Expert - podejście drugie - Dzień 2 - Silenzio!

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - Dzień 2 - Silenzio!

16 czerwca 2015 - wtorekNawet się wysypiam. Śniadanie jest jak na Włochy nie najgorsze, ale czujne oko personelu nadzorujące, czy nikt nie wynosi kanapek jest tak upierdliwe, jak nieskuteczne ;).Jest mokro, ale chwilowo nie pada, więc ruszamy pod Marmoladę, na przełęcz Fedaia. Kilka jazd w górę i w dół i zaczyna padać. Nie przerywamy jednak jazdy - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności.Muszę przyznać, że z perspektywy zimy i nart okolica wygląda zupełnie inaczej, niż z perspektywy późnej wiosny i dwóch kółek.Lubię tę przełęcz, ale dzisiaj zakręty znowu nie wchodzą tak, jakbym tego chciała. Nie ma dramatu, ale do ideału też daleko. Najpierw mam przejazd w górę.Potem jest przerwa higieniczna na wygłupy.A potem dalsze jazdy, moja w dół.Pada na dobre. Nic tu po nas - jedziemy na Pordoi. Tam wcale nie jest lepiej - Instruktoru ślizga się na asfalcie i podejmuje decyzję, że jazda jest tam zbyt niebezpieczna dzisiaj - wrócimy tu jak będzie sucho.Jedziemy na przełęcz Sella, gdzie robimy sobie przerwę na coś do jedzenia i picia. Lody odpadają - po pierwsze wtorek, a po drugie zimno i mokro.Część grupy stwierdza, że wraca do hotelu. Ci twardzi jadą na przełęcz Gardena, żeby tam poćwiczyć zakręty.Jesteśmy twardzi, ale nie niezniszczalni - po jakimś czasie i my zwijamy się na bazę. Zatrzymujemy się jeszcze przy markecie, żeby zakupić małe co nieco na wieczór. Niestety - sjesta. Trzeba przyjść później. Na kilkusetmetrowy dojazd do hotelu pożyczam moto Viktorka - potem okazuje się, że byłam pierwszą osobą, której pożyczył moto - jestem zaszczycona :)Ustalamy wyjście do sauny, ale koniec końców okazuje się, że ta przyjemność kosztuje jakieś chore pieniądze, obsługa czepia się jak się przyjdzie z własnymi ręcznikami (wyłapali nas na kamerach przy windzie i od razu wysłali kogoś z obsługi, który coś tam na m próbował wytłumaczyć). Nie lubię takich akcji więc odpuszczam.Na kolację znowu idziemy do Boskiej Joli.Po powrocie trzeba jeszcze omówić dzisiejsze filmy - impreza jest tym razem u Instruktoru i u mnie.Koło północy, gdy już wszyscy powoli się rozchodzą w drzwiach staje jeden z gość z obsługi hotelu i krzyczy "Silenzio! Polizia!" Przecież jesteśmy cicho... My tu tylko szkolenie mamy... Ech ci Włosi... Ale dzięki temu mamy chyba nowy ulubiony zwrot ;)Silenzio! Bo trzeba iść spać. A mi... coś w duszy gra...Przejechane: 161 kmPS. Tomek, wszystkiego najlepszego urodzinowego!

Expert - podejście drugie - dzień 1 - bez kamery

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - dzień 1 - bez kamery

foto: motoszkola.pl15 czerwca 2015 - poniedziałekPada. I prognozy nie są optymistyczne. Chyba wieczorem było za mało whiskacza i toastów za pogodę.Mimo wszystko jemy śniadanie, pakujemy się i znosimy bagaże do sali bilardowej. Wsiadamy na motocykle i jak twardziele ruszamy na Grossglockner. Dziś już oficjalnie, w ramach Experta.Na górze pada nieco mniej, ale mimo wszystko jest ślisko, a widoczność miejscami jest mocno ograniczona. Kręcimy się trochę po trasie, ale ostatecznie ustalamy, że jedziemy na lodowiec, do knajpki. Trzeba sobie jakoś osłodzić ten dzień.Deszcz przechodzi w mżawkę, więc nie jest źle. Do tego coś ciepłego do picia i ciasto i humory się poprawiają na tyle, że podejmujemy męską decyzję - jeździmy. Z jednej strony - mało bezpiecznie, bo ślisko. Z drugiej - po suchym, to każdy umie, a ćwiczenie w trudnych warunkach bardzo dużo daje. W dodatku - jesteśmy tu prawie sami - niewielu jest takich wariatów, którzy jeżdżą w taką pogodę.Wychodząc z kawiarni zahaczamy o sklepik z pamiątkami. Nie mogę się powstrzymać przed przymierzeniem fartuszków. W końcu po przeprowadzce już nie mam takiego gadżetu kuchennego, a przecież jakieś gotowanie mi się czasami zdarza, więc może skuszę się na któryś? Ale na który? Odpuszczam na razie zakup - zrobię sondę w necie i zobaczymy, który uzyska więcej głosów :)Jeździmy "od rondka w górę". Bez kamery, bo i tak nie byłoby nic widać ze względu na deszcz. Jadę jako ostatnia. W górę jest za mało pozycji. to znaczy jest, ale "na suche warunki", a jest mokro, więc powinnam się bardziej "bujać". W dół jest sporo lepiej i feedback, że jak na te warunki to przejazd bardzo dobry. :)Spadamy do bazy. Jeszcze przecież dzisiaj tu wrócimy. Jadę gdzieś na końcu, swoim tempem, sporo wolniejszym niż ekipa. Jakoś mam włączony spory margines bezpieczeństwa i trochę (w moim odczuciu) zamulam. W jednym z zakrętów w lewo, który dobrze znam i przejeżdżałam dziesiątki razy uślizguje mi się przednie koło. Co jest? Prędkość odpowiednia, trajektoria dobra, pozycja była, bo to przecież zakręt w lewo, asfalt równy... więc co jest? Mimo wszystko czuję, że opona dała mi tylko ostrzeżenie i jeszcze był zapas przyczepności. Nawet nie zdążyłam się spocić ani nic innego. Pełne opanowanie. Lubię te opony. Dają dobry feedback, grożą lekko palcem, ale trzymają.W Fusch jemy obiad, suszymy przemoczone rzeczy (u mnie tylko rękawiczki - czy ktoś poleca jakieś naprawdę dobre, które nie przemakają? - reszta dalej daje radę!), pakujemy się na motocykle i przez Grossglockner jedziemy do Włoch. Znowu zamulam :( Nie mogę się odblokować.Na Passo Campolongo jest trochę walki - na winklach jest szuterek, bo zdarli asfalt. Mi to nie bardzo przeszkadza, ale niektórzy z grupy mają trochę trudniej. Pordoi jest wybitnie męczące i nie wchodzi tak jak powinno.Dojeżdżamy do Campitello di Fassa i kwaterujemy się w hotelu. Na kolację udajemy się do "Boskiej Joli" na pizzę boscaiola ;) Ja wybieram inną, ale niektórzy stawiają na tradycję. A inni, jak Viktorek - na całkiem awangardowe dania z szyszek ;) Przy okazji powstaje forumowa fotka urodzinowa dla WINO - będzie jak znalazł na jutro, które już za kilka godzin ;) (najlepszego!)Wieczorem jeszcze robimy małą nasiadówkę u Szwagrów - dobrze się bawiąc przy kręceniu klipu urodzinowego dla Piotrka (wszystkiego najlepszego! cmok!) - jest dużo procentowych rekwizytów i tańce "przy rurkach" czyli przy kaloryferze w wykonaniu Diablika.Naprawdę - taka ekipa to skarb!Przejechane: 342 km

Expert - podejście drugie - trening

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - trening

14 czerwca 2015 - niedzielaExpert się jeszcze nie zaczął. Póki co trwa "Trening Grossglockner". Wczoraj ekipa katowała przełęcz Gerlos, dzisiaj atakujemy Wielkiego Dzwonnika.Pogoda nie rozpieszcza - jest pochmurno, nawet lekko mokro, ale co tam - jedziemy! Bierzemy vouchery na tańsze bilety wjazdu od naszych gospodarzy, uzbrajamy się w moto-ciuchy, niektórzy jeszcze tankują i wspinamy się do miejsca, skąd rozpoczynamy jazdy przed kamerą.Jeździmy góra-dół-góra-dół. W moim odczuciu idzie mi średnio, więc odwlekam mój przejazd  "w nieskończoność. W końcu jednak przychodzi moja kolej. Przejazd "w dół". Ok, chyba wolę w dół na tej przełęczy.Jest kwadratowo i bez dynamiki. Muszę się rozjeździć. Pogoda nie ułatwia zadania, bo coraz mocniej wieje i zaczyna padać. Podejmujemy decyzję o zjeździe na bazę.Tam oglądamy nasze poranne przejazdy. Mimo tego, że Instruktoru "chwalił" to za kilka winkli dostaje brawa od grupy. Będą jeszcze ze mnie ludzie.Za oknem deszcz pada w poziomie. Nie jest dobrze... Prognozy mówią, żę się polepszy, ale jakoś się na to nie zanosi. Oglądamy więc "Why we ride". Odpoczywamy, pijemy herbatki, bo wciąż mamy nadzieje na poprawę pogody.I rzeczywiście - to następuje. Robimy drugie podejście do Grossglocknera. Mocno wieje. Naprawdę mocno! Jest mokro, więc testuję moje nowe opony - póki co sprawują się bez zarzutu i znakomicie trzymają.Zaczynamy od Biker's Point. Odnajduję forumową naklejkę i dorzucam swoją.Pomimo kiepskiej pogody humory dopisują.Jedziemy "za tunel". Temperatura spada do 4,5 stopnia, ale nikomu to nie przeszkadza. Ba, wręcz przeciwnie. Ktoś (i czemu to jestem ja?) wpada na pomysł zrobienia fotki... o takiej:Od razu wszystkim jest cieplej!Koniec przyjemności, trzeba pojeździć przed kamerką. Tym razem jadę "w górę". Instruktoru chwali, że niektóre zakręty są "Niezłe". Perez wielkie "N". To mega komplement. Jest też chwila na relaks i wygłupy, gdy inni się "męczą" :)Wracamy do Fusch, gdzie dostajemy dyplomy ukończenia kursu - ja też dostaję, mimo, że byłam tylko na połowie.foto: motoszkola.plWieczór to kolacja, oglądanie filmów z popołudniowych przejazdów i ubaw po pachy. Jest grubo. Takiej ekipy na Expercie jeszcze nie było. I nie będzie ;) Przekonujemy Dave'a, zeby został na Experta, bo Radek nie dojedzie i jest jedno wolne miejsce. Daje się namówić!. Przyjeżdża też ostatni uczestnik kursu - Wojtek. Jesteśmy w komplecie. teraz dopiero się zacznie...Przejechane: 164 km

