dwa kółka i spółka
Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 14 - Przez Wagadugu
23 stycznia 2015 - piątekPlan był prosty. Pobudka o 5, wyjazd o 6. Ale życie weryfikuje plany. Gdy dzwoni budzik każdy wrzuca drzemkę. I tak tezy razy. I tak jest ciemno, więc nie ma co się spinać. W końcu świta, więc się zbieramy. Śniadanie jest full wypas - jajka sadzone i chleb. Ale nie ma talerzy ani sztućców. Krzyś się upomina, to dostaje tylko on, inni nie ;)Pakujemy bagaże na motocykle i piaskami śmigamy do główniejszej drogi. Raz udaje mi się utknąć w jednej koleinie za Hubertem, więc jak tylko nadarza się okazja - zmieniam koleinę i łykam kolejne pisakowe kilometry. Na rozdrożu, "przy stacji benzynowej", czekam na resztę robiąc fotki. Okazuje się, że kilka osób po drodze miało przygody w postaci gleb - zdarza się :)Hubert tankuje paliwko z bańki, wszyscy też dopompowujemy koła, bo teraz będzie już twardziej. nawet może być asfalt :)Ruszamy uroczą drogą, znowu poprzecinaną "rowkami", na których można fajnie wyskakiwać. Widzę w lusterku, że Andrzej też podłapał tą zabawę ;)Zaczynają się szutry. Szybkie szutry. Jedziemy parami, żeby ograniczyć kurzenie. Jadę w parze z Hubertem. I nie ejst to łatwe. To, że wyskakują przed niego byki, to już wiemy, ale wyskakują też osły, kozy, owce, drób a nawet dzieci....Dojeżdżamy na posterunek celny i... mamy problem. Nie mamy dokumentu, którego nazwy nie wypowiadamy, bo wtedy się zorientują, że jednak wiemy o co chodzi. Więc ustalamy, że nie mamy "wizy dla motocykli". Musimy poczekać w budynku - w sumie dobrze - w miarę chłodno, jest na czym usiąść/uciąć drzemkę i jest telewizor :)I plakaty dotyczące profilaktyki Eboli.Tymczasem Neno i szef posterunku na skuterku jadą do innego biura, o wyższym statusie, żeby ustalić "co z nami zrobić".Czas leniwie mija, wręcz namacalnie czuć tracone godziny... Żeby się nie nudzić, to bawimy się w ćwiczenie zmiany pozycji na GSie. Gdy Andrzej dla zabawy wydaje z siebie odgłos "brum brum" stojący obok osioł zaczyna rżeć, jakby to była najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszał... może i tak jest...Wraca Neno i szef posterunku - sytuacja opanowana. Jak się tylko dowiedzieli co nas spotkało w Nara i że przez to nie mamy dokumentów, bo były inne priorytety, nie tylko nas puszczają, ale dają obstawę pickupa aż do granicy. Pozwala to bez dodatkowych kontroli przejechać przez następne kilka posterunków. Nie ma tego złego :)Granica Mali. Idzie wyjątkowo powoli. Każdy nas musi się wyspowiadać z tego co robi. Mówię, że jestem Project Managerem. Krzyś też mówi, że jest Project Managerem. No i jest problem - bo jak ja nim jestem, to Krzyś już nie może być... No i tłumacz się tu człowieku. Każdy więc wymyśla coś czym się zajmuje, żeby się nie powtarzało, bo inaczej jest kwadrans tłumaczenia. Potem pieczątki i pozostała papierologia. Atmosfera się lekko rozluźnia, i zostaję poproszona przez jednego z celników, który tylko siedzi i nic nie robi, o pomoc w przywoływaniu właściwych osób, bo maja problem z wymówieniem niektórych imion czy nazwisk. Dostaję opierdziel od Neno, że z nim w ogóle gadam, bo to na pewno spowalnia procedurę. Zagotowuję się lekko, bo to totalna nieprawda, wręcz przeciwnie... ale ciężko to wytłumaczyć.W końcu mamy wszystkie paszporty i możemy jechać. Pas międzygraniczny to fajna czerwona szutrówka, z szutrowymi objazdami ;) a jakie maja barykady fajne :)Dojeżdżamy do granicy Burkina Faso i po raz pierwszy musimy zostać poddani testom, czy nie jesteśmy chorzy. Tu przejmują się Ebolą. Zanim zajmiemy się dokumentami, to musimy umyć ręce i pozwolić puszystej pani w namiociku zmierzyć nam temperaturę. Pistolecik wycelowany w czoło pokazuje temperaturę. Chłopaki mają każdy ok. 36,5 stopnia. Jest to skrzętnie odnotowywane w zeszyciku. W końcu moja kolej, dobrze, bo stanie w upale męczy. Wynik: 37,8 stopnia. No świetnie. Jeszce mnie tu zatrzymają na kwarantannę. Ponowny pomiar - to samo. Pięknie :( Ale pani mówi, że ok i pozwala mi się odprawić. Może z oczu mi na tyle dobrze patrzy i widać było, że słonko nagrzewa