostaliśmy przez nie obrzuceni piaskiem za „brak hojności”. Wszyscy ciągle tylko chcieli od nas kasę. Próbowali nas oszukiwać nawet na zwykłym czaju za 5 rupii. Całokształt tej farsy powodował, że na co dzień czuliśmy się w Indiach po prostu nieprzyjemnie. Nieprzyjemnie na tyle, że czasem aż zastanawialiśmy się, czy ktoś w ogóle by nam pomógł, gdyby stało się nam coś złego. Ci dwaj panowie po prawej - takie zabójcze i nieprzyjemne spojrzenia Hindusi serwowali nam non-stop Triki triczki „Not possible”, „No change”, „No shoes”. To chyba najczęściej w stronę obcokrajowców kierowane przez Hindusów słowa. Albo nie ma takiej opcji, albo nie ma reszty, albo zdejmij buty. Hindusi technikę wyciągania kasy od białasów opanowali do perfekcji. Niemal za każdym razem, gdy chcieliśmy coś załatwić taniej, słyszeliśmy, że to niemożliwe. W ogóle wiele rzeczy było „not possible” za samo bycie obcokrajowcem. Zwykle wystarczyło oczywiście tylko trochę dłużej pokręcić nosem lub pójść do sąsiada, żeby jednak niemożliwe okazało się całkiem sprawnie wykonalne. Bardzo powszechnym trikiem jest „brak reszty”. Zawsze staraliśmy się mieć dużo drobniaków, żeby móc płacić odliczone kwoty. Jeśli płaciło się większym banknotem, hasło „no change” było jak automat. Wkurzało nas to zwłaszcza wtedy, gdy wiedzieliśmy, że ze względu na specyfikę towaru, sprzedawca obraca wyłącznie małymi nominałami. Hindusi to poza tym mistrzowie sprzedaży wiązanej. Skoro płacisz dużym banknotem to znaczy, że możesz jeszcze coś kupić – tak o „chodzącym worku pieniędzy” myśli niemal każdy indyjski sprzedawca. Zaraz więc pada oferta: a może jeszcze to, a może jeszcze tamto. Nie? No to nie ma reszty. Parę razy zdarzyło nam się, że bez słowa wyjaśnienia ktoś zamiast reszty rzucał nam cukierki. Niby taki gest, ale to tylko kolejny trik. Bądź, co bądź, ale ten cukierek to kolejny upchnięty towar za niewydane pieniądze z reszty. Mam gdzieś Twoje pieniądze, białasie! Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że jak Hindus się poczuje urażony to w swojej wściekłości za wszelką cenę, będzie starał się nam pokazać, że on pieniądze to ma gdzieś, że jemu na pieniądzach w ogóle nie zależy. Tak zachował się jeden z rikszarzy, który nie chciał przyjąć należnej zapłaty. Po podwiezieniu nas we wskazane miejsce, nagle zażyczył sobie za transport 5 razy więcej, niż ustaliliśmy przed usługą. Gdy wręczaliśmy mu należytą kwotą, ten nie chciał jej przyjąć. Podobnie zrobił jeden ze sprzedawców lassi. Przed zakupem podał cenę, a potem wypierając się wszystkiego, twierdził, że cena jest 3 razy wyższa. Gdy chcieliśmy mu wręczyć ustaloną na początku kwotę, obraził się na nas i powiedział, że on dotacji nie potrzebuje i że mamy sobie odejść bez zapłaty. Granie na cudzej ambicji – to kolejny sprzedażowy trik, na który daliśmy się wtedy nabrać. Hindusi w naszych oczach często zasłużyli sobie na miano oszustów i naciągaczy. Zdejmij buty Hindusi nie przepuszczą żadnej okazji, żeby zwrócić obcokrajowcowi na coś uwagę. Gdy tylko mogą, robią to z nieskrywaną satysfakcją. A to „tu nie wolno fotografować”, a to „w Indiach chodzi się lewą stroną”, a to „zdejmij buty”. Po wizycie w tym kraju mam wrażenie, że religia hinduistyczna sprowadza się tylko i wyłącznie do kłaniania się bożkom, kąpieli w Gangesie oraz zdejmowania butów właśnie. I oczywiście krzyczenia na każdego obcokrajowca, który tych butów, mniej lub bardziej przypadkowo, jednak