Expert - podejście drugie - dojazdówka

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - dojazdówka

13 czerwca 2015 - sobotaPrzede mną cały dzień jazdy i ponad tysiąc kilometrów do zrobienia. Przemili gospodarze raczą mnie pysznym śniadaniem i dużym kubkiem herbaty. Dostaję też Jacka D. w ramach podziękowania za wczorajsze wystąpienie ;) Z Dębicy ruszam koło ósmej - w chopperowej eskorcie do najbliższej stacji benzynowej. Potem wbijam się na autostradę i ruszam w kierunku Krakowa. Poprzedniego wieczoru wybrałam na dziś trasę przez Zwardoń i Bratysławę - dawno nią nie jechałam. Po drodze zahaczę o Bielsko i przybiję piątkę z Piotrkiem, który akurat w ten weekend objeżdża Beskid Śląski.Droga mija bardzo przyzwoicie i bez niespodzianek. No, prawie... Podjeżdżam do bramki na A4 w Balicach, podnoszę wizjer w kasku i podaję kasę pani z okienka. Wtedy słyszę "Cześć!" Odwracam głowę i widzę znajomą twarz - koleżanka motocyklistka (z którą wprawdzie od stu lat razem się na moto nie spotkałyśmy). Wymieniamy kilka zdań, ale tworząca się za mną kolejka nie pozwala na dłuższe pogaduchy. Dostaję życzenia szerokiej drogi i odjeżdżam. Świat jest mały ;)Dojeżdżam do Bielska, do Piotrka. Kawka/herbatka, pogadanka i sprawdzanie daty produkcji w oponach jego DLa. Na mnie powoli już czas, więc ustalamy, że pojedziemy razem do Zwardonia i tam każde ruszy w swoją stronę - ja na południe, Piotrek na objazd okolicy. Jeszcze tylko tankowanie i możemy jechać. Poza kilkoma krótkimi odcinkami, które są średnio fajne ze względu na spory ruch, remonty i korki, które sprawnie omijamy droga jest bardzo fajna. Im bliżej granicy, tym bardziej urokliwa. W Zwardoniu zatrzymujemy się na stacji benzynowej - dotankowuję odrobinę paliwa, żeby Olivier znów miał pełny bak. Siadamy jeszcze na chwilę, żeby pogadać, zrobić jakąś kawę i lodzika. Pani z obsługi stacji robi nam pamiątkową fotkę pt. "Pożegnanie z Afryką", nie szczędząc przy okazji Piotrkowi komplementów jaki to jest przystojny ;) Jest miło, ale plan trzeba realizować - Chlory i Alpy na mnie czekają, więc żegnamy się z Piotrkiem i jadę. Szkoda, że sama, jednak "z kimś" jeździ się przyjemniej.Jest bardzo ciepło. Kilometry uciekają. W Bratysławie, gdzie ordynuję sobie kolejny postój na tankowanie, siku i coś do jedzenia termometr pokazuje 33 stopnie. Kolejny przystanek to granica austriacka i kupowanie winietki. Paznokcie - a jakże - pod kolor. Młodzieniec z samochodu parkującego obok przygląda się mojemu motocyklowi i mnie, po czym po angielsku mówi coś w stylu, ze super i że dobra robota. Patrzę na polską rejestrację samochodu i odpowiadam w ojczystym języku i wtedy widzę na twarzy chłopaka lekkie zdziwienie i zmieszanie. Studiuje na krakowskim AWFie i zaprasza w odwiedziny.Czy ja naprawdę wyglądam tak młodo, że studenci mnie wyrywają, czy sobie dorabiam? ;)Kilkadziesiąt kilometrów dalej, łapie mnie burza, która szaleje nad Wiedniem. Dalsza droga mija w naprzemiennym deszczu i słońcu, z przewagą tego pierwszego im bliżej celu. Droga jest nudna. Standardowo - remonty, ograniczenia prędkości (IG-L) i smród nawozu z pól. Austria. Myśli gdzieś błądzą, biegną do różnych spraw - tego co było i tego co będzie. Znowu coś szwankuje mi z nawigacją - niby kabel wymieniony na nowy, ale wyłamany pin zarysował styki i co jakiś czas navi traci zasilanie. Upierdliwa sprawa. Co jakiś czas staję, żeby wypróbować kolejny patent, który tymczasowo rozwiąże problem. Na razie bezskutecznie.Dojeżdżam prawie na miejsce - zanim zamelduję się w pensjonacie zrobię to co robiłam w zeszłym roku - jadę na placyk przed marketem i kręcę kółka i ósemki. Świeże opony środkiem już są przetarte, ale boki jeszcze mają fabryczne "cycki". Trzeba je trochę przytrzeć. Po paru minutach, gdy już kręci mi się w głowie, sprawa jest względnie załatwiona i mogę podjechać do bazy. Jeszcze tylko tankowanie i już się melduję.Co prawda w najlepsze trwa akurat oglądanie filmów z dzisiejszych jazd szkoleniowych, ale oczywiście przeszkadzam robiąc trochę zamieszania. Kwateruję się, zjadam kolację i mogę się zintegrować z resztą ekipy. Już wiem, że będzie wesoło. Oj, bardzo!Przejechane: 1008 km

Long Way Round

dwa kółka i spółka

Long Way Round

04-07 czerwca 2015 Miałam być gdzie indziej. Miało być dookoła czegoś innego. Plan jednak zmienił się w przeddzień wyjazdu około 22:00. Ale po kolei.Przed czerwcowym wyjazdem w Alpy, gdzie przybędzie 4-5 tysięcy kilometrów muszę zrobić przegląd Oliviera przy 50000 km (tak tak, własnie taki przebieg ma mój motocykl po dwóch latach i 2 miesiącach użytkowania ;)) Ale żeby zrobić przegląd, muszę najpierw zrobić kilka tyś km, czyli muszę gdzieś pojechać. Plan był prosty - jadę i wracam z trzema tysiami km na plusie. Niestety rzeczywistość znowu zweryfikowała to, co miało być. I znowu kierunek wyjazdu zmienił się o 180 stopni. Wymiana kilku wiadomości potwierdziła, że mogę obrać nowy pierwszy punkt wyjazduW czwartek załatwiam ostanie sprawy. Dziwnie mi się nie spieszy. Jeszcze tylko zajeżdżam do Jareckiego, żeby naciągnąć łańcuch i około 13:00 ruszam. Do Giżycka. Tu trzy lata temu poznałam zupełnie przypadkiem świetną ekipę, z którą jeżdżę na narty. Wiem, że na Mazurach są zawsze w Boże Ciało. Droga mija całkiem sprawnie i wczesnym wieczorem jestem na miejscu.Brama parkingu nie chce się otworzyć, bo pętla indukcyjna nie wykrywa motocykla. Pytam ochroniarza, czy mogę przejechać bokiem - nie mogę. :( W końcu jakoś się udaje otworzyć szlaban i zaparkować w wygodnym miejscu tuż pod recepcją. Idę na keję. Bez trudu odnajduję właściwe jachty. Tylko ta ekipa może być tak oznakowana ;)Okazuje się, że nie muszę rozbijać namiotu, bo jedna koja na jednym z jachtów jest wolna. Super. Przebieram się z ciuchów moto i wbijam na imprezę - urodzinowe ognisko z mnóstwem dobrego żarcia, picia i muzyki. Są gitary, akordeon, skrzypce, ukulele. Jest zabawa! PiVi udostępnia mi butelkę wina i jeden ze swoich kieliszków. Jest pięknie!W międzyczasie kombinuję co dalej. I rodzi się kolejny plan... Podróż sentymentalna po miejscach z dzieciństwa i... nocka w Bornem-Sulinowie. Jeszcze niedawno było to miejsce na mapie o którym nie wiedziałam, a teraz mam być tu drugi raz w ciągu dwóch tygodni! Akurat forumowi Kropka i MotoTroter tam odpoczywają, więc trochę im poprzeszkadzam.Nocka jest dość krótka. W zasadzie trudno mówić o nocce, bo o trzeciej nad ranem nie wiem czy jeszcze jest jasno, czy już jest jasno. Śpię wciśnięta między instrumenty, ale i tak jest zaje*iście!Ranek nadchodzi zbyt szybko, ale jest OK. Staram się nie budzić ekipy i wynoszę swoje graty na keję i tam się pakuję. Oddaję Borysowi moje tabletki na ból gardła, bo jakoś po wczorajszym głosu z siebie wydobyć nie może ;) żegnam z tymi, którzy wstali i żyją i spadam. Było zacnie. Uwielbiam tę ekipę!Cel na dziś: odwiedzić miejsca, gdzie dawno nie byłam. na liście są: Kąty Rybackie, Chłapowo, Wicie, Unieście. A potem jeszcze Białogard (i dostarczenie sakw motocyklowych do Pszema) i oczywiście meta w Bornem. Wiem, ze nie dam rady zrobić wszystkiego, więc odpuszczam wyjazd w okolice Władysławowa. Resztę udaje się "zaliczyć".Kąty Rybackie to miejsce, gdzie po raz pierwszy byłam nad morzem - miałam wtedy kilka lat i niewiele pamiętam... tzn jakieś lody przy wyjściu na plażę i to, że tata się tu mocno pochorował. Chyba ;)Całkowicie rozwalają mnie Wicie - ostatni raz byłam tu, uwaga, 19 lat temu. Kiedyś zabita dechami wiocha, gdzie rozstawialiśmy namioty na obozach harcerskich - dziś kurort, z hotelami, knajpami i rondem ;)Idę na plażę. Ta też jakby inna - krótsza i kamienista, a kiedyś wygrzewaliśmy się tu na piasku.Czas nagli. Jadę do Unieścia. Tu z kolei byłam kiedyś na wojskowych wczasach z dziadkiem i babcią. I dostałam dyplom za najładniejsza budowlę z piasku. Też niewiele pamiętam z tego wyjazdu, oprócz rowerowej "wyprawy" nad kanał Jamneński, "niezabłądników" (jak nazwałam oznaczenia pieszych szlaków namalowane na drzewach) i tego, że huśtawką rozwaliłam głowę koleżance ;)Następny przystanek Białogard - dostarczam Pszemowi sakwy, wypijam herbatkę i spadam, bo jest coraz później.Melduję się w Bornem. Tu te nie muszę rozbijać namiotu, bo jest wolne łóżko. Wieczór upływa na pogaduchach, piciu wina i jest baaardzo miło.Ale co dalej? Plan dalej nie jest sprecyzowany. W sumie mam dwie opcje - mam zaproszenie do Warszawy na spaghetti i alternatywne do Czechowic-Dziedzic na grilla i piwo. Jedna i druga opcja są fajne. Warszawa trochę nie po drodze, bo "już tam byłam" przejazdem na tej wycieczce. Druga opcja - trochę daleko, ale ostatecznie ją wybieram. Owocuje to ponad 800 kilometrami przejechanymi tego dnia po Polsce. Niezły wynik. Wieczór to kiełbaski z grilla, piwo i fajna rozmowa z Adamem, który zawsze mnie wspiera, gdy tego potrzebuję.Rano dostaję pyszne śniadanie, michę świeżych poziomek, kubek Moto-Fan, czysty wizjer w kasku i trasę na dzisiejszy dzień wgraną w nawigację. kask. Jak to miło, jak ktoś zadba o takie drobiazgi.Do Krakowa mam dość blisko, ale oczywiście korzystam z wgranej trasy, która prowadzi mnie przez urocze miejsca w Czechach i znane, sentymentalne miejsca na Słowacji. Polską część jednak nieco modyfikuję, bo nie mam ochoty pchać się w korek na Zakopiance.Do domu docieram w miedzielę przed 20:00.Wyjazd nie zapowiadał się tak dobrze, a okazał się rewelacyjny. Wystarczyło tylko trochę się otworzyć, przyjąć kilka zaproszeń i o! - piękne cztery dni!Przejechane: 2473 km ;)

Expert - podejście drugie - Prolog

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - Prolog

Ten wyjazd jest mi mocno nie na rękę. Głównie dlatego, że mam ostatnio spore problemy finansowe (ale już już jest światełko w tunelu, które je rozwiąże!) i gdyby nie to, że zapisałam się na kurs Expert w Motoszkole pół roku temu, to pewnie nie pojechałabym wcale. Kolejna sprawa - zgranie przeglądów motocykla. Wyjazd w alpy to szansa na dokręcenie ok. 4000 km. Wtedy przekroczę stan licznika o zbyt dużo, żeby utrzymać gwarancję na Oliviera. Więc muszę dokręcić te kilometry wcześniej, a to kolejne wydatki... No i sam przegląd, na szczęście "mały", bo po 50000 km... A i jeszcze komplet nowych opon, bo Miecheliny Anakee 2,mają już trochę kilometrów nawinięte i nie zrobią (bezpiecznie) kolejnych kilku tysięcy... Wybór pada na Metzelery Tourance Next... Podobno będę zadowolona :) Z pomocą przychodzi siostra - pożycza gotówkę i mogę działać...Po pierwsze - na długi weekend tj. 4-7 czerwca 2015  jadę "dookoła Polski" tak bez planu - ten rodzi się w trakcie, czasem w lekkich bólach... W każdym razie robię ponad 2500 km w cztery dni, odwiedzając Mazury, nadmorskie miejscowości w ramach podroży sentymentalnej, Borne-Sulinowo i Śląsk, a potem jeszcze Czechy i Słowację...Po drugie - umawiam się na przegląd Oliviera... Jeden serwis w Krakowie - nie da się... Drugi serwis w Krakowie - nie da się... Serwis w Bielsku-Białej - też się nie da... To może Gliwice? Serwis BMW Gazda-Group wciska mnie na czwartek, 11 czerwca. Ponieważ nie mam urlopu na ten dzień, pracuję zdalnie z salonu BMW.  Ale robię też sobie małą przerwę i testuję BMW F800GT ;) Żeby tak spędzić dzień, "przekupiam" Zbyszka Adamczyka i jego współpracowników moimi ciasteczkami czekoladowymi z chilli :)Po trzecie - w piątek 12 czerwca zakładam nowe opony. Jak zwykle u Irka w "4 Koła". Tzn. Irek zakłada, bo ja w tym czasie biorę jego samochód (a mogłam i motocykl ;)) i śmigam na manicure ;) Kolorowe paznokcie na wyjazd są obowiązkowe!Po czwarte - zaraz po pracy w piątek ruszam w trasę... Nie, jeszcze nie w Alpy, a w kierunku zupełnie przeciwnym. Jadę na wschód. do Dębicy. a nawet za.... do Nagawczyny, a tam - w ramach imprezy zorganizowanej przez Just Riders opowiadam (lekko przydługo) o wyprawie do Afryki. Olivier ma honorowe miejsce na sali i mimo, że w Afryce nie był, to skupia na sobie ochy i achy :) tu oficjalnie dziękuję Łukaszowi za zaproszenie i (współ)organizację! Jeszcze tylko wieczorek w znakomitym towarzystwie i rano mogę śmigać w Alpy. Na mój drygi Kurs Expert w Motoszkole. Chlory Górskiego na pewno już tam na mnie czekają ;)

