Kolumbia 2016 - Dzień 11 - Biznes klasa

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 11 - Biznes klasa

08 marca 2016 - wtorekBudzę się rano. Namiot się nie poskładał bardziej, bajorko z wody się nie powiększyło, kark nawet nie boli od krzywego spania. Czas się ogarnąć, bo wszędzie, zwłaszcza na mnie, jest pełno piaskowego błotka. Wieje dość ciepły wiatr, choć daleko mu do siły tego wczorajszego, niebo jest zachmurzone, ale temperatura oscyluje w granicach 26 stopni. Tak na oko.Czas na prysznic. W sumie dobrze, że idę tu za dnia, bo nie ma żadnego oświetlenia w "kabinach". Nie ma tez żadnych wieszaczków, więc ręcznik i ciuchy trzeba przewiesić przez drzwi, zmniejszając jeszcze dopływ światła. Woda leci prosto z krótkiej rurki wystającej z sufitu i jej przepływ jest zerojedynkowo regulowany zaworem kulowym.Teraz śniadanie i zestaw jajeczno-plantanowy z kiepską kawą.Ale zabawa dopiero przed nami - trzeba wyczyścić i wysuszyć namioty. Na szczęście lekki wiaterek bardzo w tym pomaga. A kuferek Bzyczka, gdzie przez noc mieszkała elektronika nie przeciekł - fajnie :) Przy okazji podziwiamy jak pan lokales z wielką beczką na kanapie walczy z motkiem, żeby go odpalić - z sukcesem!W sumie to dobrze, że wczoraj pochodziliśmy po pustyni, bo dzisiaj grzęźlibyśmy w błocie. Za to kolory zdecydowanie zyskały na intensywności. Ustalamy plan na dziś i kolejne dni - przygoda powoli się kończy, więc musimy dobrze rozplanować czas i trasę. Pakujemy się na motki i jedziemy - najpierw w głąb pustyni (na jakieś 10 km) i z powrotem. Widoki dalej są nieziemskie.Kolory i skały zmieniają się całkowicie.Mimo tego, że Zumo pokazuje, że jest droga, która może oszczędzić nam powrotu po własnych śladach nie ufam mu za bardzo, bo miejsce, gdzie ta droga powinna być nie wzbudza mojego zaufania - wygląda jak każdy inny kawałek pustyni. Ufamy więc osmandowym mapom Marka i cofamy się w kierunku Villavieja, ale przed wioską odbijamy w kolejny offowy odcinek, liczący ok. 40 km.Jest błoto i rzeki.Są mostki i wąskie, ciemne tunele (ruch jest dwukierunkowy).Jest fajnie.Dojeżdżamy do cywilizacji i w Natagaima stajemy na jedzonko. Dzisiaj risotto z kurczakiem. Całkiem dobre.Jedziemy dalej na północ. Droga jest nudna i prosta. Tankujemy i odbijamy w bardziej boczne dróżki dla urozmaicenia, ale w sumie dalej jest trochę nijak. Zwłaszcza, po pustynnych widokach.Powoli szukamy jakiegoś miejsca na nocleg, ale jak na złość im bliżej Ibague tym mniej jakichkolwiek miejscowości. Totalna pustka. Tylko pastwiska i "pegeer-y". Na rozjazdach "autostrad" przed Ibague trochę się gubimy i po kilku nawrotkach na rondach jeździmy w kółko. Oddalamy się od dużego miasta, ale dalej nie ma miejscowości, a jak są, to bez hoteli. Docieramy do Venadillo, gdzie znajdujemy super nówkę hotel, klimatyzowany, choć bez netu. Pokój jest wielkości niemalże mojego mieszkania, a łazienka - salonu. Widać, ze wszystko nowiutkie i dopiero co wykańczane. Normalnie biznes klasa z ekstrawaganckimi lampami :) Za 55000 COP.Ogarniamy się i idziemy na soki. Zamawiamy dwa, ale w efekcie dostajemy po dwa. No to litr soku znowu trzeba wypić, trudno :) Zastanawiamy się, czy takie cukiernie z sokami miałyby u nas prawo bytu. Pytanie nasuwa się po tym, jak widzimy grupę kilku rosłych facetów, którzy siadają przy stoliku obok i zamawiają soczki i ciastka. U nas takich raczej można by znaleźć w knajpie (lub na ławce w parku) z półlitrowym browarem, a nie z półlitrowym smoothie w ręce :) Niemniej jednak litr soku za dolara to luksus, bo u nas szklanka świeżego soku z importowanych pomarańczy to ze 12 złotych lekko...Skoro o piwku mowa, to idziemy na tradycyjne wieczorne. Knajp jest kilka, w każdej muzyka wyje na cały regulator tworząc ogólną kakofonię. W końcu siadamy w jednej knajpce w bocznej uliczce, tuż obok myjni dla motocykli. Jestem w stanie wcisnąć jedno małe piwko. Znowu właściciel knajpy pyta, czy muzyka OK... ech, co mamy odpowiedzieć? Niech gra :) w końcu to element krajobrazu!Wracamy do hotelu. Udaje mi się na moment podpiąć do jakiegoś niezabezpieczonego netu, ale potem mnie odcina. Uzupełniam notatki z wyjazdu i katem oka dostrzegam gekona, który biega po pokoju. Chowa się za łóżkiem. Niech się chowa. Gekony mi akurat absolutnie nie przeszkadzają.Przejechane: 266 km (rekord na tym wyjeździe ;))

Kolumbia 2016 - Dzień 10 - Operacja

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 10 - Operacja "pustynna burza"

07 marca 2016 - poniedziałekZwolniłam miejsce na karcie w GoPro. Muszę przyznać, że nie nadaję się na operatora kamery - pół wyjazdu minęło i, pomimo ustawienia kamerki z pomocą podglądu w aplikacji na telefonie większość filmików przedstawia radosne poczynania przedniego koła :(  W sumie nawet nie wiem po co ja to kręcę, za filmiku z Bhutanu sprzed 2 lat nawet się nie zabrałam, więc  z tymi nie będzie lepiej...Dla odmiany od ostatnich słodkich i tłustych śniadań to dzisiejsze jest ful wypas - jajecznica, tosty, soki. W nocy i nad ranem popadało, ale jest ciepło i zmierzamy na pustynię (czyli ma być sucho!) więc w ostatnim momencie wypinam membranę. Walka ze spodniami trwa dobre kilka minut i przypomina próbę założenia mokrych dżinsów. Więc albo przytyłam i tyłek mi się nie mieści w gacie, albo nie wiem co...Jedziemy! Droga jest jakaś takaś mało widokowa, ale cóż zrobić. Potem jest trochę lepiej.Zjeżdżamy na stację benzynową, bo chcemy zatankować - nie ma paliwa. Oho? Zaczyna się? Następna stacja jest za pół godziny jazdy. Tam jest benzyna, więc zalewamy baki i przy okazji wypijamy lurowatą kawę.Jedziemy wzdłuż Magdaleny, ale, że do celu naszej dzisiejszej podróży mamy stosunkowo blisko postanawiamy trochę pokluczyć po okolicy, żeby tę drogę wydłużyć.Zjeżdżamy więc w boczne dróżki. W jednej z nich ścierwojady obrabiają zdechłą krowę dłubiąc jej dziobami w nozdrzach i innych zakamarkach.Potem jedziemy przez ciekawy stopień wodny...... mosty...... i mniejsze dróżki...... i wypadamy na "główną" drogę, która wcale na taką nie wygląda. Choć potem jest już bardziej cywilizowana.W jednym miejscu zatrzymujemy się pod drzewem zasiedlonym przez dziesiątki zielonych papug. Jazgot jest niemiłosierny, ale są bardzo płochliwe i uciekają całym stadem zanim udaje się je sfotografować.Jest coraz cieplej, choć lekko mgliście. Za to zakręty bardzo dobrze wchodzą :) Drzewa dookoła wyglądają zupełnie inaczej niż te w dżungli - są drobnolistne i bardziej suche. W ogóle jest bardziej sucho. W Palermo zatrzymujemy się na croissanta i sok. Jesteśmy znowu zafascynowani tortami, które kręcą się w chłodzonych witrynkach. I nie są to atrapy!. Wygląda, jakby codziennie pół miasteczka miało urodziny, no chyba, że jedzą te torty ot tak, bez okazji.Czas jechać dalej.Przejazd przez Neiva jest bardzo OK, bo nie zapuszczamy się do centrum. Wyjeżdżamy w kierunku pustyni Tatacoa. I tu zaczynają się schody - mnie chce się siku, a nie ma się gdzie zatrzymać. W końcu uda je się znaleźć jakiś kawałek krzaczka przed drutem kolczastym. Niestety załatwianie potrzeby dostarcza mi również traumatycznych przeżyć - bo gdy spokojnie sobie kucam, mój wzrok pada na twarz... ludzką twarz... no może nie do końca ludzką, ale lalki... lekka makabreska.Skręcamy w kierunku pustyni, i zaczynają się pustynne klimaty. Jest zjawiskowo, a co dopiero będzie później?W Villawieja lekko się gubimy - tzn musimy zawrócić (jak i kilka samochodów), bo na końcu drogi jest wykopany głęboki rów.Im bliżej celu, tym krajobraz bardziej zachwyca.Zajawieni pięknem przyrody dookoła co chwila się zatrzymujemy. Ja przy okazji wklejam się w błoto, którego wcześniej nie zauważyłam.W końcu dojeżdżamy do celu naszej podróży. Dziś stawiamy na nocleg pod gwiazdami - w końcu trzeba wykorzystać namioty! Camping jest za 6000 COP, Marek zdobywa piwo i można rozłożyć obozowisko.Zamawiamy kolację i zanim się ściemni idziemy na spacer po okolicy. Jest fantastyczne... choć lata kilka komarów. Skałki na pustyni są z gliny, więc każdy deszcz zmienia ich kształt. Niby są wytyczone jakieś szlaki i ścieżki, ale nie bardzo odnajdujemy ich przebieg. Z drugiej strony - ciężko się tu zgubić.Ściemnia się to wracamy. Akurat na kolację. Jest przepyszna, więc pałaszujemy ze smakiem. Niestety zaczyna padać. Marek biegnie do namiotów, żeby sprawdzić czy wszystko jest zabezpieczone. Potem chilloutujemy się w bujanych fotelach podziwiając wielkie ćmy i oglądając pioruny, które uderzają coraz bliżej i bliżej.Przychodzi druga fala deszczu, którą przeczekujemy. Gdy słabnie - czas na przeniesienie się do namiotów. Ale zaczyna niesamowicie mocno wiać. Zacina więc w poziomie mieszanka piachu i wody. w przedsionku namiotu torba, którą tam zostawiłam jest cała w błotnym syfie. tak samo buty. Zacina coraz bardziej, więc nie myśląc zbyt wiele wrzucam wszystko do namiotu. Wiatr wzmaga się jeszcze bardziej, tak samo deszcz. namiot składa się pod naporem żywiołu i w środku robi się coraz mniej miejsca. Fragmenty tropiku, który styka się z warstwą wewnętrzną i klamotami w środku zaczynają podciekać. W rezultacie w środku robi się lekkie bajorko. Piach zgrzyta mi w zębach. Odczucia są jakbym rozbiła namiot pod wodospadem. Dookoła rozbłyskują pioruny. Zastanawiam się ile to wszystko wytrzyma i na wszelki wypadek staram się zapakować wszystko do torby i ułożyć w jednym miejscu, żeby w razie ewakuacji mieć wszystko pod ręką. w tym wszystkim staram się znaleźć jak najwygodniejszą pozycję dla siebie. To nic, że jestem cała w piachu, i brudna po całym dniu jazdy, to nic, że nie umyłam zębów, robię sobie mały dzień dziecka i staram się usnąć w takich warunkach jakie są, choć jest trochę straszno. Nie wiedziałam, ze największa ulewa wyjazdu dopadnie nas na środku pustyni...Przejechane: 205,1 km