nie zdjął. To trochę tak samo jakbym wrzeszczał w kościele na muzułmanina, że stoi przed ołtarzem w czapce. Gdyby jeszcze chociaż ktoś ich te święte miejsca wyczyścił z ptasich odchodów i innych nieczystości. Tak czy owak, zwiedzanie hinduistycznych świątyń w Indiach do przyjemności nie należało. Hindusi dla obcokrajowców potrafią być naprawdę bardzo nieuprzejmi i aroganccy. Ulica Brud, smród i ubóstwo. To znane w Polsce potoczne powiedzonko idealnie wpasowuje się w krajobraz indyjskiej ulicy. Można by je wzbogacić o krowę. Albo wiele krów. Wepchną się one nie tylko w każdy zakamarek, ale także wszędzie można wdepnąć w ich odchody. Nie ustępując im z drogi można liczyć się z prawdziwą konfrontacją - jedna zdzieliła mi „z byka”, a innej odskoczyłem w ostatniej chwili. Dookoła wszędzie pełno śmieci. Zapach Indii to nie tylko przyprawy i kadzidła. Zapach Indii to głównie mocz, odchody, kanalizacja i odpady. Ulice i uliczki są po brzegi wypełnione pędzącymi pojazdami. Wszyscy jadą zdecydowanie zbyt szybko i zdecydowanie zbyt głośno. Nic tylko trąbią i trąbią. I kto głośniej! Każdy mijający nas na motorynce Hindus przejeżdżał tak blisko, jakby chciał się o nas otrzeć. Poza tym co chwilę ktoś krzyczy i nagabuje, żeby wejść do jego sklepu. Zatem na typowej indyjskiej ulicy wszystko albo śmierdzi, albo chce nas przejechać, albo oszukać, albo wziąć na rogi. Trudne jedzenie Indie dały nam się jeszcze we znaki na płaszczyźnie jedzeniowej. A w zasadzie na płaszczyźnie higieny, a mówiąc ściślej na płaszczyźnie jej braku. Słowo „Indie” mogłoby być synonimem „czegoś bardzo brudnego”. Zamiast używać pejoratywnych sformułowań w stylu. „ale masz w kuchni syf”, moglibyśmy mówić „ale masz w kuchni Indie”. To dopiero byłaby obelga. Hindusi bowiem nie przestrzegają chyba żadnych zasad zachowania czystości. Nawet elementarnych. Nie można się dziwić na brudną szklankę w restauracji czy poklejony talerz. Nie ma też co specjalnie liczyć, że osoba przygotowująca dla nas jedzenie myła ręce. Prawdopodobnie nie myła ich od poranka poprzedniego dnia i prawdopodobnie nawet nie ma na stanie mydła. Przy okazji wydawała ludziom pieniądze, dotykała brudnych szmat, była kilka razy w ubikacji, itp. Poza tym wszędzie leży pełno gnijących śmieci, wszędzie lata pełno much, które ze wszystkich stron obsiadają artykuły spożywcze. Nikt ich nawet nie odgania. Muchy biesiadują najpierw na krowich odchodach, a potem radośnie harcują na przekąskach. No nic, tak jak wiele osób podróżujących po Indiach uskarża się na problemy żołądkowo-jelitowe, tak i nas one nie ominęły. Każde jedzenie, niezależnie w jakim miejscu, było potencjalnym zagrożeniem. Człowiek nie wiedział gdzie iść, co zjeść, ponieważ zjedzenie czegokolwiek groziło kilkudniowym rozwolnieniem. Obserwacje neutralne Przyglądając się codziennemu życiu mieszkańców Indii, poczyniliśmy także kilka innych ciekawych obserwacji. Zauważyliśmy na przykład, że podczas rozmów Hindusi trzęsą głowami. W naszej kulturze, gdy podczas rozmowy ktoś trzęsie głową na boki, jest to pewna oznaka lekceważenia, która nas drażni. Takie były też moje pierwsze odczucia podczas rozmów z mieszkańcami Indii. Dla nich jest to jednak okazanie zainteresowania rozmówcą. Zresztą trzęsienie głową podczas dyskusji (zarówno podczas wypowiedzi jak i słuchania) jest tak mocno zakorzenione w tamtejszej kulturze, że ludzie nawet o tym nie myślą. Inną obserwacją jest to, że