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 23 - Pożegnanie z Afryką

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 23 - Pożegnanie z Afryką

01 lutego 2015 - niedziela"Druga zero trzy, nie ma dokąd iść..." dosłownie... siedzę na twardym stołku w rogu zamkniętej lotniskowej knajpki. Obok jakaś grupka Hiszpanów gra w jakieś "Państwa-Miasta". Facet z obsługi zmywa podłogę, więc muszę unieść nogi. Hiszpanie obok zaczynają palić, mimo zakazu. Wynoszę się. O trzeciej można się odprawiać, więc powoli ruszam w kierunku odpowiednich stanowisk. Ja wiem, że mam prawie godzinę czasu, a ten dystans jestem w stanie przejść w trzy minuty, ale... czymś się muszę zająć... W sumie przychodzę w samą porę, bo już jest kolejka do kolejki. Co ciekawe, są nawet jakieś przepychanki, bo starszy Arab coś marudzi i robi zamieszanie.Po godzinie udaje mi się odprawić. To jeszcze dwie czekania... Zmierzam do hali odlotów, ale zostaję cofnięta - nie wypełniłam jakiegoś papierka. Nadrabiam to i tym razem zostaję przepuszczona. Kolejny przestój - zostaję wyłowiona z kolejki i przepytana na okoliczność posiadanych pieniędzy. Mówię, że mam 50 Euro. Celnik nie wierzy i 500 razy zadaje pytanie czy na pewno byłam tu turystycznie czy w biznesach. wyrzucam zawartość portfela na blat. O mało co tez nie dorzucam komentarza - czy w pracy ma się takie paznokcie???Następne wstrzymanie jest gdy na fiszce mam się wytłumaczyć z danych jakie wpisałam odnośnie miejsca pobytu w Maroku. Wpisałam Camping w Dakhla. Celnik się dziwi i pyta jaki hotel. Nie hotel. Camping. Pokazuję na migi "namiot". Camping... aha... i co jest napisane przed 'manager" w rubryczce dotyczącej zawodu? Co jak co, ale pismo drukowane mam jeszcze wyraźne... banda pajaców...Czwarta nad ranem. Ciekawe czy chłopaki śpią czy balują integrując się z rajdowcami? Przymykam oko na pół godziny. Gdy się budzę idę coś zjeść - stawiam na kanapkę z serem na ciepło. Zły  wybór. Nie dość, że kosztuje fortunę, to chyba jest sprzed dwóch dni i jest w połowie zimna. Idę siku. Drzwi w kibelku się nie zamykają... a w tej kabinie co się zamykają to kibel jest zapchany... Boszz... co jeszcze "fajnego" się zdarzy?Boarding. Wreszcie. Nie, nie moja kolej - grube zakutane baby się niemiłosiernie pchają, więc je puszczam, nie chce mi się walczyć o swoje...W samolocie puszczają ciekawie zrealizowany filmik dotyczący bezpieczeństwa. A potem modlitwę - pierwszy raz się z czymś takim spotykam.Za mną siedzi dzieciak, który cały czas kopie mi w fotel. Ja pierdziu, ale wszystko jest do niczego... no tak, wakacje się skończyły, witamy w rzeczywistości...Lądujemy w Bergamo. Chociaż widok jest ładny. Tęsknię za nartami - trzeba gdzieś pojeździć!!! Lubię zimę, taką ze śniegiem i mrozem.Skoro Włochy, to i kawa - nie pijam,  ale tu dla zasady funduję sobie czarny aromatyczny napój.Na lot do do Krakowa nie muszę jakoś szczególnie długo czekać. Sam przelot też jest dość sprawny.Na lotnisku czeka na mnie siostra i tata. Wspierali mnie dzielnie przez cały wyjazd. Magda zawozi mnie do domu przy okazji przerzucając zapasy do lodówki, żebym miała coś dobrego. Na szybko pokazuję jej zdjęcia i opowiadam o wyjeździe... Na dłuższe opowieści - jeszcze przyjdzie czas...

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 22 - Mission: Possible

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 22 - Mission: Possible

31 stycznia 2015 - sobotaRanek jest zimy i mokry. W nocy padało, więc namioty i motocykle są wilgotne. Krzysiu i Piotr niefortunnie wieczorem zostawili na zewnątrz spodnie motocyklowe, żeby wyschły - teraz nie dość, że są mokre to pokryte też warstwą piachu, który jest nawiewany przez silny, zimny wiatr. Namioty też są oblepione piachem, który przylgnął do wilgotnej powierzchni. Wcale nie chce się wstawać, bo jest bardzo nieprzyjemnie. Niestety ja muszę. Większość zbiera się razem ze mną, dla towarzystwa w ostatnich kilometrach. Huber i Neno postanawiają jednak jeszcze trochę pospać. Neno daje mi kasę, która mamy wypłacić Misiowi-Szoferowi jak dojedziemy na miejsce. Dopompowuję hubertowym kompresorem przednie koło Kostka i ruszamy.Wyjazd ewidentnie dobiega końca. Podczas jazdy myśli uciekają mi w przyszłość, w kolejny tydzień. Do pracy. Do domu i wykańczania mieszkania. Do tego co należy i kiedy.Stajemy na pierwszej stacji. Dostaję od Endrju kolejną reprymendę, że zamulam... Ja? Kurde, to reszta narzekała, żeby jechać wolniej, bo zimno i wieje, bo spalanie wysokie... No nie można facetowi dogodzić... chłopaki tankują, ja nie muszę. Za to trzeba dolać Misiowi-Szoferowi do piotruszowego motka. Kolejny raz dopompowuję przednie koło. Oprócz tego jemy omlety i pijemy kawę.Jedziemy dalej, kilometry mijają. Po lewej w oddali  widać półwysep, na którym leży Dakhla. Patrzę na czas. Jest nieźle. Zjeżdżam więc z drogi, na klif. Tam robimy sobie fotki. jest pięknie. Ale już tęsknię za Afryką. Nie lubię jak wyjazdy się kończą...Mijamy rondo i stację benzynową, na której w drodze "ram" poznaliśmy kanadyjskiego rowerzystę. tym razem też stajemy na krótko, a Krzyś wykonuje kolejna operację - tym razem wyjęcia z ucha Piotra zbyt głęboko zatkniętego stopera ;)Po wjeździe na półwysep jest czas na ostatnie szaleństwo - zjazd z drogi na plażę i pośmiganie po wilgotnym piasku. Jest bosko.Na kilometr przed kempingiem jest szczegółowa kontrola na drodze - fiszki, paszporty, sto pytań do... A po drodze w międzyczasie przemykają dziwne pojazdy - jest jakiś rajd i np. jacyś Czesi jadą w fajnym buggy.Dojeżdżamy na kemping. Wypłacam Misiowi-Szoferowi jego dolę, a on opuszcza nas i idzie w swoją stronę. Ja za to cieszę się jak dziecko, bo udało się dojechać na czas i generalnie Kostek spisał się bardzo dobrze, pomimo incydentu z filtrem paliwa.Okazuje się, że baza rajdu też jest na "naszym" kempingu, więc możemy sobie pooglądać fajne maszynki.Ja niestety muszę działać - przepakowanie, prysznic, zapakowanie, liofilizat i herbatka. Zostawiam Kostka pod opieką Krzysia i Andrzeja. Jak ogarną temat przedniego koła, to mogą nawet pojeździć ;) Andrzej, zakochany w Kostku przystaje na taki układ. Wulkanizator przyjedzie do motka jutro.Zamawiamy taksówkę, która odwiezie mnie na lotnisko, a chłopaków do miasta na jedzenie. Taxi, które podjeżdża okazuje się "małym taxi" i zabierze tylko 3 osoby, a nas jest czwórka. Krzyś stwierdza, że pojedzie na moto.ruszamy, ale przejeżdżamy zjazd na lotnisko. Pytam na migi czy jedziemy na pewno na lotnisko - tak, oczywiście... wyjeżdżamy z miasteczka... o nie, nie, chyba jednak pan pomylił drogę. Jeszcze raz mówię/pokazuję, że chodzi o lotnisko, samoloty i chyba wtedy kierowca zaskakuje o co chodzi. Zawracamy. Na rondzie przy lotnisku mijamy się z Krzysiem, ale nie udaje nam się zwrócić na nasz taksówkę jego uwagi... Wysiadam, żegnam się z Piotrem i Andrzejem. Idę się odprawić, co zajmuje mi dosłownie dwie minuty. W terminalu nie ma gdzie usiąść, więc wychodzę na parking. I dobrze, bo zajeżdża Krzyś i możemy się pożegnać.Wchodzę do terminalu i przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa. Siadam w poczekalni. Nie mija kwadrans, a podchodzą do mnie umundurowani panowie i proszą na bok. Pytają, czy byłam w Mali, czy byłam testowana na granicy na ebolę, i gdzie jest reszta mojej motocyklowej grupy (!!!). Wieści szybko się rozchodzą, albo jestem mega charakterystyczna. Albo na twarzy mam wypisane kim jestem, gdzie byłam i co robiłam. Udzielam odpowiedzi na ich pytania i mogę wrócić na fotel w poczekalni. Jest WiFi, więc wrzucam kilka fotek, robię trochę notatek z wyjazdu. Okupuję też dwa gniazdka z prądem, żeby podładować elektronikę.Lot jest przez Agadir (na tym odcinku wchłaniam podane jedzenie oraz piwo) do Casablanki (tę część przesypiam). Międzylądowanie jest krótsze niż ostatnio, więc i podróż krótsza.W Casablance mam sporo czasu ładnych kilka godzin, bo kolejny lot jest o 6 rano. Musze jakoś przeczekać. Jest znak na guesthouse, ale tabliczki się urywają po jakimś czasie i nie mogę go zlokalizować. Nie bardzo są miejsca, gdzie można przekimać w miarę wygodnie, więc snuję się z knajpy do knajpy, przysypiając przy stolikach. Nie ma internetu, więc nawet nie ma się czym zająć... Jakoś dam radę przez te 9h...Przejechane: 339 km