Kolumbia 2016 - Dzień 9 - Prekolumbijskie wykopki

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 9 - Prekolumbijskie wykopki

06 marca 2016 - niedzielaDziś mamy w planie trochę zwiedzania i mniej jazdy, Planujemy odwiedzić Park Archeologiczny. W okolicy jest dość sporo miejsc, które słyną z prekolumbijskich rzeźb i rękodzieła wykopanych spod ziemi, ale na pewno nie uda nam się zwiedzić wszystkich, więc stawiamy na jedno dobre miejsce.Zostawiamy bagaż w pokoju i "na lekko" jedziemy parę kilometrów za miasteczko. Znowu mam stres związany z nieodpowiednim ubiorem. Zostawiamy motki na parkingu przed parkiem i idziemy po bilety. Wstęp kosztuje 20000 COP. W zamian otrzymuje się paszport uprawniający do wejścia do kilku atrakcji rozsianych wokół San Agustin. My odwiedzimy te zgromadzone w parku: Muzeum, Mesita A, B, C, D, Bosque de las Estatuas (Las Staui), Fuente de Lavapatas i Alto de Lavapatas. Wejście do różnych sekcji jest oznaczane w paszporcie suchą pieczęcią w kształcie rzeźb.Zanim zaczniemy zwiedzać korzystam z toalety. Pierwsze drzwi, które otwieram ukazują przede mną muszlę pełną żołtego płynu. Wkurzam się, gdy ktoś nie spuszcza po sobie wody... sprawdzam kolejną kabinę i jeszcze kolejna i to samo. W końcu sama spuszczam wodę w jednej i... muszla wypełnia się żółtą cieczą. Aha, taki kolor wody, no dobrze ;)Jest dość ciepło i wilgotno, więc nawet ten kilkukilometrowy spacer trochę daje w kość. Zaczynamy od muzeum, gdzie w kilku salach pokazane są figurki, na których podstawie wyjaśniona jest ich symbolika i przedstawiona historia odkrywania tego miejsca i prowadzonych prac.Następnie, przemierzając niewielkie stanowisko D, idziemy do Lasu Statui. To ścieżka w lesie, gdzie rzeźby sobie stoją na postumencikach, zadaszone paskudnymi daszkami z blachy falistej. Gdyby chociaż były to jakieś liście, robiłoby to o niebo lepsze wrażenie.Potem odwiedzamy stanowiska B i C...i kierujemy się do Fuente de Lavapatas, gdzie cicho szemrze strumyk i jest fajny most.Teraz czeka nas wspinaczka na położone wyżej stanowisko Alto de Lavapatas. Po drodze są jednak atrakcje w postaci kramów z lokalną chińszczyzną tudzież rękodziełem ludowym :) Chwilę oglądam co można zanabyć w charakterze pamiątek. W jednym ze sklepików sprzedają lody - zamrożone słodkie soki z owocami. Biorę czerwonego, Marek zielonego. Są słodkie i dość szybko topią się w upale, co skutkuje pojawieniem się kolejnej plamy na moich spodniach (przy śniadaniu odkryłam mega tłustą plamę na mojej bluzie z kapturem na wysokości klatki piersiowej, więc mam kolejne do kompletu). W tym samym sklepiku kupuje też kolczyki w kształcie słoników, pomalowane w typowo kolumbijski wzór z kolorowych kropeczek - dołączą do kolekcji).Na wyżynie jest kilka figur i fajny widok na okolicę. A jednocześnie jakaś taka dziwna pustka.Odpoczywamy chwilę i rozpoczynamy odwrót. W jednym ze sklepików kupujemy kilka pamiątkowych drobiazgów.Jeszcze tylko zahaczamy o stanowisko A i wracamy do motorków. Nie wiedzieć kiedy zrobiło się już dość późno.Zanim jednak wracamy do miasteczka odbijamy nieco w bok i zjeżdżamy do przełomu Rio Magdalena. Droga jest wyjątkowo kamienista, a mój nieodpowiedni ubiór wcale nie ułatwia zjazdu. Wiem, że większość to uprzedzenie w głowie niż faktyczne zagrożenie, ale tak mam - na moto - tylko w pełnym stroju...W San Agustin parkujemy przed knajpką i każde z nas wsuwa dwudaniowy obiad (pożywna zupa, ogromianste drugie danie, sok) po 6000 COP (8 zł). Zabieramy rzeczy z hotelowego pokoju, przebieramy się i ruszamy w kierunku Pitalito.Już po pierwszych paru kilometrach mam dość jazdy na dzisiaj, bo prawie ląduję na czołówce z jakimś pickupem, który ni stąd ni zowąd nagle postanawia na podjeździe, podwójnej ciągłej i zakazie wyprzedzić autobus gwałtownym manewrem pojawiając się na pasie, którym ja jadę w dół. Marek przejechał, a wtedy tuż przede mnie wyskoczył ten samochód. Nawet nie próbował zjechać czy wrócić na swój pas czy zwolnić. To ja miałam hamowanie awaryjne i ominięcie ruchomej dużej przeszkody... Robi mi się ciepło, a kolejne kilometry przejeżdżam w maksymalnym spięciu.W przeciwną stronę sunie sporo motorków dosiadanych przez wojsko. Trochę śmiesznie wygląda dwóch rosłych facetów z długa bronią jadących na motkach klasy 150 ;)Droga jest ciut nudnawa, ale nie dlatego, że jest jakaś nieatrakcyjna - po prostu człowiek przyzwyczaja się do krajobrazów i zieleń i wszystko przestają już robić takie wrażenie. W miejscowości Timana stajemy na soki i kawkę.Krajobraz ciut się zmienia. Pojawiają się niewysokie góry, ale bez zieleni - suche, porośnięte jedynie krzakami. A w ogóle to już walkiem wprawnie jeździmy  "po kolumbijsku" trochę naginając przepisy i wciskając się w wolne miejsca na drodze. Coraz rzadziej zdarza się, że lokalesi nas wyprzedzają, a ciężarówki kąsają po tyłkach. Udało się też sprawdzić jak szybko jeżdżą nasze motorki - wyciągnęły stówkę z góry, ale skończył się prosty odcinek testowy, więc nie wiem czy jadą szybciej ;)  W dodatku wyprzedza nas DL (to pierwszy z większych motocykli jaki tu widzę), więc odpuszczam bicie rekordów prędkości...Jeden odcinek drogi, między skałami, jest szczególnie malowniczy. Chcę nagrać pomykanie po winklach, ale kamerka robi mi pipipi oznajmiając zapełniona kartę. Pikanie nieco mnie wytrąca ze skupienia, przez co jeden z ostrych zakrętów w prawo pod górę mnie ciut zaskakuje, ale wychodzę z tego bez większych problemów, choć nieco koślawo. Może i dobrze, że się to nie uwieczniło, bo Instruktoru by miał co "chwalić" ...Jedziemy doliną rzeki Magdaleny, więc co jakiś czas mijamy jej mniejsze dopływy, a w nich kapiących się ludzi. W końcu trafiamy nad całkiem urokliwe rozlewisko rzeki.Na nocleg zjeżdżamy do małej miejscowości o wielkiej nazwie Gigante. Motki tak samo jak wczoraj, wjeżdżają do hotelu po desce - wszyscy są profesjonalnie przygotowani na taka okazję. Podczas wprowadzania Bzyczka deska się jednak osuwa i mój motek centralnie zawiesza się na progu. Na szczęście wszystkie newralgiczne miejsca zabezpieczyła stopka centralna, więc oprócz lekkiego odpryśnięcia betonowego progu nie ma zniszczeń. Widok z naszego okna znowu jest na motki :)Idziemy na spacer po miasteczku. Sklepy są zakratowane, co znowu nasuwa różne myśli na temat bezpieczeństwa. Siadamy na piwko w knajpie z  lokalną muzyka przekraczającą wszystkie normy głośności. Nie może się obyć bez kilku spotkań z naciągaczami, którzy chcą od nas wysępić kasę, a z którymi Marek chętnie wdaje się w rozmowy, żeby poćwiczyć swój hiszpański.Piwko powoduje lekki głód, więc udajemy się do strefy gastronomicznej na centralnym placyku z mini parkiem i kościołem. Dziś w menu mamy pizzę z chorizo i ananasem - całkiem smaczną i sprawnie przygotowywaną przez ojca i jego dzieci.Gdzieś dochodzi już świadomość, że minęła już połowa wyjazdu, że powoli zaczęliśmy odwrót na północ, i choć pewne atrakcje jeszcze przed nami, to za nami już naprawdę sporo. Ech... Fajnie jest...Przejechane: 167,9 km