często Hindusi chcąc wyrazić „tak” lub „OK” wykonują po prostu głębokie przechylenie głowy w bok. Nie zmieniają przy tym wyrazu swojej kamiennej obojętnej twarzy. Czasem więc gdy się kogoś o coś pytaliśmy, zamiast usłyszeć odpowiedź „tak”, zostawaliśmy uraczeni głębokim przechyleniem głowy. Wiele indyjskich kobiet ma ciekawy sposób na przechowywanie pieniędzy. Otóż panie nie trzymają gotówki w portfelach (OK, te nowoczesne i z dużych miast pewnie trzymają), a zamiast tego chowają ją pod dekolt. Napisałbym pod stanik, ale tradycyjnie ubierające się Hinduski staników nie noszą. Zamiast tego ubierają krótkie bluzeczki z niewielkimi rękawkami nazywane choli. No i te bluzeczki wypełnione są nie tylko ich piersiami, ale także ich pieniędzmi. Zwróciliśmy także uwagę na sposób w jaki Hindusi jedzą. Podobnie jak w Malezji czy Indonezji, mieszkańcy Indii uwielbiają jeść rękoma. Odrywają sobie małe kawałki od tego co mają na talerzu lub tacce i wkładają do buzi. Magda widziała nawet jak ktoś jadł w ten sposób banana. Odrywał ręką kawałek po kawałku. No i może na koniec największa miłość Hindusów. Tak jak w Malezji czy Birmie wszyscy szaleli na punkcie piłki nożnej, tak w Indiach wszyscy kochają krykiet. Krykiet to ich narodowe szaleństwo. Optymistycznie kończąc Żeby nie było, że dopatrywałem się w Hindusach samych tylko nikczemności, mam też w zanadrzu kilka spostrzeżeń absolutnie pozytywnych. Bardzo mi się podobało, że w Indiach prawie nikt nie pali papierosów i prawie nikt nie pije alkoholu. Ma to oczywiście związek z religią, zarówno hinduizmem, jak i islamem. Osobiście jestem wielkim przeciwnikiem wyrobów tytoniowych i strasznie mnie drażnił wszędobylski dym papierosowy w Indonezji czy Chinach. Jak na to, że w Indiach mieszka grubo ponad miliard ludzi, można spokojnie nazwać ten kraj strefą wolną od dymu. Alkohol również nie jest w Indiach popularny, islam zabrania go całkowicie, a w hinduizmie jest niepożądany. Jednym z wielu pozytywnych skutków takiego stanu rzeczy jest chociażby mniejsza skala patologii społecznych na tym tle. Poza tym bardzo nam się podobało, że na wszystkich produktach spożywczych w sklepach była nadrukowana przez producentów informacja o maksymalnej cenie detalicznej („maximum retail price”). Taki nadruk często chronił nasz portfel przed nie do końca uczciwymi sprzedawcami. No i ostatecznie najbardziej pozytywne jest to, że nie wszyscy Hindusi są tacy sami. Spotykaliśmy też osoby o zupełnie innym usposobieniu. W ostatnim akapicie wpisu „Kalkuta – pierwsze zderzenie z Indiami” użyłem słów: „Świat jest taki jaki jest i trzeba go poznać takim jakim jest, nie zawsze musi się on nam podobać. Najcenniejsze jest zawsze to, co prawdziwe, a prawdziwe nie zawsze jest najpiękniejsze”. To samo, choć mając na myśli zupełnie coś innego niż wtedy, mógłbym napisać teraz. Opisałem pewne zachowania i przywary mieszkańców Indii z mojego europejskiego punktu widzenia. Mogły mi się one nie podobać, ale podróż jest po to, by zobaczyć jak świat wygląda naprawdę. Są takie regiony na świecie jak Azja Południowo-Wschodnia, gdzie każdego obcego wita się jak drogiego przyjaciela, a są też na świecie inne miejsca, w których jest zupełnie odwrotnie. Takie są Indie. Tacy są Hindusi. I nie ważne czy mi się to podoba czy nie – taka jest prawda. Podróżowanie zaś jest nie po to by wszystkim się zachwycać, ale po to właśnie by tej prawdy doświadczyć. Paweł

Kolej w Indiach