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 21 - Wraki

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 21 - Wraki

30 stycznia 2015 - piątekUpał jakby zelżał. Jest 18 stopni, co jak na styczeń jest przyzwoitą temperaturą... ale... Po dawce czterdziestostopniowych upałów to jest trochę mało... Nie ociągamy się z jazdą, bo czasu dalej za mało, a kilometrów jeszcze trochę. I czeka nas jeszcze jedna granica, a, jak to w Afryce, może wcale nie pójść łatwo, choć teoretycznie wjeżdżać będziemy do najbardziej "cywilizowanego" kraju. W każdym razie - sypiemy, sypiemy, sypiemy, jakby to Krzysiu powiedział... Gdy robi się zbyt chłodno zatrzymujemy się na lekkie ogrzanie rąk... W końcu nie każdy ma grzane manetki...W niezłym tempie dojeżdżamy do skrzyżowania dróg. Tam robimy przymusowy postój.Po pierwsze primo - musimy poczekać na całą ekipę - droga poszła nad wyraz sprawnie, i może wciśniemy jeszcze jeden punkt do planu, skoro "i tak tu jesteśmy". Po drugie, w GSie Andrzeja w tylnej oponie jest gwóźdź i trzeba się z nim rozprawić. Robimy więc operację "kołeczek". Operacja umieszczenia kołka w gumie kończy się sukcesem, ale powoduje całkowity brak powietrza oponie. Niestety kompresory którymi dysponujemy (mój i Neno) właśnie wyzionęły ducha, a Hubert ze swoim jeszcze nie dojechał. Poza tym mamy wątpliwości, czy taki mały da radę napompować koło od zera, one raczej do dopompowania są lepsze... Próbujemy więc zatrzymać ciężarówki - one często są samowystarczalne. W końcu jedna użycza nam swojego kompresora, pompując krótkim psyknięciem koło do 6 atm. Zalecam też dmuchnięcie Kostkowi w przednia oponkę, bo i tam powietrza jest mało (tak, ja wiem, że tylko na dole i w sumie da się jechać ;)) - jeden  "psiuk" i są 4 atm. Trzeba trochę spuścić...W międzyczasie zajmujemy się "wszystkim i niczym". Ja robię typowe dla Mauretanii fotki - piach, wielbłądy i śmieci.Robimy też zakupy w pobliskim sklepiku - coś do picia i hit: biszkoptowe "guziczki" - małe okrągłe ciasteczka za śmieszne pieniądze. Piotr chce kupić tez coś innego. Na migi i po Polsku tłumaczy sklepikarzowi co chce: takie długie, do jedzenia, co baby w koszach na głowach noszą... Krzyś i ja jesteśmy świadkami tej gry w kalambury. To najbardziej pokrętny opis jaki słyszałam! Powoduje to atak śmiechu i dłuuugo nie możemy się uspokoić. Zgadniecie o co chodzi?Dojeżdża reszta i ustalamy - jedziemy do Nawazibu (Nouadibou) oglądnąć cmentarzysko okrętów.W miasteczku tankujemy i przy okazji pytamy lokalesów o drogę do statków. Niestety podobno posprzątali już prawie wszystko i jest do oglądnięcia tylko jeden, na Cap Blanc. Podczas gdy ekipa tankuje, ja przyuważam na przeciwko lokal krawiecki - idę zapytać o niebieski materiał, ale nie ma na sprzedaż - tylko usługa szycia... szkoda.Nie mamy szczęścia tez z wrakami. Tam, gdzie mają być nie możemy dojechać - raz natrafiamy na port, innym razem droga jest zamknięta i, co gorsza, nieprzejezdna, a z kolejnej zawraca nas żandarmeria.Udaje się jednak zlokalizować miejsce, gdzie są 3 mniejsze wraki. Zjeżdżamy tam. Piotr się zakopuje w piachu. Hubert nawet nie próbuje wjeżdżać i idzie te kilkaset metrów na piechotę. Widząc tę akcję tez mi się odechciewa walczyć, ale Krzyś, który przejechał znalazł lepszą drogę z drugiej strony, więc korzystam (i Andrzej też) z tej opcji. Jest tylko jedna łacha niemiłego miałkiego piachu, poza tym całkiem przyzwoita droga z "miłego" tj. twardego piachu. Czas nagli, więc wracamy. Andrzej i ja zrywamy się ciut wcześniej - on zatankować, ja poszukać sklepu z niebieskim materiałem. Niestety mamy pecha - jest przerwa na modlitwę i wszystko jest pozamykane. Dojeżdżają Neno i Krzyś. Brakuje Piotra, Huberta i Misia-Szofera. Nie zauważyli jak reszta odjeżdżała? Krzyś cofa się po nich, ale dość szybko się znajdują. Ja w tym czasie sprawdzam co w sklepikach piszczy, bo właśnie je otwarli, ale niestety - wszędzie to krawcy. Skąd oni kurde biorą ten materiał???Zrobiło się trochę późno, więc gnamy na granicę. Mauretańską przekraczamy o dziwo bardzo sprawnie. Gdzie jest haczyk? Załatwiając papiery poznajemy Davida - Słoweńca, który na swojej tenerce chce objechać Afrykę dookoła, potem zahaczyć o Bliski Wschód... i ten ciut dalszy też i wrócić do domu. Jego losy można śledzić tu: http://www.adventure-homeless.com i tu: http://www.facebook.com/Adventure.homeless.David.CafutaPrzejeżdżamy kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej. Bułka z masłem. A w tamta stronę to przeciez była masakra! Jednak umiejętności jazdy w offie poszły w górę :)Utykamy za to na dobre na granicy marokańskiej. Ganiają nas od okienka do okienka. No i obowiązkowy test na Ebolę - tym razem kamera termowizyjna ma pokazać czy nie jesteśmy zbyt ciepli... Każdy jest jednak zdrowy co poświadczają odpowiednią pieczątką na kwitku wjazdowym. Zajmuje się nami jakiś średnio rozgarnięty celnik. Wizyta na tej granicy to ciąg abstrakcji, które nawet trudno opisać. Jedna z nich - musimy mieć marokańskie karty SIM do telefonów, żeby był z nami kontakt. Więc dostajemy prepaidy... Nie da się wytłumaczyć, że nie potrzebujemy... Załatwianie formalności trwa wieczność, więc jemy, pijemy, wylegujemy się na ławce. Ja podziwiam swoje opony - fajnie się ubrudziły i wytarły ;)W końcu mamy podjechać pod budkę celników. Andrzej podjeżdża tak niefortunnie, że celnicy momentalnie interesują się jego dogońskim mieczem przytroczonym do motocykla. No i się zaczyna, że to broń, że nie można wwieźć bez stosownego zaświadczenia od sprzedawcy. Na nic tłumaczenia, że to pamiątka... Znajdujemy sympatycznego celnika, który odprawiał nas "w tamtą stronę" i prosimy go o wstawienie się za nami... ale jest jeszcze gorzej - on idzie z tym do jakiegoś naczelnika... W efekcie miecz zostaje skonfiskowany, a Andrzejowi zostaje na pamiątkę świstek papieru potwierdzający przepadek miecza. Na szczęście drugie ostrze i kilka mniejszych sztyletów i pochwa zostają "niezauważone".Pada też pytanie - czy ktoś inny przewozi jakiś miecz. Ależ skąd! Ani ja ani Krzyś nie przyznajemy się co mamy w bagażu bo widzimy czym to grozi. Ok, nie mamy. To zapraszają nas do "rentgena" - będą skanować motocykle. O żesz w mordę... jak teraz wyjdzie że jednak mamy coś w bagażu to będzie mega kwas... bo nie dość, że przemyt to jeszcze kłamstwo... Typują mnie jako pierwszą do wjazdu w wielką maszynę. Pięknie.Uff, skan niczego nie wykazuje. Inni tez przechodzą bezproblemowo. Pewnie szukali czegoś innego niż kilka ostrzy o długości kilkudziesięciu centymetrów...Za to jest inny kwas - całkowity brak powietrza w przedniej oponie Kostka. Hubertowy kompresor idzie w ruch i dopompowuję tak, żeby dało się jechać.Podjeżdżamy pod bramę, ostatnią na granicy i... jest problem - nie mamy jakiegoś zaświadczenia celnego, które w naszym przypadku zostało na granicy, bo podążamy jakąś inną procedurą ze względu na tę całą akcję wjazdu do Maroka motków na busie, wyjazdu bez busa, teraz wjazdu bez busa i planowanego wyjazdu busem. W końcu któryś z celników wyjaśnia strażnikom bramy całą sytuację i możemy jechać. Jesteśmy w Maroku!Teraz tylko tankowanie i drobne zakupy na stacji i szukamy noclegu. Jest nawet opcja spania w lokalnym hotelu na granicy, ale Krzyś, po rekonesansie odradza tę opcję - syf i drogo. I akcja typu - pokój z łazienka - ale tu nie ma kafelków, bo właśnie się kładą - no problem, za godzinę już będą, bo kończymy ;)Jest całkiem ciemno, ale jedziemy dalej. Czeka nas nocleg gdzieś w piachu koło drogi, jak znajdziemy w miarę dogodne miejsce. Sahara Zachodnia jest wyjątkowo nieprzyjazna - nie ma żadnego ustronnego miejsca. Dodatkowo mocno wieje i jest zimno. Całości dopełniają zardzewiałe tabliczki informujące i minach, rozstawione przy poboczu. Ciekawe, czy nieaktualne i tylko nikt ich nie pozbierał, czy rzeczywiście coś jest na rzeczy...W końcu zjeżdżamy gdzieś w bok. Zaliczam glebę - nic nie widzę w świetle Kostka i źle dobieram prędkość (za mała) do terenu (niefajny piach). Jest tak zimno, że nawet nie mam ochoty się myć w tym przeciągu (ale to robię, dzień dziecka będzie za pół roku ;)) To ostatnia nocka na pustyni... Jutro lecę do domu...Przejechane: 363 kmPS. A Piotr chciał kupić chleb...

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 20 - Sypiemy...

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 20 - Sypiemy...

29 stycznia 2015 - czwartekPoranek jest zimy i ciemny. Wstajemy w sumie przed wschodem słońca, ale jak sobie przypomnę jasny księżyc wieczorem, to teraz jest jakoś tak... dziwnie. Do Celu mamy ponad 1200 km i dwa dni z małym hakiem na dotarcie. Więc trzeba jechać. Rozpoczynamy więc procedury startowe: pakowanie, jedzenie. Jest dość chłodno, w porównaniu z tym, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić... Gdy zbieramy obozowisko słyszymy, że droga jedzie kilka motocykli. Czyżby nasi wcześnie wstali?Po chwili i my ruszamy i... rzeczywiście, spotykamy się wszyscy na stacji benzynowej. Chłopaki zajmują się ustaleniami co i jak, a ja szybciutko ruszam "w miasto" tj. do okolicznych sklepików. Mam misję, żeby kupić parę metrów tego pięknego niebieskiego materiału, z którego tutejsi mężczyźni mają uszyte swoje wdzianka. Niestety nie udaje mi się to - wszędzie same dywany i materiały ale nie takie, jak potrzebuję.Ze stacji ruszamy w trzy motocykle: Krzyś, Andrzej i ja. Reszta też rusza, ale mniej spiesznie, później. Jakieś 150 km dalej Krzyś zwalnia i w pewnym momencie tracę go z lusterek. Jak się okazuje później - czekał na Piotra, bo wydawało mu się, że ten z nami ruszył...Jedziemy dalej. Do Nawakszut. Znowu wbijamy się w specyficzny ruch uliczny w stolicy Mauretanii. Płynność jazdy i kreatywność załatwia sprawę. Jest moc. Ciekawe, czy ja wrócę do kraju, będzie mi brakowało tego chaosu na drodze... czy będę tak sprawnie poruszać się między samochodami, czy raczej grzecznie czekać na swoją kolej, bez przepychania się i "walki" o swoje miejsce...Dojeżdżamy do oberży Sahara, gdzie w drodze "tam" zostawiliśmy część bagażu. Teraz trzeba to dopakować... Przy okazji korzystamy z prysznica i zamawiamy jedzenie, na które czekamy całe wieki. Krzyś w biurze dodrukowuje sobie fiszki. Ja chcę wydrukować kartę pokładową na samolot z Bergamo do Polski, ale nie mogę tego zrobić - właśnie brakło atramentu w drukarce... Czekając na drugą cześć grupy ucinam sobie pogawędkę z Anglikiem, który tu przyjechał pickupem z małym endurakiem na pace.Reszta dojeżdża, ustalamy co i jak i znowu ruszamy w podgrupach. Kostkowi schodzi powietrze z przedniego koła, więc jeszcze tylko zahaczam o wulkanizatora na dopompowanie i jazda. Ale ale, nie tak szybko... kontrole drogowe skutecznie nas hamują. Na wyjeździe z miasta są trzy na odcinku 500 metrów. Krzyś ma ewidentnie dość...Droga "dla odmiany" jest nudna. I wieje. tym razem z prawej. "Od wschodu wieje"...Spalanie idzie w górę.... przez wiatr i prędkość, którą staramy się trzymać dość wysoką... Ale też zatrzymujemy się tu i tam na mały odpoczynek, bo tyłki bolą... Na "totalu" w połowie drogi "od stolicy do granicy" tankujemy i jemy tadżin. Nieszczególnie smaczny, bo odgrzewany, ale zawsze to coś. Zamawiamy też kawkę/herbatkę. Na kubku z cukrem pasą się muchy... Znowu czekamy na resztę, która dojeżdża gdy kończymy posiłek.Jest już późne popołudnie. Jedziemy jeszcze chwilę,a le powoli szukamy miejsca na nocleg. Udaje się znaleźć klimatyczną miejscówkę, ale przy dojeźdie Misiu-Szofer się zakopuje. Potem wkopuje się też Andrzej i Piotr. Przy próbie znalezienia dogodnego miejsca na namioty wkopują się też Krzyś i Neno...W końcu udaje się rozbić obozowisko. Wieczór upływa na robieniu nocnych fotek. W Kostku nie działa mi pokojówka (tj. od razu świeci się światło mijania), więc chcąc zmniejszyć intensywność światła do fotek, między kratkę a reflektor wciskam kominiarkę. Zły pomysł - ciepło wytapia mi dziurę "na uchu"... ech...Wieczorne przeboje to Toto - Africa, Alice Cooper - Poison i Robert Miles - Children...Przejechane: 575 km