Kolumbia 2016 - Dzień 8 - Opole '77 unplugged

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 8 - Opole '77 unplugged

05 marca 2016 - sobotaUlice są jaskrawożółte. I moro. Jest pełno policji i wojska. Każdy uzbrojony. Żołnierze w kaskach z siatką, w polowych mundurach, z plecakami. Maszerują po ulicach we wszystkich kierunkach. Na skrzyżowaniach jest ich sporo, a im bliżej głównego placu w mieście tym więcej. mam mieszane uczucia - to, że są, to znaczy, że jest niebezpiecznie, czy wręcz przeciwnie? Śniadanie w typowej kolorowej soko-cukierni upływa na rozmyślaniu o bezpieczeństwie w Kolumbii i patrzeniu na przemarsz mundurowych przed lokalem.Po śniadaniu odbieramy motki z parkingu. W sumie nie napisałam wcześniej, ale parking to po prostu tak zaaranżowane patio, dostępne przez mikro wjazd. Parking za nockę kosztuje o ile pamiętam 10000 COP - zostawia się motek, można tez kask, dostaje kwitek. Motek odbiera się na podstawie kwitku, lub jeśli się go zgubiło - na podstawie dowodu rejestracyjnego. Nasze motki stoją w zupełnie innym miejscu niż je wczoraj zostawiliśmy. Mój nie ma już zblokowanej kierownicy, ale co to dla "fachowców", gdy trzeba go było przeparkować. Na kanapie mam odbite kocie łapki.Pod hotelem parkujemy motocykle. Lokalni żebracy podchodzą do nas jak do bankomatów prosząc o kasę. Czasem trzeba się na to znieczulić. A dodatkowa informacja, że jesteśmy z Węgier ucina wszelkie pogawędki, bo nikt w tym języku nie mówi absolutnie nicMożemy wyjechać. Postanawiamy jednak zatankować, więc chcąc nie chcąc po chwili znowu wjeżdżamy do centrum. Tym razem (w przeciwieństwie do akcji z Włoch rok temu) Zumo znajduje stację i tankujemy motki. I wyjeżdżamy z Popayan po raz drugi.Wbijamy się na mniej uczęszczaną drogę. na jednym z murów widzę wielki czerwony napis CAMP. Kolejne pytanie w głowie - czy to po prostu oznacza, ze jest tu kemping, czy to 'graffiti"  wyznaczające terytorialne granice jakiegoś zbrojnego ugrupowania typu FARC, mimo, że w tym kontekście ten skrót nie brzmi "znajomo"...Droga jest urocza, kręta. Dookoła jest zielona dżungla. Co jakiś czas pojawiają się faceci z maczetami. Tłumacze sobie, że to oczywiście do przedzierania się przez zielone chaszcze, a nie w celu zarzynania turystów ;)Przed zjazdem na Purace, które było naszym celem na wczoraj, utykamy na dobre pół godziny. Ruch jest całkowicie wstrzymany ze względu na budowę mostu. Jest prawie południe, prawie równi, prawie nie ma cienia - ciekawe wrażenie. Mimo wszystko gdzieś tam próbujemy chronić si przed palącym słońcem, jednocześnie podglądając pracowników kierujących ruchem - są to lokalni Indianie, ubrani w charakterystyczne regionalne stroje.Gdy ruch zostaje wznowiony pniemy się pod górę. Droga wije się na niemalże 3500 m npm i jest mega widowiskowa.Nagle kończy się szerszym placem, przy którym stoi schronisko prowadzone przez Indian. Tu byśmy zatrzymali się na noc wczoraj, gdyby deszcz nie uziemił nas w Popayan...Zamawiamy tam herbatkę i obiad. Czas oczekiwania to ok. pół godziny, więc idziemy na małą wycieczkę po okolicy. Jeden z lokalesów doradza, żebyśmy wzięli przeciwdeszczówki, bo popada. Owszem, są chmury, ale wg nas padać nie powinno. Mimo tego słuchamy jego rady.Wysokość daje w kość. Kilka kroków i zadyszka gotowa. Powietrze jest rzadkie i chłodne. Ale krajobrazy wynagradzają wszystko.W pewnym momencie zrywa się olbrzymi wiatr i zaczyna zacinać zimnym deszczem. Warto było wziąć stroje przeciwdeszczowe - jednak wiedza lokalnych "górali" jest niezastąpiona.Wracamy na obiad. Przestało padać, więc zrzucamy z siebie kondomy, żeby się wysuszyły. Jedzenie już na na s czeka. Zupa jest bardzo konkretna - z makaronem i fasolką, ale i kolendrą, więc Marek dostaje większość mojej porcji. Za to pstrąg jest idealny. Przepyszny. Do tego słodka herbata, ale raczej jakaś ziołowa i nie słodzona cukrem, bo zupełnie inaczej smakuje.Czas się zbierać. Płacimy za posiłek, żegnamy się z gospodarzami i wracamy tą samą drogą, podziwiając po drodze widoki. Rozdzielamy się - Mark zostaje w tyle. Na rozjeździe czkam na niego dłuższą chwilę. Zaczyna padać, więc znowu uzbrajam się w przediwdeszczówkę. Marka dalej nie ma. Już mam zamiar zawrócić i sprawdzić co z nim, kiedy pojawia się na horyzoncie i możemy jechać dalej.Dojeżdżamy do miejsca robót drogowych i wyjeżdżamy na główną drogę. Po chwili natrafiamy na całkiem spory wodospad. Zatrzymujemy się przy nim nie tylko na fotki, ale i ubranie w ciuchy, bo zrobiło się dość zimno. Parkując moto pod wodospadem o mało co nie zaliczam gleby, bo motocykl mocno przechyla się na stopce bocznej, ale że masa niewielka, to utrzymuję go i stawiam stabilnie.Jest w sumie dość późno, a przed nami jeszcze spory odcinek do przejechania. Spektakl chmur na niebie zachęca do częstych postojów na fotki.Pniemy się w górę i wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Purace. Droga znowu przeradza się w off. Wjeżdżamy na rozległą równinę, zwaną Doliną Espeletii, usianą tymi ciekawymi roślinami.Chwilę dalej - Dolina Tapirów, jednak żadnego nie spotkaliśmy.Za to w przeciwną stronę co jakiś czas suną powoli ciężarówki z owocami lulo. Aż dziwne, ze nie robi się z nich marmolada na tych wertepach. Ale w razie czego - jest to pocieszające, że ktoś tędy jeździ, więc w razie W można liczyć na pomoc.Co jakiś czas widać pojedynczych żołnierzy w kamuflażu... Zastanawiam się ilu z nich nie zauważyłam, jak poszłam w krzaczki za potrzebą...Znowu zaczyna padać. Potem droga robi się czerwona. Jest niesamowicie, bo ołowiany kolor nieba dodaje wielkiego uroku. Nie mamy tyle czasu na zatrzymywanie się, ile byśmy chcieli. Powoli się zmierzcha, a my mamy przed sobą kilkadziesiąt kilometrów, a jazda nocą po Kolumbii nie jest wskazana. Zwłaszcza w tym regionie.Przy wyjeździe z parku są koszary wojskowe - zasieki, druty kolczaste, worki z piaskiem, wieżyczki strzelnicze i wszechobecne karabiny. Bezpiecznie?Wjeżdżamy na asfalt. Robi się ciemno. Lokalne pojazdy jeżdżą jak dzikie, a my nie mamy odwagi z nimi walczyć ani wyprzedzać tych mniej żwawych, dlatego grzecznie jedziemy do San Agustin. Na miejscu lokujemy się w hotelu "El Turista". Mamy pokój z widokiem na patio, w którym są ogólnodostępne toalety, stanowisko do prania i... parking dla motocykli...Szybko się odświeżamy i ruszamy w miasto. Zaczynamy od porcji witamin - soków ananasowego (ja) i ananasowo-bananowego (Marek). Potem z lokalnych straganów kupujemy kurczaki na patyku, żeby zaspokoić pierwszy głód. Idziemy tez na główny plac, gdzie stoi klasyczny lokalny autobus, a w nim siedzi orkiestra i gra lokalna muzykę. Za spora ilość gotówki można wsiąść do tego autobusu i posłuchać muzyki z bardzo bliska. Ciekawy pomysł, bo stojąc obok autobusu można tez posłucha, za darmo ;)Wracamy do budek z jedzeniem - na "drugie danie" bierzemy chorizo z drugiego straganu, Lokalny piesek, wyglądający jak biały Pankracy idzie z nami krok w krok na wypadek gdybyśmy nie dojedli...Idziemy do baru na piwo. Na dwóch ekranach wyświetlane są teledyski/teksty piosenek karaoke. Te nowe przeplatają się z takimi bardziej klasycznymi. Modzi, piękni, wyfotoszopowani z okresu bieżącego mieszają się z wąsatymi brzuchatymi w strojach a'la Abba z lat 70-tych. Wrażenia jak z festiwalu w Opolu. Albo Sopocie. A potem wysiada prąd. w całej wiosce. Może to partyzanci robią wstęp do jakiejś akcji? Mimo wszystko zamawiamy kolejne piwko, obsługa baru przynosi świeczki. Tylko panie ze straganami z jedzeniem maja własny prąd do własnych żarówek i blackout ich nie dotyczy. Po pół godzinie wszystko wraca do normy i znowu jest głośno i kolorowo. Ulica sunie wesoły autobus z muzyką na żywo...Przejechane: 169,6 km