mpk poland

Kolej w Indiach

Około sześćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów tras, około siedem i pół tysiąca stacji kolejowych, ponad dwadzieścia pięć milionów pasażerów każdego dnia, jeden z największych pracodawców świata z liczbą zatrudnionych sięgającą niemal półtora miliona pracowników. Oto indyjska kolej. Kolej legenda. Kolej zjawisko. Kolej fenomen. Gdy pierwszy raz wędrowaliśmy przez długi na kilkaset metrów peron na dworcu w Kalkucie, nie mogliśmy uwierzyć w to, że już za chwilę wyruszymy w drogę pociągiem, o którym kiedyś tylko czytaliśmy, o którym oglądaliśmy kiedyś film dokumentalny. Kilkanaście minut później rozpoczęła się nasza kolejowa przygoda, o której kiedyś mogliśmy sobie tylko pomarzyć. Podróżując po Indiach, spędzaliśmy w pociągach długie godziny i przemierzyliśmy nimi setki, a nawet tysiące kilometrów. Był to nasz najważniejszy środek transportu pomiędzy miastami. Ze względu na złą sławę indyjskich kierowców, unikaliśmy jak ognia podróży autobusowych. Pociągi są natomiast szybkie, względnie bezpieczne i całkiem komfortowe. Sieć połączeń jest niezwykle bogata, więc z łatwością można wyszukać dogodne połączenie. Bilety na najbardziej popularne trasy trzeba jednak rezerwować z dużym wyprzedzeniem, ponieważ usługi transportu kolejowego cieszą się w Indiach niewyobrażalnym popytem. Bardzo wcześnie rano, gdy ulice Kalkuty były jeszcze relatywnie puste, wiele autobusów miejskich pędziło w stronę głównego dworca. Mimo, że napis nad przednią szybą dokładnie wskazywał autobusową destynację, biletowy krzyczał na całe gardło do czekających na ulicy ludzi: „Howrah! Howrah! Howrah!”. Howrah to największy i najważniejszy dworzec kolejowy w stolicy Bengalu Zachodniego. Ba! To największy dworzec kolejowy w całych Indiach. I to właśnie na nim rozpoczęła się nasza pierwsza indyjska przygoda kolejowa. Koszmarny tłum na dworcu i w jego okolicach nie był dla nas zaskoczeniem, ale i tak robił wrażenie. Zanim weszliśmy do podziemnego przejścia uderzył nas widok śmieci. Zresztą nie tylko widok, ale także ich odór zmieszany z drażniącym zapachem moczu. Na dworcu panował olbrzymi ruch. Masy indyjskiej populacji z wielkimi bagażami przemieszczały się w każdą stronę dworcowej przestrzeni. W wielu miejscach ludzie siedzieli lub leżeli na podłodze. Inny świat. Zabrakło wtedy chyba tylko bezpańskich krów, które później były stałym elementem krajobrazu niemal każdej stacji kolejowej w kraju. Po zjedzeniu śniadania w dworcowej jadłodajni udaliśmy się na „wędrówkę” do naszego pociągu. Już wtedy obiecaliśmy sobie, że za każdym razem będziemy z godzinę lub przynajmniej pół przed odjazdem, ponieważ dojście do właściwego wagonu zajmuje sporo czasu. Skład pociągu miał dwadzieścia dwa wagony, a nasz był wówczas dziewiętnasty. Czekał nas zatem solidny marsz przez peron. Na dworcu oraz przy każdym wejściu do wagonu wywieszone są listy pasażerów. Można zatem odnaleźć na nich swoje nazwisko i przeprowadzić lustrację swoich współpasażerów. Nikt w indyjskim pociągu dalekobieżnym nie jest anonimowy. Po ruszeniu wystarczyła krótka chwila, by rozpędzić pociąg do prędkości, które w Azji Południowo-Wschodniej były nieosiągalne. Zwróciliśmy na to szczególną uwagę, ponieważ do Indii przylecieliśmy prosto z Birmy, gdzie pociągi jeżdżą wyjątkowo wolno. Ostatni raz tak szybko jechaliśmy chyba rok wcześniej w Chinach. Wagony w indyjskich pociągach dzielą się na