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 19 - Wyścig z czasem

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 19 - Wyścig z czasem

28 stycznia 2015 - środaWyjazd planujemy na 7 rano, więc wcześnie wstajemy. Zanim wyjedziemy przemawiam do chłopaków - że mało czasu, że potrzebuję ich wsparcia w dotarciu do celu, czynimy pewne ustalenia co do jazdy w podgrupach i scenariusze w razie W, ale chyba niewiele z nich wynika. Po prostu jedziemy. Jak najszybciej.U celników załatwiamy papierologię (dokumenty tranzytowe tym razem za 10 Euro, a nie za ponad 20). Może dlatego, jest taniej, że są wypisane w robaczkach? W "biurze" celników stoją trzy pudła z KTMami w środku ;) Tymi prosto z chin, o pojemności 50 cc.Jedziemy. Krzysiek, Piotrek i ja, Reszta w drugiej grupie. Mauretania to znowu upierdliwe kontrole. I pytania skąd jesteśmy. Raz pytają mnie czy "English" - myśląc, że pytają o język komunikacji odpowiadam, że tak, a oni wpisują w swój kajecik "English"... Z kolei na innym punkcie zrobili z nas.. Kolumbijczyków... Z kolei inna kontrola była wyjątkowo niemiła - jakieś krzyki, groźby, nie-wiadomo-co, bo przecież brak wspólnego języka, ale w końcu puścili.Dogania nas Andrzej i mówi, że ich grupę strasznie na  jednym punkcie przetrzepali. Po pierwsze chcieli ubezpieczenie motocykli (a tego nie mamy, bo nie było gdzie wykupić, a poprzednie się skończyło chyba jeszcze zanim wjechaliśmy do Mali). Po drugie okazało się, że Misiu-Szofer ma prawo jazdy kategorii A1, A2, ale A - nie ma, a tu jest takie wymagane... Neno rozwiązał sprawę  20 eurasami łapówki, ale... no nie może być za łatwo...Tuż przed Ayoun robią się bardzo ładne widoki - skałki, które zresztą widzieliśmy jadąc "tam". Na stacji benzynowej dalej nie ma paliwa, ale tym razem nie kupujemy tego po niemalże 3 euro.Nie ma czasu do stracenia. Trzeba jechać, czy się podoba, czy nie. Jezdnia, mimo, że z pozoru czarna jest pokryta cienką warstwą piachu, który znowu wciska się wszędzie. Mrużę oczy, a w głowie natychmiast zaczyna grać mi piosenka Łez "Oczy szeroko zamknięte"...Droga zaczyna być dziurawa, a potem przechodzi w off... w tą stronę wydaje się on jednak sporo krótszy niż ostatnio. Lecimy szybko is prawnie, choć przy wyprzedzaniu ciężarówki, otoczona tumanem kurzu, wpadam "na ślepo" w grząski piach. Ale mam już wprawę ;)Off się kończy, zaczyna przyzwoity asfalt, ale nie ma Piotra i Andrzeja. Czekamy z Krzysiem dobrą chwilę. Okazuje się, że Piotrowi odpadł dekiel kufra...Kiffa. To tu zatankowaliśmy ostatnio mega syfne paliwo. Nie ma rady, trzeba zatankować.. problem w tym, że na tej stacji tym razem benzyny nie ma. Ale jest na innej - może będzie lepsza? Czas pokaże. Tankuję paliwo do butelki, pierwszy raz w ciągu tego wyjazdu. Co prawda, teraz powinno już być coraz łatwiej z "essence", ale jak nie mnie się przyda, to może komuś? Robi się pora obiadowa, więc znajdujemy jakąś knajpkę i zamawiamy coś co mają do jedzenia. Standardowo - ryż, sos i mięso. Okazuje się, że w potrawie są jego trzy rodzaje. Rozpoznaję żylaste mięso z kozy i wątróbkę, ale nie wiem z jakiego zwierzęcia ;) Nie z drobiu, to pewne. trzeci składnik jest dla mnie zagadką.Do miasteczka wtacza się grupa terenówek - Węgrzy urządzają sobie rajd do Bamako. Zatrzymują się w Kiffa, nawet wchodzą do knajpy, ale, mimo, że  "Polak-Węgier dwa bratanki..." to odpuszczają ten lokal...Knujemy plan, zęby może trochę się cofnąć i zgarnąć resztę grupy, ale gdy przejeżdżamy kilkaset metrów  reszta zgarnia się sama. Chwilę rozmawiamy i znowu się rozdzielamy. I znowu klasyka - jazda, kontrole, jazda. Czasem na kontrolach chcą fiszki, a czasami tylko pogadać...Mamy kolejna przerwę, tym razem techniczną - w GSie Endrju rozszczelnił się kardan... i pampers zaczął się odkręcać, więc go całkiem zdemontowaliśmy.Tym sposobem Andrzej przegrał zakład z Małyszkiem, który twierdził, że pampers i tak odpadnie. Ale grunt, że odpadł jako ostatni - dwa pozostałe GSy już dawno "zgubiły" ten element.Swoją drogą właśnie doznaję olśnienia, po co w Mauretanii wzdłuż drogi jest tyle opon... to kwietny rekwizyt do wykorzystania jako oznaczenie miejsca awarii i naprawy samochodu. Po prostu z pobocza wrzuca się to na drogę i już jest :ogrodzenie". W Mali i Burkinie tę rolę spełniają gałęzie z przydrożnych krzaków, ale, że tu nie ma krzaków...Wlewam zatankowane paliwo do baku - bez zebranego na dole syfu, choć i tak mniejszego niż poprzednio... A, chłopaki bawią się na okolicznym polu, robiąc testy, czy wszystko OK.Niebo zaczyna mieć ołowiany kolor. Jakby zanosiło się na solidna burzę piaskową... Tylko tego by brakowało... W głowie gra mi teraz coś innego... "Byłaś serca biciem" ZauchyDociągamy prawie do zmroku. Ponad 600 km i to z załatwianiem papierów - na Afrykę to znakomity wynik. Stajemy na dziko na nocleg. Dajemy drugiej grupie znać SMSem jakie są nasze koordynaty, ale nie odczekujemy się żadnej odpowiedzi. Siostra podaje mi ich koordynaty odczytane z lokalizatora - są jakiś 7 km od nas, gdy SPOT przestaje nadawać. Szkoda, że nie dojechali...Wieczór upływa nam na jedzeniu pysznych ananasów, orzeszków ziemnych i pogaduchach. Noc jest jasna... aż głupio pójść się umyć bo "wszystko widać"...Przejechane: 609 km

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 18 - Wieje chłodem

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 18 - Wieje chłodem

27 stycznia 2015 - wtorekPerspektywa problemu ze zdążeniem na samolot znowu sprawia, że nie śpię dobrze. Nikt nie wyłapał błędu w obliczeniach... w sumie się nie dziwię - tylko mnie się spieszy. I jeszcze dostałam po uszach, że tak nierozważnie podeszłam do tematu :(O umówionej porze zjawia się kierowca piotruszowego moto. Ciuchy i kask pasują, ale buty nie - pojedzie więc w swoich adidaskach, bez skarpetek. Ruszamy przez Bamako. Poranny ruch jest wymagający, ale dajemy radę. Zatrzymujemy się jeszcze na tankowanie i dopompowanie kół u wulkanizatora.Droga jest nudna i upływa powoli.Dojeżdżamy do Didiene - miejscowości, do której odeskortowało nas wojsko z Nara. Tam zatrzymujemy się na obiadek. Rozdielamy się na różne knajpy, żeby było szybciej. Andrzej i ja jemy kurczaka z ryżem i sosem i zapijamy czarną słodką kawą. Zupełnie przestało przeszkadzać to z czego i czym jemy i z jakich kubków pijemy - w zasadzie takich samych używa się do spłukiwania toalet, ale co tam...Tankujemy i lecimy dalej. W podgrupach, bo tak sprawniej. Moja jest czteroosobowa: ja, Krzyś, Piotr i Andrzej. Odpalam w kasku muzyczkę z komórki, ale brak owiewki sprawia, że hałas z zewnątrz jest za duży, żebym czerpała z tego jakąkolwiek przyjemność, więc wyłączam i znowu jestem sama ze swoimi myślami.Na jednym z postojów otrzymujemy wiadomość, od drugiej grupy, że w piotruszowym moto jest kapeć. Ups, a my jesteśmy jakieś 70 km przed nimi i nie zawrócimy, żeby pomóc. Telefonicznie ogarniam temat z Piotruszem, co do kluczy serwisowych i zestawu naprawczego. Informacje przekazujemy drugiej grupie.I jedziemy dalej. Dookoła jest znajomy malijski krajobraz - czerwona ziemia, seledynowa trawa i ciemnozielone krzaczki. Świetne połączenie kolorów. Przed granicą z Mauretanią zaczyna być coraz bardziej płasko i pusto. Zwierzęta też się zmieniają - pojawiają się na nowo wielbłądy i kozy na normalnych długich nogach - na południu były takie "niskie i pękate" ;) Zmienia się też temperatura. Raz jest ciepło, raz zimno. Przejeżdża się przez takie fale różnych temperatur. Ale coraz częściej jest zimno.Dojeżdżamy do granicy Mali. Przy załatwianiu papierologii, celnicy mówią nam, że mamy nieważne wizy malijskie, bo są do grudnia. Co za pajace - nie umieją przeczytać, że to data wystawienia... przecież to po francusku tam jest napisane! Choć w sumie generalnie ci urzędnicy (jak chyba wszędzie) robią wszędzie problemy - z fiszkami też - mają tam wszystkie dane, ale dopytują jeszcze raz. I z pieczątkami - często musimy wyszukiwać ich własne pieczątki wjazdowe w paszportach... Do tego wszystkiego jeszcze Andrzej ma do mnie pretensje, że nie ogarniam, że źle przeliczyłam dni i teraz musimy się spieszyć, że trzeba myśleć za mnie i że jestem nierozgarnięta... Przykro to słyszeć... W mocnym słowie mówię mu, żeby się bujał. To chyba najmocniejsze spięcie w grupie podczas tego wyjazdy (o którym wiem). Mimo tego ta granica idzie w miarę sprawnie.Podjeżdżamy do granicy Mauretańskiej. Tu tez nam mierzą temperaturę - tym razem strzałem w ucho. Oprócz tego jest mnóstwo handlarzy walutą. I problem techniczny - musimy poczekać na wizy. W sumie próbowaliśmy ich przekonać, ze stare są OK, bo ważne 30 dni, ale niestety, nie udało się bo jednak to były wizy jednokrotnego wjazdu. Gość od wiz jest jakiś trochę spowolniony. A komunikacja polega na psykaniu i miganiu. Za to jeden z policjantów wydaje się bardziej ogarnięty i komunikuje się w "ludzkim" języku. Ma też swojego  człowieka od wymiany kasy, który choć nie ma dobrego kursu na Euro, ma bardzo dobry kurs na CFA.Gdy powoli kończymy z formalnościami przyjeżdża reszta - i zostają błyskawicznie odprawieni, bo już przetarliśmy szlaki. W sumie, gdybyśmy jechali razem, to dojechalibyśmy teraz i nie załatwilibyśmy nic, bo już w sumie jest po godzinach pracy. Za to żandarmeria nas dalej nie puszcza - bo ciemno się robi i niebezpiecznie. Mamy zostać u nich na noc na posterunku. Rano dokończymy procedury i pojedziemy.Kolację jemy w lokalnej knajpce, gdzie za omlety z cebula płacimy jak za zboże. Misiu-Szofer, czyli nasz czarnoskóry kierowca  je jakiś makaron, ale mu chyba nie smakuje, bo połowę zostawia ;)Noc jest zimna...Przejechane: 507 km (do Dakhli zostało ok. 2000 km)

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 17 - Splash!