Kolumbia 2016 - Dzień 7 - Back from Cali

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 7 - Back from Cali

04 marca 2016 - piątekRano mamy totalna głupawkę z powodu super miejsca do spania - hałas od tirów jest niemiłosierny, jak również wibracje przenoszące się od drogi, przez budynek i twardy materac, nie wspominając o smrodzie spalin, który wdziera się do pokoju. To skutecznie mobilizuje nas do wstania. Idziemy do centrum na śniadanie (a potem okazuje się, że śniadaniową knajpkę, pewnie kilka razy tańszą, mieliśmy w brami obok ;)) - ja zajadam jakiegoś pieroga z pikantnym farszem i ziemniaka i popijam prawie litrem soku z mango. Marek wybiera coś bardziej na słodko i sok. Rachunek chyba nie uwzględnia wszystkiego, bo płacimy 8000 COP za całość, ale nikt za na mi nie krzyczy ani tym bardziej nie strzela, więc nie ma tematu. W międzyczasie lokalny pucybut koniecznie chce wypastować nam nasze turystyczne buty...Wracamy do hotelu, pakujemy się i uzbrajamy motki w bagaże. Jeszcze tylko siku na debet w kibelku na stacji (pominę jego opis, bo co bardziej wrażliwi mogliby przestać czytać) i ruszamy.Droga jest "taka se". Industrialne klimaty nie zachwycające absolutnie niczym, a do tego dość spory ruch, bo w końcu jesteśmy w okolicy dużego miasta. Cali... nie wiedzieć czemu w głowie zaczyna grać mi "Back from Cali" Slasha...Nieco kluczymy po autostradzie próbując się z niej wydostać na mniej uczęszczane drogi.Kilka węzłów przemierzamy więcej niż raz, żeby w końcu wyplątać się z nitki asfaltu i wjechać w delikatny off z polnymi drogami i błotem i kolejnymi zakratkowanymi figurkami na skrzyżowaniach.Na zjeździe z offu na główną drogę stajemy na drugie śniadanie - lurowatą kawę i croissanta, jest też WiFi, więc mogę się zameldować tu i tam.Przed nami wyjątkowo prosta i nudna droga - prawie bez zakrętów. Dlatego też rozglądam się na prawo i lewo, żeby czymś zająć głowę. Na przykład widać serie kominów, po trzy, a każdy z nich produkuje inny odcień szarego kolorku. Albo "vehiculo extra longo" - mega długie pojazdy - ciągnik siodłowy i 5-6 naczep z kontenerami, albo traktor z 6 przyczepami wypełnionymi drewnem lub trzciną. Na szczęście wszystkie jadą z przeciwka, bo wyprzedzać takie to istny koszmar, zwłaszcza na motkach, które mają przyspieszenie malucha jadącego pod górę. W jednym miejscu jest zagłębie figurek ogrodowych. u nas są to krasnale, a tu kilkumetrowe Jezusy i baranki...Jakieś 80 km przed Popayan znowu zaczynają majaczyć na horyzoncie jakieś górki, a droga nieco bardziej się zawija. Pojawia się tez coraz więcej wojska. Rozsiani co kilkaset metrów żołnierze stoją przy drodze z uniesionymi w górę kciukami. Ciekawe czy to oznacza, że droga jest "czysta", bo raczej nie łapią stopa. W sumie ma to sens - departament Cauca, po którym się poruszamy do super bezpiecznych nie należy...Zaczyna lekko kropić, więc zatrzymujemy się na stacji benzynowej w knajpce krótką przerwę konsumpcyjno-higieniczną i poczekanie jak rozwinie się sytuacja pogodowa. Marek popija kolejną cienką kawę, podziwia lokalne wyroby piekarsko-cukiernicze (drożdżówki-żółwiki), a potem lata jak najęty po całym parkingu z aparatem próbując  "ustrzelić" żółte ptaszki. Ja stawiam na uzupełnienie wody i rozprostowanie nóg. Na stacji też jest sporo wojska, które się gdzieś snuje po kątach.Deszcz się nie wzmacnia, więc jedziemy dalej. Widoki znowu się zmieniają, pojawia się czerwona ziemia i plantacje ananasów. Jednak radość z poprawy pogody nie trwa długo, bo znowu zaczyna padać, ale po chwili przestaje, i tak na zmianę, przez jakiś czas. Widać, jak asfalt mieni się tęczą od plam oleju - przynajmniej teraz je lepiej widać i łatwiej ominąć. robi się coraz zimniej, więc zarządzamy postój na ubranie się.Przed Popayan zaczyna padać na całego - jesteśmy prawie całkiem mokrzy, bo nie zdążamy na czas ubrać przeciwdeszczówek. W dodatku ja nie bardzo mam ochronę na spodnie - mogę je zdjąć i wpiąć membranę, ale to bezcelowe w tym momencie, więc nogi falej mi mokną. Ściana deszczu jest tak nieprzyjemna, że po wjeździe do Popayan decydujemy się na znalezienie hotelu i zakończenie jazdy prawie 3 godziny przed przed czasem.Standardowo jedziemy w kierunku centrum i znajdujemy całkiem przyzwoity hotel (55000 COP za pokój). Rozlokowujemy się, wieszamy mokre ciuchy w patio, służącym za suszarnię. O ile spodnie moto wieszam pod dachem, to rękawiczki w części niezadaszonej - własnie wyszło słońce, więc może je wysuszy, a ewentualny deszcz bardziej im nie zaszkodzi ;)Idziemy pozwiedzać miasteczko. Jest bardzo ładne. Co mi się tu wyjątkowo podoba, to jednolitość szyldów - wszystkie kamienice są białe, a szyldy - to proste napisy złote lub czarne. Gdyby tak ładnie było w Krakowie... standardowo robimy mały gubing. Po drodze kupujemy świeże pokrojone w kostkę owoce - ananasa i papaję - w kubeczkach z wykałaczkami (1000 COP), a potem straganowe żarcie - chorizo z ziemniakiem, kurczaka, kukurydzę. Jest mnóstwo innych ciekawych rzeczy, choć niektóre wyglądem nie przypominają absolutnie niczego (jakieś takie szarobure flako-pieczarko-owoce morza. Ciekawe jest to, że w centrum miasta obowiązuje zakaz jazdy dwóch mężczyzn na jednym motocyklu - związane jest to z częstymi kradzieżami i rozbojami, a policjanci skutecznie ten zakaz egzekwują od pojedynczych "zapominalskich".O ile wczoraj było mnóstwo knajpek z piwem, to dzisiaj nie namierzamy żadnej. Za to wreszcie trafiamy do kawiarni z dobrą kawą! Różnica jest wyczuwalna w smaku, jak i cenie (10 razy drożej). Knajpka ma ogródek z parasolkami w patio i tam dokujemy się na dłuższą chwilę. Potem zaczyna się ulewa, więc tym bardziej zostajemy w knajpie.Niestety nadchodzi czas jej zamknięcia i wszyscy goście są delikatnie wypraszani. A dalej leje. Na szczęście lokalna architektura to przewidziała i większość kamienic ma dość spore gzymsy, które skutecznie chronią przechodniów przed deszczem, co niecnie wykorzystujemy. Labiryntem uliczek zmierzamy w kierunku hotelu, choć ochota na wieczorne piwo jest niemała, ale nie ma gdzie kupić. W końcu przechodzimy obok lokalnego klubu bilardowego i knajpy i decydujemy, że tam wejdziemy. Raz kozie śmierć. Miejscówka okazuje się całkiem spoko, siedzą tam zarówno młodzi ludzie, jak i wesołe dziadki prowadzące jeden drugiego bo wypili już całkiem sporo. Lokales przy stoliku obok mruczy pod nosem wszystkie piosenki,które sączą się z głośników. Jak się okazuje jest dziennikarzem radiowym i chętnie gada z Markiem. Z kolei z innego stolika co chwilę podchodzi do nas wesoły starszy pan, równie co chwilę odciągany przez swojego syna, który bardzo nas przeprasza za zaistniałą sytuację. Xawier, bo tak ma gość na imię, nie odpuszcza i podchodzi z butelką rumu lejąc pół szklanki Markowi (mnie udaje się wymigać). Alejandro, syn, jest bardzo zmieszany i tłumaczy nam, że jego ojciec jest po prostu dzisiaj wesoły, ale nie jest złym człowiekiem, więc żebyśmy się nie bali. Nawet nie mamy takiego wrażenia, że jest jakieś zagrożenie - ot wesoły lokales polewa nam lokalny alkohol, bo ma taka fantazję. Jest bardzo fajnie i wesoło, ale poziom procentów trzeba kontrolować, żeby nie sprowokować niemiłych sytuacji. Wesoła rodzinka żegna się z nami wylewnie i wychodzi. My jeszcze chwilkę siedzimy, ale też w końcu decydujemy o powrocie do hotelu. Przestało padać, a nam, włączyła się lekka gastrofaza. Niestety stragany z mięchem już się zwinęły, a jedyna knajpka (w której dostrzegamy "naszą" wesołą rodzinkę pałaszującą jakieś kurczaki) właśnie zamknęła kuchnię. Trzeba więc doczekać do śniadania.Mimo zakończonej wcześniej jazdy dzień okazuje się być pełnym wrażeń. A rękawiczki oczywiście mi nie wyschły...Przejechane: 185,6 km