kilka klas. Różnią się one od siebie standardem i oczywiście ceną. My w podróż międzymiastową zawsze wybieraliśmy najtańszą możliwą do zarezerwowania opcję. W praktyce oznaczało to niemal wszystkie podróże w klasie „sleeper”. Tylko raz podróżowaliśmy w klasie z miejscami do siedzenia. Na długich dystansach odpuściliśmy sobie klasę „second class”, którą charakteryzuje niewyobrażalne zatłoczenie i brak możliwości rezerwacji miejsc. Woleliśmy dołożyć parę złotych (dosłownie), ale mieć pewność, że zmieścimy się do pociągu i że nie będziemy musieli stać w ścisku przez kilkanaście godzin. Zresztą... krótka przejażdżka koleją podmiejską w Kalkucie skutecznie zniechęciła nas do tego typu kolejowych doznań (zdjęcie poniżej). Kolej podmiejska w Kalkucie Wagony klasy „sleeper”, którymi podróżowaliśmy najczęściej, są wyposażone w leżanki. Nie ma zamykanych przedziałów ani zasłonek, więc całe wagonowe życie odbywa się publicznie. Po dwóch stronach otwartych przedziałów znajdują się po trzy leżanki, czyli razem sześć na przedział. Tylko środkowa jest rozkładana i od niej zależy czy wszyscy po danej stronie będą siedzieć czy leżeć. Wzdłuż korytarza znajdują się jeszcze po dwie leżanki na przeciwko każdego przedziału. Nie ma osobnego miejsca na bagaże, więc zwykle lądują one pod dolną leżanką (w przeciwieństwie np. do kolei transsyberyjskiej brakuje specjalnej bezpiecznej komory) lub na leżankę górną, jeżeli akurat nie jest przez kogoś okupowana. W nocy nasze plecaki pełniły rolę poduszek, na których spoczywały nasze śpiące głowy. Podstawowym wyposażeniem wagonów klasy „sleeper” na bardziej popularnych trasach były: gniazdka elektryczne, włączniki do wiatraków i do oświetlenia, rozkładany stoliczek, lustro czy kieszeń na plastikowe butelki. Co ciekawe, wszystkie okna w tego typu wagonach były wyposażone w zewnętrzne, przymocowane na stałe, kraty. Lokalni sprzedawcy na jednej z małych stacji kolejowych Wyszukując połączeń korzystaliśmy ze strony internetowej indiarailinfo.com. Moim zdaniem strona jest doskonała do planowania podróży kolejowych po Indiach. Można tam wyszukać szczegóły wszystkich krajowych połączeń, włącznie nawet z kolejami podmiejskimi (np. Kalkuty czy Mumbaju). Strona jest bogata w wiele przydatnych informacji. Można się z niej na przykład dowiedzieć, jakie jest średnie opóźnienie konkretnego pociągu na danej stacji. Drugą stroną internetową, z której korzystaliśmy równie często, jest indianrail.gov.in (zakładka Train Berth Availability). Na tej stronie sprawdzaliśmy dostępność miejsc w poszczególnych pociągach. Podstawową różnicą pomiędzy obiema stronami jest to, że na pierwszej można wyszukać wszystkie połączenia, również pociągi osobowe, w całości bez miejsc do zarezerwowania, podczas gdy na tej drugiej można odnaleźć wyłącznie pociągi z możliwością rezerwacji miejscówek. Jak już wspomniałem, pociągi w Indiach są baaardzo długie. Kilkanaście wagonów to standard. Pewnym problemem powinien być więc ruch pasażerski na peronie przed przyjazdem pociągu i w trakcie postoju. Żeby uporządkować nieco panujący chaos, każdy peron w dużym mieście wyposażony jest w elektroniczne wyświetlacze, które wskazują numer zatrzymującego się w danym miejscu wagonu. Ułatwia to zajęcie odpowiedniego miejsca na peronie, jeszcze przed przyjazdem pociągu. Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby na dużych stacjach tych elektronicznych wyświetlaczy zabrakło. Przy tak licznej indyjskiej populacji musiałoby to być coś na kształt prawdziwego kataklizmu. Makabryczny tłum to nierozerwalny element podróży kolejowych w tym kraju. Bardzo popularne wagony klasy „second class” bez rezerwacji miejsc są zawsze na końcu lub na początku całego składu. W przypadku pociągów dalekobieżnych, do wagonów tej klasy ustawiają się na peronach długie kolejki ludzi. W Indiach nie istnieje zasada "ustąp pierwszeństwa wysiadającym". Hindusi w ogóle nie przejmują się chcącymi wysiąść z pociągu pasażerami. Żeby opuścić wagon, trzeba się wówczas wykazać naprawdę silną wolą, solidną krzepą i twardymi łokciami. Mieliśmy tego typu doświadczenia w kolejach podmiejskich dużych indyjskich metropolii. Lokalni grajkowie w naszym pociągu: Życie toczące się w pociągu nie odbiega zbytnio od pociągowego życia w innych azjatyckich krajach. W Indiach także chodzi pełno sprzedawców oferujących lokalne przysmaki, napoje oraz przeróżne inne artykuły. Jedzenie można kupić nie tylko od sprzedawców przechadzających się po pociągu, ale także na prawie każdej stacji. Na większych znajdują się licencjonowane sklepiki z cennikami i niemal identycznym wszędzie towarem. Poza tym na peronach można spotkać lokalnych sprzedawców. Często kupowaliśmy od nich gorący czaj (herbatę z mlekiem). Prawdziwą jednak plagą podróży kolejowych w Indiach są potworne ilości żebraków. Jest ich znacznie więcej niż gdziekolwiek indziej. Są do tego strasznie natrętni, szczególnie gdy widzą białą twarz obcokrajowca. Niestety w cały ten proceder zaangażowanych jest także sporo dzieci, które zamiast bawić się na podwórku, są zmuszane przez swoich rodziców, opiekunów, bądź grupy przestępcze do tego typu „pracy” w pociągu.  Ryż biryani z wagonu restauracyjnego Rzeczą, którą naprawdę warto spróbować w indyjskiej kolei, jest jedzenie przygotowane przez kucharzy wagonu restauracyjnego. Nie każdy skład kolejowy jest wyposażony w tego typu wagon, ale można go spotkać na bardziej popularnych trasach ekspresowych. Jedzenie jest smaczne, świeże i niedrogie, nawet jak na indyjskie realia. Na długich, kilkudziesięciogodzinnych trasach, obsługa zbiera zamówienia na śniadanie, lunch i obiad. My próbowaliśmy ryżu biryani z jajkiem na obiad oraz tostów z omletem na śniadanie. Indie dla przedstawicieli świata zachodniego to kraj niezwykle tani. W związku z tym ekstremalnie tanie są także bilety na podróże kolejowe. Za przejazd 1092 km w klasie „sleeper” z Khajuraho do Udaipuru zapłaciliśmy 425 rupii na osobę (ok. 21 zł), za przejazd prawie 1300 km tą samą klasą z Agry do Mumbaju zapłaciliśmy 500 rupii na osobę (ok. 24,5 zł), a za przejazd 300 km z Udaipuru do Ajmer w klasie z miejscami siedzącymi zapłaciliśmy tylko 120 rupii na osobę (niecałe 6 zł). Jak widać podróże kolejowe w Indiach są bardzo ekonomiczne. Lokalny sprzedawca i pasażerowie oczekujący na swój pociąg na jednej z niewielkich stacji kolejowych w Indiach Dla wielu osób odwiedzających Indie prawdziwą zmorą jest dość skomplikowany system kupowania biletów. O co chodzi z tymi wszystkimi „quotami”, „tatkalami” i „waiting listami”? Spróbuję wytłumaczyć te zawiłości w miarę przejrzysty sposób z perspektywy podróżującego obcokrajowca. Otóż, bilety na każdy pociąg są podzielone na pewnego rodzaju pule. Pula generalna dla wszystkich (General Quota), pula tylko dla kobiet (Ladies Quota) czy pula tylko dla obcokrajowców (Foreign Tourist Quota). Każda