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 17 - Splash!

26 stycznia 2015 - poniedziałekCoś mnie w nocy męczy. Nie śpię za dobrze, co rzadko mi się zdarza, bo w końcu jestem świetna w łóżku - mogę spać godzinami... Poranne procedury startowe zajmują grupie więcej czasu niż zwykle, więc Krzyś i Piotr jada na pocztę, żeby wysłać w końcu pocztówki zakupione w Wagadugu. W końcu udaje się wystartować. Tam, gdzie wczoraj poległa trajka, dziś ja o mało co nie parkuję na czarnym mercedesie, który nagle i bez ostrzeżenia postanawia się zatrzymać. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie dostaję lekkiego ciśnienia, i chyba nie tylko ja, bo goście z obsługi mają problem z prosta matematyką - nie ogarniają ile to jest 10000 (banknot jaki dostali) minus 5600 (kwota należna za paliwo i na wydanie reszty czekam całe wieki. Ale z drugiej strony rozumiem w czym rzecz - tu każdy podjeżdżający lokales tankuje za "pięćdziesiąt" - podjeżdża, daje banknot, za tyle mu wlewają. Tankowania "do pełnia" nikt tu nie uskutecznia. w Końcu ruszamy w kierunku granicy. ALe nie pierwotnie ustaloną drogą, tylko zjeżdżamy za znakiem wskazującym drogę do granicy z Mali. Trasa jest bardzo malownicza. I w połowie drogi kończy się asfalt i zaczyna zabawa.Niestety po kilku kilometrach offu odpada mi kamerka zamocowana na kierownicy. Cofam się kilkadziesiąt metrów i znajduję ją  "w rowie". Mocowanie na kasku poległo jeszcze w Mauretanii, teraz ułamało się drugie jakie miałam... to oznacza koniec filmów i fotek z kamerki.Natrafiamy na rzekę. Przejeżdżamy przez nią. Ale nie jeden raz - bawimy się w kilkukrotne przejazdy, ku uciesze lokalnej ludności, która ma chyba z nas większy ubaw niż my z tej całej jazdy. Oprócz dobrej zabawy ma to jeszcze jedną zaletę - woda fajnie chłodzi, bo upał dalej jest spory.Jazda znowu mi wchodzi. W kilku miejscach muszę poczekać na resztę ;)Kilkanaście kilometrów przed granicą znowu pojawia się jakiś asfalt i cywilizacja. Stajemy więc na jedzenie, bo pora zrobiła się obiadowa. Tym razem w menu jest smażona ryba i smażone w tym samym oleju banany i jakaś kasza. A do tego - przegląd napojów: kawa z mlekiem, bez mleka, piwo i lokalna cola.Formalności graniczne po stronie Burkina Faso znowu są załatwiane całkiem sprawnie - dostajemy zieloną kartkę, którą następnie zamieniamy na różową, a w dodatku policja zaprasza nas do wspólnego biesiadowania - w ich menu jest ryż, kurczak i sos. Za to w Mali jest niezły burdel - nie wiadomo, co gdzie załatwić. W końcu znajdujemy jakiś ukryty i zupełnie nieoznaczony posterunek policji. Czekając na załatwienie papierologii suszymy ciuchy i buty, w których większość z nas ma wodę. Jeden policjant pyta chłopaków, dlaczego pozwalają mi prowadzić motocykl - to przecież nie dla kobiet. Ech, jak ja  "lubię" takie teksty...Dostajemy z powrotem nasze dokumenty. No... prawie - gdzieś ginie mój dowód rejestracyjny. Jest lekka nerwówka, ale zguba odnajduje się w paszporcie Piotra - ktoś po prostu go tam wsadził wraz z jego dowodem.Naprzeciwko posterunku policji jest żandarmeria - idziemy tam z Krzysiem i dokumentami, i w miarę sprawnie załatwiamy procedurę.Kolejny etap - cło. Wyrabiamy papiery tranzytowe. Tym razem ginie dowód rejestracyjny Piotra, ale okazuje się, że celnicy odłożyli go gdzieś na bok wraz z innymi papierami.Nie ma czasu do stracenia. Jedziemy do Bamako, tam mamy nocować, w hostelu gdzie zostawiliśmy Piotrusza. A ja już wiem, co mi nie dawało spać w nocy... Podświadomie wiedziałam, że popełniłam jeden błąd. Dość istotny. A teraz wiem to już świadomie... Rozplanowując powrót nie doliczyłam jednego 500-kilometrowego odcinka... w Afryce pokonanie takiego dystansu to ok. jeden dzień... I właśnie tego dnia mi teraz brakuje, żebym zdążyła na samolot do domu. Reszta ekipy ma loty późniejsze, ja miałam wracać razem z Piotruszem w najbliższą sobotę... Trzeba będzie się nieźle spiąć, żeby dojechać na czas... i liczyć, że nie będzie już żadnych przygód.A'propos Piotrusza - jego noga okazała się złamana, więc musiał czym prędzej wracać do Polski, na operację. Przed wylotem zdążył jednak przeprowadzić casting na kierowcę, który wraz z naszą grupą dotrze jego motocyklem do Dakhli. Udało mu się wybrać odpowiedniego osobnika, spisać umowę i ustalić cenę za usługę... wg mnie zupełnie niemałą... Jak dziś dotrzemy do Bamako, to będzie więcej szczegółów.Ciśniemy więc do Bamako. Po zmroku jazda robi się mocno nieprzyjemna - jest pył i dym od wypalania traw powodujące łzawienie oczu i do tego robale rozbijające się na wizjerze kasku. Ale udaje się dotrzeć do hotelu, pomimo małego zgubienia drogi już w samym centrum miasta.Na miejscu jemy zasłużone burgery i oglądamy film na dużym ekranie, bo w ramach atrakcji dzisiaj jest kino plenerowe. Pojawia się też koleś od piotruszowego tematu Uzgadniamy szczegóły jutrzejszego wyjazdu. Dowiadujemy się, że kierowca nie je wieprzowiny i ma numer buta 43. I nie mówi w żadnym "zachodnim" języku poza francuskim. Damy radę.A teraz - spać!Przejechane: 550 km

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 16 - Nic się nie stało...

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 16 - Nic się nie stało...

25 stycznia 2015 - niedzielaMamy czas. Zostajemy tu dzisiaj. W planie jest chillout i nicnierobienie. No, prawie... bo trzeba zrobić drobny serwis motków. W motocyklach Piotra i Neno trzeba pospawać stopki boczne, które się za bardzo "wygły" i nie spełniają już swojej roli. Ja przy okazji sprawdzam filtr paliwa w Kostku - jest ok, sklejone miejsce trzyma. Tym razem mocno dokręcamy uszczelkę i pierścień - powinno już nie przeciekać przy zatankowaniu paliwa na full. Po tych porannych zajęciach pora na relaks - jedziemy and wodospady. Od właściciela kempingu wynajmujemy trakję, żeby odpocząć od jazdy na własnych motocyklach. W zasadzie tylko Neno ma plan jazdy na swoim motku - pewnie chce przetestować "nową" stopkę ;) ruszamy spod kempingu, ale po 500 metrach trajka odmawia dalszej jazdy. Nie odpala.Podczas, gdy właściciel i jego młody mechanik ogarniają temat serwisu, my dajemy się wciągnąć rzeczywistości. Udaje się kupić mocno schłodzoną wodę w bardzo dobrej cenie (4 razy taniej niż w miejscach turystycznych) i... lody... smaki są różne (od imbirowych do owocowych), a doznania jedzenia takiego loda z plastikowego woreczka - bezcenne ;)Naprawa się przedłuża, więc idziemy do knajpy. Zamawiamy piwo i jakieś jedzenie, podczas gldy lokalny sprzedawca wszystkiego negocjuje z Hubertem sprzedaż całego "złota" z oferty. A szef knajpy nawet odpala dla nas telewizor... zaraz zaraz... czy dzisiaj aby nie ma jakiegoś meczu? Sprawdzam na fotce tabelki z granicy... jest! Burkina Faso z Kongo. Rezerwujemy stolik z knajpy na wieczór i wysyłamy reprezentacyjną ekipę na lokalny targ, żeby droga kupna nabyła oficjalne stroje piłkarskie - w końcu jak kibicować to z pełną pompą :)Trajki nie udaje się reanimować, ale że właściciel dostał spore wynagrodzenie, to skombinował nam nową trajkę i jej właściciela. Po zjedzeniu rybki, ubrani w piłkarskie stroje, możemy jechać nad wodę. Jeszcze tylko skoczymy ponownie na targ, bo trzeba wymienić jeden zestaw ciuchów na większy rozmiar. I kupić flagę.Przejazd jest pełen emocji, bo prowadzi Małyszek, a potem Endrju, ale dajemy radę. Neno dzielnie podąża za nami.Meldujemy się na parkingu i pieszo idziemy dalej.Trekking nie jest tak długi, jak te w Kraju Dogonów. I jest sporo więcej cienia. Przy pierwszym wodospadzie trochę mi schodzi, bo pstrykam fotki.Potem mam lekkie problemy, żeby dogonić resztę, ale na szczęście widzę strzałki. A więc zabawa w podchody? No dobra.Hmmm...No chyba jednak nie?OK, znajdujemy się.I wodospady. Tu robimy dłuższy postój. W końcu, dawno nie widzieliśmy tyle bieżącej wody ;) trzeba się umyć... odpocząć... zrelaksować...Czas szybko mija, brakuje już ananasów do jedzenia, więc wracamy... jeszcze tylko mały wypad w okoliczne skałki... Po drodze Małyszek na prostej drodze nagle skręca w prawo i pakuje całą trajkę i nas w pole trzciny cukrowej, po czym właściciel trajki odbiera nam możliwość prowadzenia pojazdu...Jest coraz później, mecz będzie lada chwila, więc wysyłamy Neno, żeby pojechał pierwszy, przytrzymać naszą rezerwację, bo w sumie nie mamy pewności, czy nas dobrze zrozumiano.Gdy wkraczamy do knajpy całą grupą lokalesi bija nam brawo. Chyba się postaraliśmy. Przynajmniej wyglądem, bo chwilę zajmuje nam zajarzenie kto jest kim na boisku i kiedy mamy się cieszyć, a kiedy nie.Prosimy obsługę o menu - nie ma - ale napiszą dla nas, żaden problem. Nie bardzo wiemy czym są niektóre potrawy, więc zamawiamy to, co potrafimy zrozumieć. Jest z tym trochę zamieszania, bo oczywiście coś gdzieś umyka, ale generalnie jest bardzo pozytywnie.Za to mecz jest nudny jak nie wiem, Burkina Faso przegrywa 1:2 i zajmuje ostatnie miejsce w grupie (Kongo przechodzi dalej z pierwszego). Śpiewamy więc to, co Polacy umieją najlepiej, bo praktykują bardzo często: "Nic się nie stało, Burkina nic się nie stało..." ;)Można iść na kemping (jakiś kilometr pieszo) i odpocząć. Jutro odwrót... Trochę mi smutno, że juz powoli widać koniec tego wyjazdu...Przejechane: 0 km :)