mi czachę że mnie puściła...W budynku pograniczników wpisujemy się do wielkiej księgi, a oni wbijają nam pieczątki w paszporty. Szybko, sprawnie, bezproblemowo. Co nie zmienia faktu, że można uciąć sobie drzemkę, albo postudiować plakaty. Ten o Eboli to standard już, ale druga kartka, która wisi obok, ma dużo ważniejsze informacje: rozpiskę meczów fazy grupowej Pucharu Afryki w piłce nożnej :) To chyba najsprawniej pokonana granica. Szutrami lecimy jakiś kawałek i zatrzymujemy się na posterunku celnym, żeby wyrobić papiery tranzytowe dla motocykli. tu tez idzie względnie sprawnie.Upał jest niemiłosierny... Popołudniowe słońce praży jak wściekłe. Gdy tylko ruszamy jest sporo lepiej, bo choć trochę czuć ruch powietrza... niestety gorącego, ale zawsze to coś.Po Burkina Faso jeździ się jakby inaczej. Tubylcy jeżdżą na rowerach i trakcjach, też są progi zwalniające oraz - nowość - bramki płatnicze za użytkowanie drogi. Na jednych płacimy jakieś grosze, ale tylko dlatego, że nie wybraliśmy objazdu dookoła budki, a jak już jesteśmy pod szlabanem, to musimy zapłacić - normalnie płacą tylko ciężarówki. I wszystko jasne na przyszłość. Za to pojawia się tez ruch kierowany - przez ludzi w fioletowych uniformach :)W pierwszej wiosce Hubert zatrzymuje się przy straganie z butelkami z paliwem. Bierze da litry po cenie niewiele wyższej od rynkowej, więc jest miłe zaskoczenie. Neno śmieje się, że za 200 metrów pewnie jest regularna stacja. I... ma rację - zatrzymujemy się na niej, ale tankuje tylko Neno, bo dystrybutor znowu jest na "wajchę" więc tankowanie wszystkich motków zajęłoby wieki.Reszta tankuje w najbliższej dużej miejscowości. Jest tez pora mocno obiadowa, więc decydujemy się, że coś tu zjemy. Neno odtwarza drogę do miejsca, w którym był przed dwoma laty. Znajduje knajpkę, gdzie wtedy zaczęła się najistotniejsza część jego afrykańskiej samotnej przygody, ale najpierw zwiedzamy sklep po drugiej stronie ulicy. Dwie urocze sprzedawczynie maja z nas nie lada ubaw, gdy rzucamy się na zimne picie (i piwo).W knajpce Neno podpowiada kucharzowi (który go poznał!) co ma dla nas wrzucić do gara i w efekcie dostajemy omlety z podsmażanym makaronem i warzywami. Pycha. Do tego dla niektórych kawka ze słodkim skondensowanym mlekiem.Po posiłku czeka na nas niespodzianka - do lokalu przychodzi Yves, czyli poznany tu przyjaciel Neno. Czas trochę nagli, więc tylko robimy sobie wspólną pamiątkową fotkę. Neno zostaje jeszcze chwilę na pogaduchy i przekazanie prezentów dla Yvesa i jego rodziny, a my jedziemy do Wagadugu.Neno dogania nas po jakimś czasie. Jest ciepło. Temperatura mierzona przy prędkości 100 km na godzinę wynosi 41 stopni...Do Wagadugu docieramy późnym i gorącym popołudniem (co w połączeniu z tutejszym ruchem ulicznym jest mega wyzwaniem). Na tyle późnym, że poczta, która była naszym celem, jest zamknięta. Ale tuzin sprzedawców pocztówek nadal jest aktywny, poznaje Neno i rozpoczyna się wybieranie, grymaszenie, targowani i kupowanie pocztówek. znaczki kupimy gdzieś indziej...Zaopatrzeni w pocztówki ruszamy dalej. Jeszcze tylko zahaczamy o stację benzynową i możemy wyjeżdżać z miasta i szukać miejsca na nocleg. Niestety gubimy się w ruchu ulicznym część zjeżdża na stację; ja ją przejeżdżam, ale lekko nielegalnie przecinając pod prąd ścieżkę rowerowo-skuterową (a znalezienie tam luki w jadących ludziach graniczy z cudem) w końcu docieram na obiekt, ale Neno całkowicie ją pomija. Próbujemy się z nim skomunikować, przy okazji się trochę odświeżając i nadając w świat komunikaty, bo jest WiFi. Udaje się w końcu ustalić, że Neno jest na kolejnej stacji. Jedziemy tam, zgarniamy go i już nie gubiąc się wyjeżdżamy z miasta.Szukanie noclegu dzisiaj nie jest łatwe. Długo po wyjechaniu z miasta nie ma absolutnie żadnego miejsca, gdzie w spokoju można rozbić namiot. Z pierwszej wybranej przez nas miejscówki się zwijamy, gdy idzie (albo wydaje nam się że idzie) w nasza stronę ktoś z psem. Drugie miejsce jest sporo gorsze... ale jest. Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby szukać dalej...Przejechane: 415 km