pula ma określoną liczbę miejsc w każdym pociągu (czasem równą 0, ale nieważne). Kupując bilety w kasie na dworcu, nabywamy miejscówki z puli „General”. Obcokrajowiec ma ten przywilej, że nawet, gdy pula „General” się wyczerpie, zawsze może spróbować nabyć bilet z puli „Foreign Tourist”. W normalnej sytuacji Hindusi z tej puli skorzystać nie mogą. W dworcowej kasie obcokrajowcy mogą nabyć bilety z puli „Foreign Tourist” tylko wtedy, gdy pula „General” jest już wyczerpana. Inaczej ma się sytuacja w specjalnych biurach rezerwacyjnych dla obcokrajowców. Te mają możliwość sprzedaży biletów z puli „Foreign Tourist” nawet gdy pula „General” jeszcze nie jest wyprzedana. Ma to chociażby taką zaletę, że rezerwując wcześniej bilet prawdopodobnie pojedziemy w towarzystwie innych obcokrajowców, a nie gapiących się przez cały czas na każdy nasz najdrobniejszy ruch, wścibskich i nieokrzesanych Hindusów. Co jednak zrobić, gdy mamy palącą potrzebę jazdy danym pociągiem, a po sprawdzeniu w Internecie dostępności biletów, okazuje się, że zarówno „General Quota”, jak i „Foreign Tourist Quota” są wyczerpane (po kliknięciu „Get Availability” zamiast „AVAILABLE” widzimy „NOT AVAILABLE” lub jakieś dziwne ciągi znaków w stylu „PQWL38/WL31”)? No właśnie. W tym momencie do gry wkracza nasz tajemniczy „Tatkal”. Rozwiązania są bowiem wówczas dwa. Albo kupujemy bilet z tzw. listy oczekującej („waiting list”), albo sprawdzamy dostępność „Tatkal Quota”. Jeżeli nie robimy tego w smarfonie na kilkadziesiąt minut przed odjazdem pociągu to prawie na pewno uzyskamy informację, że kilka biletów z puli „Tatkal” wciąż jest do nabycia. O co chodzi? „Tatkal Quota” jest pulą biletów przeznaczoną dla osób, które teoretycznie musiały podjąć decyzję o podróży spontanicznie, np. w dzień przed wyjazdem i z tej przyczyny nie mogły zarezerwować biletu np. tydzień wcześniej. Jest to więc w zasadzie taka pula awaryjna. Biletów z tej puli nie można rezerwować z wyprzedzeniem. Ich sprzedaż rusza dopiero około godziny 10:00 w dzień poprzedzający wyjazd, niezależnie od godziny odjazdu pociągu. Bilety z „Tatkal Quota” są droższe, ale zapewniają miejsce siedzące/leżące w pociągu. Druga opcja to kupno biletu z „waiting list”. Taki bilet możemy zarezerwować np. tydzień wcześniej. Kosztuje tyle samo, co zwykły bilet i zapewnia nam możliwość podróżowania np. w wagonie klasy „sleeper”, jednak nie zapewnia nam już w nim własnego miejsca. W praktyce trzeba pytać konduktora o przydział jakiegoś tymczasowo wolnego miejsca lub po prostu wpychać się innym podróżnym na ich miejscówki. Ta druga opcja jest bardziej popularna wśród indyjskiej społeczności, dlatego właśnie obcokrajowcy często się dziwią, gdy widzą, że w przedziale przeznaczonym dla sześciu osób siedzi na przykład dziesięciu Hindusów. Oczywiście oprócz awaryjnej puli „Tatkal” oraz biletu z „waiting list” jest jeszcze trzecia opcja. Prawdziwi zapaleńcy zawsze mogą próbować szczęścia w wagonach klasy „second class” bez rezerwacji miejsc. Może akurat jakaś część schodka przy wejściu będzie chwilowo niezajęta. Cóż... jazda na dachu wagonu została parę lat temu oficjalnie zdelegalizowana w całym kraju. Na zakończenie zdjęcie bezpańskiej krowy, która na stacji kolejowej chodziła od okna do okna i żebrała o jedzenie. I dla jasności... nie był to w Indiach przypadek odosobniony. Panie! Daj pan coś do żarcia! Muuuuuu!!!!!!! Paweł Indyjska kolej w naszym obiektywie