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 15 - I'm lovin' it

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 15 - I'm lovin' it

24 stycznia 2015 - sobotaBudzimy się gdy jest już dość jasno. Nasza poranna krzątanina jest bacznie obserwowana przez lokalną ludność, przemieszczającą się wzdłuż drogi, przy której się rozbiliśmy. Z dystansu. Bezpiecznie. Nikt bliżej nie podchodzi. Tu nie ma nachalności, jedynie ciekawość. I życzliwość.Dokładnie to obserwujemy podczas drogi do Bobo Dioulasso. Jest tu jakby więcej ludzi niż w Mali, nie mówiąc o Mauretanii. Kraj biedniejszy, ale "cywilizacja" jakby większa - wzdłuż drogi są knajpki, sklepiki, mnóstwo ludzi. Wesołych, machających, uśmiechających się, pozdrawiających na wszystkie możliwe sposoby. Chodzących, jeżdżących na rowerach o wielkich kołach. Zauważam, że "total" to synonim stacji benzynowej, a "michelin" - wulkanizatora.Drogi są dość podobne do tych w Mali - też jest sporo progów zwalniających.Czasami droga ma offowy objazd, a na nim... też są progi zwalniające ;) Bramki płatnicze, które pojawiają się co jakiś czas zgrabnie i legalnie omijamy bocznymi objazdami, choć zdarza się kilka sytuacji, że przejeżdżamy "środkiem" i nikt nie zatrzymuje.Przez Bobo Dioulasso, pomimo ponad czterdziestostopniowego upału przejeżdżamy całkiem sprawnie. Już chyba każdy czuje rytm jazdy po tutejszych miastach.Kierujemy się do Banfory. Im bardziej się zbliżamy, tym bardziej zmienia się krajobraz. Jest soczyście zielono, wilgotno. Pola uprawne są nawadniane. Zupełnie inny klimat.Na kemping dojeżdżamy około 14:00. Chyba nigdy tak wcześnie nie dotarliśmy do żadnego celu. Lokujemy się w klimatycznych glinianych chatkach i przy piwku ustalamy co dalej.Punkt pierwszy na dziś - hipopotamy. Podobno jest tu spore jezioro, a w nim ciekawi lokatorzy, których może uda się zobaczyć (spotkać może lepiej nie ;)) OK, jedziemy. Prawie wszyscy, bo Hubert zostaje w bazie.Reszta jedzie w wioskę. Skręca w polną dróżkę, mijamy budkę, gdzie uiszczamy opłatę i wtedy łańcuch zagradzający drogę magicznie znika za dotknięciem czarnej rączki. Parkujemy nad jeziorem, na specjalnym parkingu dla motocykli. Zrzucamy motociuchy i lokalny wioślarz prowadzi nas do łódki, którą odbędziemy podróż. Każda, która stoi na "przystani" ma w sobie litry stojącej wody... OK, będzie ciekawie. Wsiadamy do jednej z mniejszych, ale suchszych. chwile głowimy się nad optymalizacją rozkładu masy. Idealnie nie jest ale płyniemy. Żartując z całej niedorzecznej sytuacji, w której obrócenie głowy na bok powoduje przechył łódki dopływamy do miejsca gdzie są hipcie. I naprawdę są! A kątem oka widzimy też grupkę lokalesów: Faceta, jego laskę (ale chyba jakąś nieoficjalną ;)) i jeszcze jednego gościa - nie dość , że są w trójkę, to jeszcze mają większą łódkę. No tak, ale to ich był ten biały samochód na "parkingu"... Nasz wioślarz postanawia, że podpłyniemy trochę bliżej, a on jeszcze pohałasuje, żeby hipopotamy się wynurzyły. To działa, choć mamy trochę pietra, że jak się wkurzą i nas staranują, to będzie niewesoło.Czas wracać. Jest fajnie, relaksacyjnie, popołudnie na jeziorze ma w sobie jakiś magiczny spokój.Bezpiecznie lądujemy na brzegu. Chłopaki, z wyjątkiem Neno idą się jeszcze wykąpać w jeziorze. Ja odpuszczam. W tej wodzie mogą mieszkać jakieś stwory, a w chatkach na campingu są prysznice (tj wydzielone miejsce, gdzie można sobie przynieść wiaderko z woda i się umyć ;)). Relaksujemy się więc na parkingu.A potem całą grupą wracamy po Huberta, bo mamy dzisiaj w planie kolejną atrakcję: McDonalds w wersji lokalnej! Jest szyld. Jest klaun (nawet na motocyklu). Jest menu. Jest hamburger. I frytki z prawdziwych ziemniaków. Oh yeah!Po uczcie mamy kolejną misję - znaleźć WiFi. Gość z McDonaldsa chce nam pomóc. Więc pomaga - ale zawozi do kafejki internetowej, gdzie owszem jest net, ale tylko w pakiecie z użyciem przestarzałych pecetów. A WiFi - tak jest w jednym hotelu. Jedziemy tam, ale mamy pecha - dzisiaj internetu nie ma. Nie działa. nawet w recepcji jest odpowiednia karteczka na ten temat, więc chyba to nie ściema.No cóż. Zwiedzając jeszcze kawałek miasteczka wracamy na kemping, gdzie chilloutujemy się przy lokalnym piwku. Jutro rano ustalimy co dalej....Przejechane: 409 km

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 14 - Przez Wagadugu

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 14 - Przez Wagadugu

23 stycznia 2015 - piątekPlan był prosty. Pobudka o 5, wyjazd o 6. Ale życie weryfikuje plany. Gdy dzwoni budzik każdy wrzuca drzemkę. I tak tezy razy. I tak jest ciemno, więc nie ma co się spinać. W końcu świta, więc się zbieramy. Śniadanie jest full wypas - jajka sadzone i chleb. Ale nie ma talerzy ani sztućców. Krzyś się upomina, to dostaje tylko on, inni nie ;)Pakujemy bagaże na motocykle i piaskami śmigamy do główniejszej drogi. Raz udaje mi się utknąć w jednej koleinie za Hubertem, więc jak tylko nadarza się okazja - zmieniam koleinę i łykam kolejne pisakowe kilometry. Na rozdrożu, "przy stacji benzynowej", czekam na resztę robiąc fotki. Okazuje się, że kilka osób po drodze miało przygody w postaci gleb - zdarza się :)Hubert tankuje paliwko z bańki, wszyscy też dopompowujemy koła, bo teraz będzie już twardziej. nawet może być asfalt :)Ruszamy uroczą drogą, znowu poprzecinaną "rowkami", na których można fajnie wyskakiwać. Widzę w lusterku, że Andrzej też podłapał tą zabawę ;)Zaczynają się szutry. Szybkie szutry. Jedziemy parami, żeby ograniczyć kurzenie. Jadę w parze z Hubertem. I nie ejst to łatwe. To, że wyskakują przed niego byki, to już wiemy, ale wyskakują też osły, kozy, owce, drób a nawet dzieci....Dojeżdżamy na posterunek celny i... mamy problem. Nie mamy dokumentu, którego nazwy nie wypowiadamy, bo wtedy się zorientują, że jednak wiemy o co chodzi. Więc ustalamy, że nie mamy "wizy dla motocykli". Musimy poczekać w budynku - w sumie dobrze - w miarę chłodno, jest na czym usiąść/uciąć drzemkę i jest telewizor :)I plakaty dotyczące profilaktyki Eboli.Tymczasem Neno i szef posterunku na skuterku jadą do innego biura, o wyższym statusie, żeby ustalić "co z nami zrobić".Czas leniwie mija, wręcz namacalnie czuć tracone godziny... Żeby się nie nudzić, to bawimy się w ćwiczenie zmiany pozycji na GSie. Gdy Andrzej dla zabawy wydaje z siebie odgłos "brum brum" stojący obok osioł zaczyna rżeć, jakby to była najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszał... może i tak jest...Wraca Neno i szef posterunku - sytuacja opanowana. Jak się tylko dowiedzieli co nas spotkało w Nara i że przez to nie mamy dokumentów, bo były inne priorytety, nie tylko nas puszczają, ale dają obstawę pickupa aż do granicy. Pozwala to bez dodatkowych kontroli przejechać przez następne kilka posterunków. Nie ma tego złego :)Granica Mali. Idzie wyjątkowo powoli. Każdy nas musi się wyspowiadać z tego co robi. Mówię, że jestem Project Managerem. Krzyś też mówi, że jest Project Managerem. No i jest problem - bo jak ja nim jestem, to Krzyś już nie może być... No i tłumacz się tu człowieku. Każdy więc wymyśla coś czym się zajmuje, żeby się nie powtarzało, bo inaczej jest kwadrans tłumaczenia. Potem pieczątki i pozostała papierologia. Atmosfera się lekko rozluźnia, i zostaję poproszona przez jednego z celników, który tylko siedzi i nic nie robi,  o pomoc w przywoływaniu właściwych osób, bo maja problem z wymówieniem niektórych imion czy nazwisk. Dostaję opierdziel od Neno, że z nim w ogóle gadam, bo to na pewno spowalnia procedurę. Zagotowuję się lekko, bo to totalna nieprawda, wręcz przeciwnie... ale ciężko to wytłumaczyć.W końcu mamy wszystkie paszporty i możemy jechać. Pas międzygraniczny to fajna czerwona szutrówka, z szutrowymi objazdami ;) a jakie maja barykady fajne :)Dojeżdżamy do granicy Burkina Faso i po raz pierwszy musimy zostać poddani testom, czy nie jesteśmy chorzy. Tu przejmują się Ebolą. Zanim zajmiemy się dokumentami, to musimy umyć ręce i pozwolić puszystej pani w namiociku zmierzyć nam temperaturę. Pistolecik wycelowany w czoło pokazuje temperaturę. Chłopaki mają każdy ok. 36,5 stopnia. Jest to skrzętnie odnotowywane w zeszyciku. W końcu moja kolej, dobrze, bo stanie w upale męczy. Wynik: 37,8 stopnia. No świetnie. Jeszce mnie tu zatrzymają na kwarantannę. Ponowny pomiar - to samo. Pięknie :( Ale pani mówi, że ok i pozwala mi się odprawić. Może z oczu mi na tyle dobrze patrzy i widać było, że słonko nagrzewa mi czachę że mnie puściła...W budynku pograniczników wpisujemy się do wielkiej księgi, a oni wbijają nam pieczątki w paszporty. Szybko, sprawnie, bezproblemowo. Co nie zmienia faktu, że można uciąć sobie drzemkę, albo postudiować plakaty. Ten o Eboli to standard już, ale druga kartka, która wisi obok, ma dużo ważniejsze informacje: rozpiskę meczów fazy grupowej Pucharu Afryki w piłce nożnej :) To chyba najsprawniej pokonana granica. Szutrami lecimy jakiś kawałek i zatrzymujemy się na posterunku celnym, żeby wyrobić papiery tranzytowe dla motocykli. tu tez idzie względnie sprawnie.Upał jest niemiłosierny... Popołudniowe słońce praży jak wściekłe. Gdy tylko ruszamy jest sporo lepiej, bo choć trochę czuć ruch powietrza... niestety gorącego, ale zawsze to coś.Po Burkina Faso jeździ się jakby inaczej. Tubylcy jeżdżą na rowerach i trakcjach, też są progi zwalniające oraz - nowość - bramki płatnicze za użytkowanie drogi. Na jednych płacimy jakieś grosze, ale tylko dlatego, że nie wybraliśmy objazdu dookoła budki, a jak już jesteśmy pod szlabanem, to musimy zapłacić - normalnie płacą tylko ciężarówki. I wszystko jasne na przyszłość. Za to pojawia się tez ruch kierowany - przez ludzi w fioletowych uniformach :)W pierwszej wiosce Hubert zatrzymuje się przy straganie z butelkami z paliwem. Bierze da litry po cenie niewiele wyższej od rynkowej, więc jest miłe zaskoczenie. Neno śmieje się, że za 200 metrów pewnie jest regularna stacja. I... ma rację - zatrzymujemy się na niej, ale tankuje tylko Neno, bo dystrybutor znowu jest na "wajchę" więc tankowanie wszystkich motków zajęłoby wieki.Reszta tankuje w najbliższej dużej miejscowości. Jest tez pora mocno obiadowa, więc decydujemy się, że coś tu zjemy. Neno odtwarza drogę do miejsca, w którym był przed dwoma laty. Znajduje knajpkę, gdzie wtedy zaczęła się najistotniejsza część jego afrykańskiej samotnej przygody, ale najpierw zwiedzamy sklep po drugiej stronie ulicy. Dwie urocze sprzedawczynie maja z nas nie lada ubaw, gdy rzucamy się na zimne picie (i piwo).W knajpce Neno podpowiada kucharzowi (który go poznał!) co ma dla nas wrzucić do gara i w efekcie dostajemy omlety z podsmażanym makaronem i warzywami. Pycha. Do tego dla niektórych kawka ze słodkim skondensowanym mlekiem.Po posiłku czeka na nas niespodzianka - do lokalu przychodzi Yves, czyli poznany tu przyjaciel Neno. Czas trochę nagli, więc tylko robimy sobie wspólną pamiątkową fotkę. Neno zostaje jeszcze chwilę na pogaduchy i przekazanie prezentów dla Yvesa i jego rodziny, a my jedziemy do Wagadugu.Neno dogania nas po jakimś czasie. Jest ciepło. Temperatura mierzona przy prędkości 100 km na godzinę wynosi 41 stopni...Do Wagadugu docieramy późnym i gorącym popołudniem (co w połączeniu z tutejszym ruchem ulicznym jest mega wyzwaniem). Na tyle późnym, że poczta, która była naszym celem, jest zamknięta. Ale tuzin sprzedawców pocztówek nadal jest aktywny, poznaje Neno i rozpoczyna się wybieranie, grymaszenie, targowani i kupowanie pocztówek. znaczki kupimy gdzieś indziej...Zaopatrzeni w pocztówki ruszamy dalej. Jeszcze tylko zahaczamy o stację benzynową i możemy wyjeżdżać z miasta i szukać miejsca na nocleg. Niestety gubimy się w ruchu ulicznym część zjeżdża na stację; ja ją przejeżdżam, ale lekko nielegalnie przecinając pod prąd ścieżkę rowerowo-skuterową (a znalezienie tam luki w jadących ludziach graniczy z cudem) w końcu docieram na obiekt, ale Neno całkowicie ją pomija. Próbujemy się z nim skomunikować, przy okazji się trochę odświeżając i nadając w świat komunikaty, bo jest WiFi. Udaje się w końcu ustalić, że Neno jest na kolejnej stacji. Jedziemy tam, zgarniamy go i już nie gubiąc się wyjeżdżamy z miasta.Szukanie noclegu dzisiaj nie jest łatwe. Długo po wyjechaniu z miasta nie ma absolutnie żadnego miejsca, gdzie w spokoju można rozbić namiot. Z pierwszej wybranej przez nas miejscówki się zwijamy, gdy idzie (albo wydaje nam się że idzie) w nasza stronę ktoś z psem. Drugie miejsce jest sporo gorsze... ale jest. Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby szukać dalej...Przejechane: 415 km