Kolumbia 2016 - Dzień 6 - Zaginiona autostrada

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 6 - Zaginiona autostrada

03 marca 2016 - czwartekSchodzimy na śniadanie, a tego... nie ma... Pani nie wiedziała, że mamy nocleg ze śniadaniem,. Ale to żaden problem - raz dwa na stole ląduje jedzonko, podobne do wczorajszego, ale nie takie samo. Pakujemy się na motki, lokalizujemy nasze pranie sprzed dwóch dni (niespecjalnie wyschło) i ruszamy. Nie chcemy wyjeżdżać ta samą drogą, więc Marek opracowuje trasę alternatywną. Oczywiście jest to off, bardzo zresztą ciekawy...Zaczynamy od kluczenia między plantacjami kawy. Dróżki są wszystkie jednakowe, i nie widać, która jest  "główna", a która zaraz zakończy się u "chłopa na polu". Jest wesoło.Pojawia się coraz więcej dowodów na to, że w ostatnich dniach popadało. Marek wkleja się w błotną koleinę i chwilę czasu zajmuje mu wykopanie się z brązowej papki. Ja postanawiam ten odcinek przejechać drugą strona i ta wątpliwa przyjemność mnie omija. Uff :)Droga prowadzi przez miejsca całkowicie abstrakcyjne, jak rejon wycinki drzew palmowych,czy dżunglę, gdzie rezydują rajskie ptaki o niesamowitym upierzeniu.Dojeżdżamy do głównej drogi, a tam zaczyna się wdychanie spalin i kluczenie między tirami, które urządzają sobie wyścigi, kąsając nasze Bajaje po tyłkach. Odkrywamy też ciekawą funkcję - samozwańczych dyspozytorów ruchu. Otóż na co bardziej newralgicznych zakrętach stoją sobie lokalni panowie uzbrojeni w mniej lub bardziej sprane kolorowe szmatki i machają, kiedy można jechać, lub wstrzymują ruch, kiedy nie bardzo. Chodzi o to, żeby ciężarówki, które często ciągną dwie-trzy naczepy płynnie jechały pod górę na tych pozakręcanych drogach. Żeby nie tracić prędkości i w efekcie nie piłować na jedynce, to ścinają zakręty lub biorą je bardzo na okrągło, więc jazda z naprzeciwka bywa ryzykowna - i tu nieoceniona rola panów kierujących ruchem - w razie zatrzymują tych z góry, żeby przepuścić tych pod górę, a jedni i drudzy sypią im drobniaki do czapek.Najwyższa pora na kawkę, więc zatrzymujemy się w kafejce, sąsiadującej z warsztatem samochodowym, w którym ekwadorska klasyczna indiańsko wyglądająca rodzinka naprawia swojego jeepa.Potem droga robi się jakby luźniejsza, bardziej malownicza, ale niestety są przestoje spowodowane remontami drogi. A oczekiwanie na wznowienie ruchu to możliwość podziwiania pojazdów jadących z naprzeciwka czy też lokalnych sprzedawców wszystkiego przewożących cuda na swoich motorynkach.Pora lunchu nastaje bardzo szybko, więc trzeba gdzieś zjechać. W moim przypadku kończy się to hamowaniem awaryjnym przy knajpie. Udaje się zamówić fajne jedzonko, jest WiFi, więc znowu schodzi nam ciut dłużej niż planowaliśmy.Znowu wjeżdżamy w mniej uczęszczane drogi, więc przestoje organizujemy sobie sami. Na przykład obserwując padlinożernego ptaka dzielnie obrabiającego szczura na drodze.Potem znowu przestoje są wymuszone czynnikami zewnętrznymi - na przykład wycinką drzew.Trochę straszy deszczem, ale nie przechodzi to w ulewę, więc nie specjalnie się przejmujemy. krajobraz staje się coraz bardziej płaski i nijaki. tzn taki agro-przemysłowy. Nieatrakcyjny.Nie chcemy jechać głównymi drogami, więc gdzieś zbaczamy, trochę się kręcimy, ale w końcu udaje się wytyczyć jakąś drogę. Na szybkie picie zatrzymujemy się w knajpie na skrzyżowaniu z przeraźliwie głośna muzyka z głośników i brakiem światła w toalecie.W pobliskim miasteczku kluczymy uliczkami, żeby w końcu wylądować na bulwarze rzeki, bez możliwości przejazdu.Klucząc po miasteczku w końcu znajdujemy jazd na drogi między drzewami.A potem między polami. Po lewej stronie trzcina cukrowa. Po prawej to samo. Potem się okazuje, że rzeczywistość nie pokrywa się z mapą i jesteśmy w skserowanym krajobrazie i nie bardzo wiemy jak dojechać do głównej drogi, która w dodatku jest po drugiej stronie rzeki, Napotkani lokalesi mówią nam, że aby dojechać do "via major" musimy się cofnąć, na pierwszym skrzyżowaniu skręcić w prawo, a potem prosto i dojedziemy do głównej drogi. Podążając za ich radą, docieramy do... promu na rzece.Przeprawiamy się na druga stronę i wbijamy na główną drogę, na szczęście nie jakoś bardzo uczęszczaną. Za to znaki drogowe, które są dziurawe od kul, powodują u mnie lekki niepokój i rozmyślania, czy aby jesteśmy w odpowiedniej okolicy...Stajemy, żeby zatankować. Mój wskaźnik poziomu paliwa chyba nie działa - przejechaliśmy 312 km od poprzedniego tankowania, a wskazówka jest dalej na maksimum. Zalewamy baki paliwem, a żołądki kawą. Wczoraj była środa, więc nadrabiam ten dzień fundując sobie loda.Czas nagli, a my mamy jeszcze kawałek przed sobą. Dookoła jest nijako, jakieś śmierdzące fermy kur i industrialne widoki. W dodatku zaczyna dość mocno wiać.Postanawiamy, że nie pchamy się do Cali, tylko znajdziemy nocleg wioskę wcześniej. Rozbestwieni łatwodostępną bazą hotelową przeliczyliśmy się nieco w tym przypadku. Po centrum wioski Yumbo kręcimy się przez 1.5 h robiąc dobre kilkanaście kilometrów i nie znajdując żadnego miejsca. Nie pomogła policja, nie pomogli taksówkarze. Popyt przerósł podaż i wszystkie miejsca we wszystkich hotelach w mieście są zajęte. Nawet wycieczka poza miasto, przez jakieś podejrzane dzielnice, bo ktoś nam powiedział, że tam coś może być nie przynosi efektu.Sprawdzamy więc ostatnia opcję, którą widzieliśmy na wjeździe - hotel dla tirowców przy głównej drodze. Maja jeden pokój, z jednym łóżkiem, z oknem wychodzącym na ruchliwą ulicę, za 30000 COP. Poddajemy się i bierzemy co jest, Motki parkujemy za 1000 COP od sztuki  na tyłach stacji benzynowej przylegającej do hotelu. W międzyczasie cena hotelu wzrasta o 5000 COP.Odświeżamy się i idziemy na zasłużoną kolację i piwo, sprawdzając w recepcji hotelu, czy uliczka, którą chcemy przejść jest OK, czy lepiej tam się nie zapuszczać. Jest OK. Po drodze mijamy Matkę Boską Klatkową - figurki bywają tu bardzo zabezpieczone, zwłaszcza na główniejszych skrzyżowaniach. Sklepy są często zakratowane, na murach jest graffiti - od ozdób bożonarodzeniowych po klimaty komiksowo-kosmiczne...Zaczynamy od kolacji. Najpierw jest sok i dodatkowo dla Marka sałatka owocowa z serem. Potem spacerek, a potem piffko w Corner Bar, z widokiem na ulicę, na której są stragany z żarciem masowo odwiedzane przez lokalesów i którą przejeżdżają nieziemsko podświetlone autobusy. Z głośników ryczy muzyka, jeden przebój lokalny i jeden zachodni, I tak na zmianę.Zaczyna padać, ale dalej jest ciepło i fajnie. Wakacje. Chłoniemy atmosferę tego miejsca, bo jest niesamowite. Luźne.Czas się zbierać, bo późno. Płacę w barze za piwa i słyszę standardowe pytanie - skąd jesteśmy :)Wracamy do hotelu. Jest głośno od ulicy. Niby można zamknąć drzwi balkonowe, ale wtedy momentalnie robi się gorąco w pokoju. Można uruchomić wiatrak, ale huczy i mocno wieje. Każda opcja ma plusy ujemne. Robimy jeszcze pranie, które wywieszamy na plastikowym krzesełku na balkonie, może wyschnie. Wystawiamy tam też buty - może nie zmokną ;) Idziemy spać. Zagrzebuję się w swój śpiworek. Materac, jak i hotel też jest pod spasionego tirowca - strasznie twardy...Przejechane: 259,3 km