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 13 - Drugi dogoński trekking

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 13 - Drugi dogoński trekking

22 stycznia 2015 - czwartekW nocy bardzo mocno wieje. Drobne ziarenka piasku wciskają się wszędzie. To mnie budzi - i dobrze, bo trzeba pochować elektronikę, która jest na wierzchu... tablet, aparat fotograficzny, power bank, telefon, kable... Przeciągam materac pod przeciwległy "murek", bo tam mniej zawiewa (a przynajmniej tak mi się wydaje) i ponownie kładę się spać.Rano niespiesznie wstajemy na śniadanie. Dla odmiany - placki z miletu z dżemem. Ale że jest go mało, trzeba sięgnąć do własnych zapasów - Andrzej przynosi jakąś konfiturkę, która tu z nim przyjechała.Kostek jednam ma flaka w przednim kole, więc w porze śniadaniowej próbujemy dogadać jakiś serwis, ale, jak to tutaj bywa, nigdzie nikomu z niczym się nie spieszy. W sumie racja, są wakacje, a my dzisiaj znowu więcej kilometrów zrobimy na nogach niż motocyklami. W końcu pojawia się lokalny magik z odpowiednim sprzętem i naprawia dętkę. Jest w niej mała dziurka. Pewnie wczoraj, podczas jazdy po piachu na zmniejszonym ciśnieniu wpakowałam się na jakiś kamień, co w sumie trudne nie było.Posileni, czekając na rozwój wydarzeń, kupujemy lokalne wyroby na pamiątki. Ostro negocjujemy hurtowy zakup dogońskich czapek i innych pierdółek - ozdóbek, biżuterii, czy pięknie zdobionych dogońskich mieczy.Moja poparzona ręka nie ma się najlepiej - spod bąbla wyszło różowe mięsko, a wszechobecny "brud" chyba gojeniu ran nie służy...OK. Kostek zrobiony, wszyscy względnie zebrani i gotowi do jazdy - wsiadamy na nasze rumaki i jedziemy na kolejny trekking.Znowu nabijamy kilometry pieszo. Wspinamy się ukrytą ścieżką w głąb skał. Jest ciepło, męczymy się dość łatwo. A tymczasem lokalna grupa kobiet z wiaderkami na głowach pokonuje tę trasę lekko i sprawnie, najpierw nas wyprzedzając, a potem zostawiając daleko w tyle. Taaa...Docieramy na szczyt, gdzie rozciąga się płaskowyż.Jeszcze chwila i jesteśmy w kolejnej dogońskiej wiosce "w środku niczego". Zwiedzamy ją,  apotem robimy przerwę na fotki w najwyższym jej punkcie.Uwagę wszystkich przyciąga pracująca przed jedną z chat dziewczyna. Bardzo ładna.Jest misja - dotrzeć do niej! :) Gdy jesteśmy obok chaty jej maka (?) częstuje nas orzeszkami ziemnymi. Pyszne, świeże, niesolone. Mmmm... Pytamy, czy możemy wejść na podwórko. Możemy. Wchodzimy. Chłopaki proszą o możliwość zrobienia sobie zdjęć z dziewczyną. Jest zgoda, ale... nie w tym "roboczym" stroju - musi się przebrać. Trwa to krótką chwilę i... aparaty idą w ruch. Fotkę robi sobie każdy. Ja też, a co!Strój dziewczyny jest uroczy - ma piękne kolory, które mnie urzekają no i jest tamtejszy - autentyczny i tradycyjny (i nieważne, że wzór przedstawia motyw bożonarodzeniowy ;) a jesteśmy w muzułmańskim kraju!). Pytam, czy mogę taki przymierzyć - mogę - ten sam. Jest lekko spocony pod pachami, ale w ogóle się tym nie przejmuję ;) Zakładam go na siebie - nie leży idealnie, bo jednak mam zupełnie inną budowę niż typowa kobieta stamtąd, ale i tak mi się podoba. Jeszcze tylko zawiązanie tego czegoś na głowie i tadam!A może by go kupić? Pytam o cenę, zbijam i negocjuję. W końcu dochodzimy do kwoty, którą mogę zapłacić za taka pamiątkę. Strój ląduje u Buby w plecaku, pieniążki u matki dziewczyny i wszyscy są zadowoleni.Idziemy, bo czas nagli, a przed nami jeszcze kawał drogi.W głębi wioski zatrzymujemy się jeszcze w jednym miejscu. Zjadamy zakupioną przez Bubę papaję (oczywiście nie dziwi mnie to, że tu smakuje inaczej niż te papaje dostępne w Polsce) i podziwiamy figurki robione z brązu przez lokalnego rzemieślnika. Ktoś tam nawet kupuje - są naprawdę ładne, ale ciut za duże, żeby je zabrać do motocyklowego bagażu... niestety...Resztkami papai dzielimy się z wielkim żółwiem i rozpoczynamy zejście.Najpierw są tylko skały, ale potem robi się zielono - trafiamy na plantację, głównie cebuli, ale też innych warzyw. Pracują tu głównie dzieci - noszą wodę z pobliskiej rzeczki i podlewają uprawy. Te mniejsze zajmują się zabawą.Docieramy do motocykli i wracamy do wioski. Ponieważ jazda znowu mi "wchodzi" jadę pierwsza i na nikogo nie czekam. Wracam po śladzie z GPS - niby droga jest prosta, ale ma sporo odnóg, zwłaszcza w wioskach i nie chciałabym się zgubić :) Nagle ślad mi się urywa... no tak... w tamtą stronę włączyłam nawigację sporo za wioską... Kluczę więc między identycznie wyglądającymi glinianymi domkami, aż w końcu docieram do naszego hostelu. Zanim ruszymy w dalszą drogę chcę wziąć jeszcze prysznic. Gdy spod niego wychodzę, do hostelu docierają ostatni maruderzy z grupy... no to ich odsadziłam...Granicę z Burkina Faso zamykają o 18. I w zasadzie nie mamy szans zdążyć. Zwłaszcza, że Neno złapał gumę i trzeba wymienić dętkę. Więc ustalamy, że zostajemy tu jeszcze na kolejną noc i dopiero rankiem ruszamy w dalszą drogę. Zjadamy obiad - spaghetti z sosem, a potem kupujemy kolejne pamiątki. Ja za mieszankę walutową (lokalne, eurocenty i złotówki) kupuję słonia do mojej kolekcji, szal i masło do masażu, a w prezencie dostaję bransoletkę :)Krzyś znowu zabiera się za czynności serwisowe w swojej tenerce - trzeba naprawić jakieś śrubki, które się pokrzywiły przy transporcie na wojskowym pickupie i znaleźć prąd w jednym z gniazdek zapalniczki. A reszta tymczasem idzie zwiedzać wioskę - Buba prowadzi nas do swojego domu i opowiada swoją historię. Potem jeszcze chwilę się włóczymy.Jak wracamy, to Krysiu oznajmia, że znalazł prąd w gniazdku usb - wystarczyło przekręcić kluczyk ;)Wieczór spędzamy przy herbatce, bo jakoś wszystkie inne zapasy się pokończyły, a lokales, który pojechał do sklepu, chyba zaginął na placu boju bo od kilku godzin go nie ma.SMSowo korespondujemy z Piotruszem, ustalając co i jak. Wiadomość od niego nie jest dobra "Jest źle, złamanie kości i zerwanie więzadła, konieczna operacja." Rozważamy miliony scenariuszy, ale jedno jest pewne - Piotrusz musi pilnie wracać do Polski. A co z jego motocyklem? Wszystkie motki musza razem wjechać do Maroka...Pojawia się zaginiony kierowca z jakimiś napojami chłodzącymi, ale w zasadzie raraz wszyscy zwijają się spać. Nastroje jakieś takie pochmurne...Przejechane: 14 km

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 12 - Kraj Ludzi Syriusza

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 12 - Kraj Ludzi Syriusza

Modeka Breeze Lady - afrykański sprawdzian

dwa kółka i spółka

Modeka Breeze Lady - afrykański sprawdzian

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 11 - Na końcu świata

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 11 - Na końcu świata

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 10 - Korrida w Bamako

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 10 - Korrida w Bamako

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 9 - cz. 2 - Chronieni przez wojsko

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 9 - cz. 2 - Chronieni przez wojsko

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 9 - cz. 1 - Aresztowani przez wojsko

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 9 - cz. 1 - Aresztowani przez wojsko

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 8 - HardcoreOFFo

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 8 - HardcoreOFFo

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 7 - Operacja

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 7 - Operacja

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 6 - Kryzys paliwowy

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 6 - Kryzys paliwowy

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 5 - Południe - południowy wschód

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 5 - Południe - południowy wschód

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 4 - Mauretańska Kronika Graniczna

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 4 - Mauretańska Kronika Graniczna

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 3 - Wymarsz i rozruch

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 3 - Wymarsz i rozruch

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 2 - Przymusowo uziemieni

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 2 - Przymusowo uziemieni