Kolumbia 2016 - Dzień 5 - Las Palmas

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 5 - Las Palmas

02 marca 2016 - środaCel na dziś jest bardziej pieszy niż jeżdżony. W końcu trzeba trochę się poruszać, a że ja w środy mam swoje treningi na siłowni, to tym bardziej wypada się poruszać.Po standardowo ubogim w warzywa śniadaniu i cienkiej kawie wsiadamy na motki. Tym razem i ja na lekko, co powoduje cholerny dyskomfort. Nie lubię i boję się jeździć, gdy na nogach mam cienkie spodnie i buty przed kostkę, a na grzbiecie bluzę, ale może przez 12 km dojazdu nic się nie stanie.Wjazd do Doliny Cocora zwiastuje pojawienie się charakterystycznych palm woskowych, których wysokość sięga nawet 60 m. Te palmy to narodowe drzewo Kolumbii. Cocora z kolei to imię księżniczki z ludu Quimbaya, którego czasy świetności przypadają między IV a VII w. n.e. Niestety poza fantastycznym dorobkiem złotniczym niewiele po tej kulturze zostało, bo choroby zawleczone przez europejczyków w dobie "odkrycia Ameryki" zdziesiątkowały Quimbaya, a reszta niedobitków zasymilowała się z innymi plemionami.Parkujemy motorki na parkingu, a który kasują nas po 5000 COP od sztuki. Kask wrzucam do kuferka, Marek oddaje swój obsłudze na przechowanie, choć w motku obok kask wisi sobie spokojnie na kierownicy, więc pewnie można i tak zostawić.Nie ma nigdzie żadnych kas, które sprzedawałyby bilety wstępu do Parku Narodowego, więc po prostu wbijamy się na szlak. Postanawiamy się przejść najbardziej typowym ze szlaków, który najpierw wiedzie przez pola, następnie wbija się w dżunglę, a potem można wyjść jeszcze wyżej, na rozległe paramo wiodące aż pod wulkan Nevado del Tolima. Mniej aktywni fizycznie turyści mogą sobie wynająć konika i lokalnego pana w walonkach i kapeluszu, który będzie szedł za konikiem trzymając go za ogon.My jednak wybierany własne nogi i ruszamy w trasę. Jest ciepło i ekstremalnie wilgotno. Wysokość, (na razie tylko ok. 2000 m n.p.m.) też robi swoje.W oddali widzimy kondora - wielkie bydlę, ale jest dość daleko, więc na maksymalnym zoomie bez statywu ciężko mi zrobić ostre zdjęcie...Z pól wchodzimy do zielonego lasu. Dżungla jest gęsta, absolutnie nieprzyjazna wszelkim stworzeniom (mnóstwo kolczastych roślin) które chciałyby się przedrzeć, ale jednocześnie hałaśliwa od ptaków i jakichś cykad. Idziemy wzdłuż rzeki, więc co jakiś czas pokonujemy chybotliwe mostki. Znajdujemy też całkiem spory wodospad.W wilgoci pniemy się w górę, oddech robi się coraz krótszy. Marek ma ambitny plan wyjść na paramo. Ja wiem, że z moimi krótkimi nogami na stromym podejściu będę dla niego niepotrzebnym hamulcem, więc ustalamy, że się rozdzielamy i spotykamy przy motocyklach za parę godzin.Schodzę więc kilkaset metrów, do odnogi szlaku prowadzącej do Acaime - domu kolibrów. Mijam kilka ręcznie malowanych tablic informacyjnych. Jedna jest o kolibrach, kolejna o wiewiórkach (rzeczywiście, maja tu super fajne dwukolorowe czarno-rude wiewióreczki, "u nas" widziałam tylko albo czarne albo rude") a następna o deszczu. I własnie zaczyna kropić.Do kolibrowej chatki docieram jak już solidnie leje, więc nigdzie mi się nie spieszy. Wstęp kosztuje 5000 COP, w cenie dostaje się ciepły napój (domyślnie czekoladę, ale można opcjonalnie poprosić o coś innego) i ser. Gospodarze jakoś omijają mnie szerokim łukiem - fakt, nie pogadają sobie, ale może to picie i serek bym dostała? ;) W końcu zamawiam czekoladę. Sera nie dostaję. Za to spokojnie sobie fotografuję koliberki. tzn staram się, bo te małe ptaszki ruszają się w nieprawdopodobnym tempie, jakby miały ADHD w najbardziej zaawansowanym stadium.Są też szopy, ale deszcz je gdzieś wygonił i już się więcej nie pokazały.Pogoda się nieco poprawia, więc mogę pomyśleć o dalszej części wycieczki. Ręcznie zrobiona mapka wisząca na ścianie pozwala rozeznać się w sytuacji ;)Kolejne dwa kilometry to ostre podejście pod górę.W końcu docieram do La Montana - kolejnej chatki na szlaku.Stąd prowadzi już łagodne, szerokie zejście do doliny.Jest nawet punkt widokowy, ale stojąca chmura nie pozwala na podziwianie krajobrazu.Docieram do palmowego raju - jest tam kilka osób, ale szybko się rozchodzą, więc siedzę sobie sama, wśród palm i rozmyślam o wszystkim i niczym. Pełen relaks.Ostatnie kilometry mojej dwunastokilometrowej trasy są nie mniej urokliwe.Do wioski startowej docieram koło 17:30. Parking jest zamknięty na cztery spusty i zagrodzony drutem kolczastym. Motorki stoją, kask Marka wisi na kierownicy jednego z nich. Restauracja właśnie się zamyka. Kilku turystów czeka na ostatnie jeepy wracające do Salento około szóstej. Kierowcy patrzą trochę dziwnie na mnie, że siedzę i nie chcę wracać do miasta, ale udaje mi się wytłumaczyć, że mam transport, tylko czekam na kolegę. Mijają dwie godziny, jest już ciemno, a Marka dalej nie ma. Kontakt mam jednostronny, tzn ja mogę się odezwać do niego, ale nie jest to takie proste, bo zasięg jest kiepski. I tak naprawdę zgłodniałam i zmarzłam.Obczajam, że da się wyjechać z parkingu przez przerwę w ogrodzeniu, bo nie chce mi się walczyć z brama z drutem kolczastym. Ubieram przeciwdeszczówkę jako zabezpieczenie przed wiatrem i chłodem, piszę Markowi karteczkę, że pojechałam do "domu" i wsadzam ją do etui na nawigację w jego motku.Jadę ostrożnie do Salento, bo ciemno, trochę mokro, droga pozakręcana, a ja na lekko, więc komfort średni. Wstawiam motek do naszej "restauracji" i idę pod ciepły prysznic. Marek dojeżdża po pół godzinie - zrobił jakieś 10 km więcej niż ja i zwiedził parę fajnych miejsc, ale nie wszystko co chciał, no i nie przeszedł przez palmową część doliny.Idziemy na kolację - dziś siadamy w knajpie Arrieros, która wczoraj wpadła nam w oko, ale jak już byliśmy po jedzeniu. Zamawiamy specjalność regionu - pstrąga. Jest fantastyczny - bez ości, idealnie wysmażony, z chrupiącą skórka, w towarzystwie jakiegoś smażonego cienkiego placka i dojrzałej limonki. Palce lizać. Sałatkę z kolendrą oddaję Markowi ;) A wina maja tam takie jak u nas ;)Tak naprawdę oboje padamy z nóg i nieco po 22:00 idziemy spać. Ale fajnie się było trochę rozruszać :)Przejechane: 24 km

Kolumbia 2016 - Dzień 4 - Welcome to the jungle!

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 4 - Welcome to the jungle!

01 marca 2016 - wtorekChyba przełączyliśmy się na tryb wakacyjny. Pomimo ambitnych planów wyszło jak zwykle i pobudka następuje koło ósmej. Obiecujemy sobie lekką poprawę w tej kwestii. Zastanawiamy się gdzie zjeść śniadanie, ale w końcu staje na naszym hotelu. Siadamy na tarasie i po chwili dostajemy wielkie porcje żarcia, jakby to był obiad. ryż z fasolą, pierś z kurczaka, arepa, ser, jajecznica, krakersy i słodka lurowata kawa. Dziwne, że nawet w tym regionie taką podają, mimo tych wszystkich pól dookoła.Powoli się pakujemy i przyprowadzamy moto pod hotel. Poświęcamy nieco czasu na drobne prace serwisowo -optymalizacyjne. Marek podłącza sobie gniazdo zapalniczki, zęby miał ładowanie do telefonu służącego za nawigację. Ja przerzucam SPOTa na prawego gmola, a na jego miejscu na kierownicy montuję nawigację. próbuję też jakoś dorzucić uchwyt do kamerki, ale mam o jedna przedłużkę za mało więc niestety ujęć z motka nie będzie. Za to przymocowuję kamerę do kasku i za pomocą aplikacji w komórce ustawiam ją tak, żeby ani nie filmowała przedniego koła, ani nieba, czyli, żeby było optymalnie.Czas na wyjazd. Niestety przyblokowała nas ciężarówka i żeby wyjechać musimy pokonać krawężnik i przejechać parę metrów po deptaku.Kierujemy się na południe, gdzie mapa pokazuje drogę linią przerywaną, więc może być wesoło. Asfalt jednak okazuje się najlepszy, jaki do tej pory widzieliśmy - równiutki, gładziutki, jakby położony zupełnie niedawno. Marek nie kryje zdumienia, komentując tę sytuację. Zatrzymujemy się co chwilę chłonąc i fotografując zieleń pobliskich gór. Ja jeszcze lekko mocuję się z etui na nawigację, które mi się trochę telepie i przekręca. Dokręcam kilka śrubek i jest jakby lepiej.Komentarz oczywiście padł nie w porę, bo chwilę potem asfalt zmienia się w szutrówkę. Czasami lepszą, czasami gorszą. Mając w pamięci brak jakichkolwiek narzędzi jedziemy raczej ostrożnie - nasze motki to nie enduro i o jakaś gumę na kamieniu jest dość łatwo. W dodatku na co bardziej wymagających podjazdach muszę pamiętać o tych nieszczęsnych biegach - żeby sobie nie zredukować do luzu, bo wtedy może być niewesoło. Dżungla dookoła jest powalająca. Jest soczyście zielono, gęsto, że bez maczety nie da się przejść. Co chwilę zatrzymujemy się na fotki. A to przy wodospadzie, a to przy strumyku, a to tak po prostu wśród zieleni. Motyle w brzuchu - dosłownie i w przenośni ;) Jeden motyl był naprawdę fascynujący - wielkości dłoni, majestatycznie i powoli machał białymi skrzydłami, które opalizowały na fioletowo.Przez ciągłe postoje powodowane zachwytem na pięknymi okolicznościami przygody droga idzie masakrycznie powoli. Większe tempo wyzwala w nas jedynie niebo, które zasnuwa się ołowianymi chmurami - nie chcemy moknąć, więc wrzucamy drugi/trzeci bieg i przejeżdżamy na drugą stronę gór - tam jest w miarę bezchmurnie.Przejeżdżamy kilkanaście kilometrów i znowu lądujemy na asfalcie i w większym ruchu. Chociaż dzisiaj już nie jest tak, że wszyscy nas wyprzedzają, czasami udaje się wyprzedzić jakiegoś lokalesa, co oznacza jedno - coraz lepiej czujemy jazdę w tutejszej rzeczywistości.Na rozstaju dróg stajemy na kawę. Znowu jest lurowata. Zauważyliśmy, że podają ją ze słomką - przecież picie wrzątku w taki sposób to najlepsza droga do poparzenia podniebienia. a może to po prostu mieszadełko?Jazda w tumanach spalin wyrzucanych przez ciężarówki na głównych drogach i wyścigi z nimi średnio nam leżą, więc ustalamy, że jedziemy w kierunku Manizales drogami bardziej bocznymi, pokręconymi, ale o potencjalnie mniejszym natężeniu ruchu.Przekraczamy rzekę i znów cieszymy oko zielonymi górskimi krajobrazami, bambusowymi lasami, bananowymi i kawowymi plantacjami i drogą z przyjemnymi winklami, od których nie ma odpoczynku. Trafiamy na skupisko jakichś paskudnych padlinożernych ptaków, które okupują kilka drzew - w dolinie jest jakieś wysypisko, więc wszystko jasne, co tu robią.Na przedmieściach Manizales tankujemy motki, choć wskazówka poziomu paliwa u mnie nawet nie drgnęła i po przejechaniu prawie 300 km dalej pokazuje maksimum.Przejazd po mieście to korrida, chaos i walka o swoje. Ale w końcu udaje się wyjechać na kolejną mniej uczęszczaną drogę, choć dalej pokręconą jak spinacz biurowy.Przejazd przez kolejne większe miasto - Pereira - jest już łatwiejszy, ale dalej jest to walka.Do naszego dzisiejszego celu - Salento - mamy jakieś 30 km. Jest prawie zachód, a niebo zasnuwają ciężkie ciemne chmury. Czy damy radę wygrać wyścig z deszczem? 14 km przed celem wiemy, że nie damy rady, bo zaczęło lekko kropić. Nawet lokalesi zatrzymują się, żeby ubrać przeciwdeszczówki, więc bierzemy z nich przykład. Ja w moim kondomie na ten wyjazd wyglądam jak w białej sukience. Albo jak jakiś pracownik fabryki chemicznej, czy inny ufoludek. Zakładam też lekko za dużą kamizelkę odblaskową, która jest obowiązkowa do jazdy po zmroku. Marek to olewa i  nie zakłada swojej, ale za to on ma obowiązkowe odblaski na kasku - numer rejestracyjny motocykla (choć w jego przypadku niezgodny z tym na tablicy ;)), a ja nie.Deszcz bardziej postraszył niż faktycznie popadał, ale przynajmniej było nam ciepło i sucho. Wraz z ciemnością nadeszła też mgła lub chmury, które nieco utrudniały zakręcony podjazd do miasteczka.Wjeżdżamy do centrum Salento. Jest jak w Jardin: plac z deptakiem i kościół. Marek idzie na rekonesans, a ja zdejmuję przeciwdeszczówkę, bo tu nie pada i jest dość ciepło, mniej więcej jak u nas w maju lub czerwcu wieczorem ;) Mimo podobnego układu, tu nie jest tak klimatycznie jak poprzedniego dnia. Widać, że to miejsce jest bardziej komercyjne i turystyczne. Więcej też "białych".Przychodzi Marek z wiadomością, że znalazł hotel, jakieś 300 metrów stąd, w bocznej uliczce - za 80000 COP za pokój, ale ze śniadaniem i motki można zaparkować na miejscu. Ciut drogo, ale biorąc pod uwagę, że to lokalne "Zakopane", to nie marudzimy. Po chwili parkujemy motki w części restauracyjnej Hostal Vincente i lokujemy się w dość przyjemnym pokoiku z kiczowatym obrazkiem z palmą na tle czerwono-fioletowego nieba.Szybki prysznic i jesteśmy gotowi na podbój miasta. Pora na kolację, więc szukamy knajpki, która nas zachęci do zjedzenia właśnie tam. znajdujemy takową, przed nią koleś podaje nam menu, wygląda dobrze, choć ceny lekko wysoki ale znowu - nie marudzimy. Wtedy naganiacz prowadzi nas w uliczkę obok i wskazuje na jakiś night club i ze to tam. Nieee, nie chcemy takiej knajpki, więc rezygnujemy i wchodzimy do tej, która przed chwila nam się spodobała. Niestety zamykają już kuchnię i nie zjemy. Szkoda. Inne zauważone przez nas knajpki to albo fastfoody albo jakieś takie niezachęcające molochy. Decydujemy się na jeden z nich, a w nim na hamburgera. Ten jest jednak średni, ale za to z namiastką warzyw, których tutaj zaczyna mi brakować - plastrem zielonego pomidora.Na wieczorne piwko i pogaduchy o wrażeniach dnia idziemy do do knajpki na rogu, gzie leci głośna muzyka odtwarzana z winyli. Stolik mamy na chodniku, który ma ciekawy wyżłobiony wzór. Możemy podpatrzeć wieczorne życie miasteczka :)Znowu nie wiedzieć kiedy robi się późno, więc wracamy do pokoju i poświęcamy czas na codzienne obowiązki m.in. pranie. Rozwieszamy je na balustradzie przed pokojem, ale pani gospodyni się to nie podoba i gdzieś je przenosi. Mam nadzieję, że rano je odnajdziemy...Przejechane: 239,7 km

Kolumbia 2016 - Dzień 3 - Kraina kawy

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 3 - Kraina kawy

29 lutego 2016 - poniedziałekDroga jest pozawijana jak paragraf. Same zakręty. Jak ktoś ma chorobę lokomocyjną, to ma przerąbane. Mimo tego autobus jedzie całkiem żwawo. Około drugiej w nocy zatrzymujemy się na postój - zmianę kierowców i krótką przerwę dla tych, którzy zdążyli zgłodnieć. Spora ilość autobusów na parkingu i wielka samoobsługowa stołówka świadczą, że to popularne miejsce postoju. Postanawiamy rozprostować nogi i sprawdzić "jak pachnie powietrze". Schodzimy z pięterka autobusu, wychodzimy na zewnątrz i... szok temperaturowy - jest 27 stopni i ogromna wilgotność. Może jednak wrócić do klimatyzowanego autobusu? Zwłaszcza, że znajduję wielką naklejkę na jednym z okien z hasłem do pokładowego wifi... lepiej późno niż wcale :) Korzystam też z kibelka, bo na pewno podczas jazdy po zakrętach będzie to nie lada wyzwanie. Kręcę się trochę tu i tam, ale wracam do autobusu i sprawdzam co słychać w świecie. W końcu Polska budzi się do życia o tej porze. Autobus rusza bez żadnego ostrzeżenia i powoli toczy się po parkingu. Zerkam na siedzenie obok - jest puste. Gdzie jest Marek? Czy to możliwe, że odjechaliśmy bez niego? Nie widzę go nigdzie za oknem w okolicy baru. No dobra, jest dorosły i doświadczony w podróżach, chyba ogarnia temat odjazdów autobusów... A co jeśli nie? Kurde. Lekko spanikowana rozglądam się po piętrze autobusu. Nie ma go. Idę sprawdzić piętro niżej. Też nie ma. Drzwi autokaru są zamknięte (i pewnie na nowo zaplombowane). Pani z obsługi patrzy na mnie dziwnie i o coś pyta (pewnie o co mi chodzi). Ech, jak tu wytłumaczyć, że brakuje jednego pasażera? Umiem powiedzieć "amigo" ale to raczej nie odda tego co mam na myśli... Pani (jak i większość pasażerów) patrzy na mnie z politowaniem, więc decyduję się na odwrót i wchodzę na piętro autobusu pomyśleć co dalej. Idę na swoje miejsce, a wtedy Marek wychodzi z autokarowego kibelka... Aha, tam się schował...Do Medellin dojeżdżamy godzinę przed czasem. Jest jeszcze ciemno, ale po światłach widać, że miasto położone jest jakby w siodle między dwoma wzgórzami (i oczywiście na te wzgórza się wylewa). Pomimo wczesnej pory - jest dobrze przed szóstą rano - ruch jest bardzo duży. Dojeżdżamy na dworzec autobusowy i wypakowujemy się z autokaru. Zamieniamy czerwone zawieszki z numerkami na nasze bagaże i schodzimy do budynku dworca. Mamy 4 godziny do odbioru motocykli, więc kupę czasu. Siadamy sobie na spokojnie na ławeczce i na zmianę idziemy do dworcowych łazienek na poranna toaletę. W sumie marzę o prysznicu, ale na ten luksus będę musiała jeszcze poczekać. Marek idzie też na mały rekonesans - gdzie można coś zjeść i poczekać. W efekcie schodzimy jeszcze piętro niżej do jednej z dworcowych kafejek. zaspokajamy głód czymkolwiek co można kupić o tej wczesnej porze - w moim przypadku jest to croissant na ciepło (taki w worku foliowym, wrzucony do mikrofalówki, więc raczej uparzony niż chrupiący), sok z pomarańczy i lurowatą kawę w plastiku. Może to taka dworcowa odmiana, bo w sumie w Kolumbii spodziewałabym się tej sławnej na cały świat aromatycznej i smacznej kawy. W sumie rzadko pijam kawę, ale skoro już tu jestem, to będę ją pić.Przeglądamy mapy i przewodnik ustalając plan an dziś. I ustalamy, że skoro te autobusy między Medellin a Bogotą są takie sprawne, to może przedłużymy o jeden dzień jazdę? Oczywiście jeśli Harry przedłuży nam wynajem motocykli. Trzeba też wymienić trochę kasy, żeby zapłacić Harremu za motki,. Kaucję dostanie w USD. Marek idzie na zwiad celem znalezienia kantoru. Nie ma go dłuższą chwilę. Jak wraca, to mówi, że był w banku, ale tam nie wymieniają, ale piętro wyżej jest Western Union i tam po dobrym kursie można wymienić. Trzeba mieć paszport, podać jakieś dane dot. zamieszkania w Kolumbii i pokwitować odciskiem palca. 400 USD będzie optymalną kwotą. Żwawo pokonuję stopnie schodów i widzę szyld WU. Podchodzę do drzwi, ale nie mogę ich otworzyć. Na pomoc przychodzi facet, który puka w szybę, a wtedy brzęczek oznajmia, ze można wejść. Mój "wybawca" jest ubrany w niebieska koszulę i ciemne spodnie, ma kamizelkę kuloodporną, przepasaną przez tułów czarną torbę i spory rewolwer w prawej ręce. Aha. Rzut oka na hall, a tam jego kompan, podobnie ubrany, ale zamiast rewolweru w jednej ręce, w obu trzyma shotguna i kręci głową na prawo i lewo, jak prezydent podczas przemówień, lustrując korytarz na prawo i lewo. Aha. To może ja przyjdę później? W sumie nie wiem, czy to, że oni tu są go gwarantuje bezpieczeństwo, czy raczej spodziewają się jakiejś krwawej jatki? Kolo z rewolwerem "wpycha" się do kolejki i zostawia pani w kasie zawartość czarnej torby dostając w zamian świstek papieru, po czym wychodzi, i oddala się korytarzem, a za nim kolega z shotgunem. Uff. Jeden z panów z kolejki mówi mi, że muszę sobie pobrać kwitek z numerkiem. Oczywiście nie rozumiem co mówi, ale wnioskuję po urządzeniu, na które wskazał i po kwitku, który trzyma w ręku. Kolejka idzie dość sprawnie, choć ten sam pan nieco ją wstrzymuje siląc się na jakieś konwersacje z kasjerką. W końcu moja kolej. Daję pani w milczeniu 4 papierki i paszport. Ona o coś pyta, ale nawet nie muszę udawać, że nie rozumiem, więc po chwili mam w ręku kupkę waluty - około milion dwieście tysięcy COP. Kwituję odciskiem palca (innego niż na lotnisku ;)) i wychodzę. Kilo siana - gdzie to schować, żeby nie buchnęli, ani żeby nie zgubić? A gdzie schować karty kredytowe? I euro? Dolarów się t tak zaraz pozbędę na kaucję, ale reszta forsy?Schodzę na dół, Marek właśnie koczy śniadanie właściwe, które poleca. Właśnie otworzyli koejna knajpkę z lepszym wyborem jedzenia. A co tam, zjem i ja. Po chwili na stoliku ląduje jajecznica z plackeim kukurydzianym z serem i kakao. Taki zestaw. Marek dzwoni do Harrego. Chwilę później jedziemy już żółta oficjalną taksówką. Miasto nieco inne niż Bogota, choć ruch uliczny tak samo zwariowany. A za niedługo będziemy musieli mu sprostać. Taksówka podwozi nas na właściwą ulicę, ale nie możemy zidentyfikować numeru. W końcu się udaje. Taksówkarz dostaje zapłatę, a my witamy się z Harrym i wchodzimy do kliniki weterynaryjnej. Zostawiamy rzeczy, które natychmiast zostają "przejęte" przez lokalne koty i idziemy obejrzeć motki. Są  jakieś 300 metrów dalej, w garażu.Dwa białe motki. Motorynki. hulajnogi. Bajaj Discover 150 ST. Wyglądają dobrze, maja lekkie otarcia tu i tam, na licznikach ok. 7,5 tysiąca km. Jeden z kuferkiem, drugi bez. Kuferkowy trafia do mnie, bo Marek ma lepszy mały plecak na podręczne drobiazgi. Motki mają świeżo wymieniony olej i sa po przeglądzie i wg zapewnień Harrego nic im się nie stanie. Na pytanie, czy da nam jakieś narzędzia (takie były ustalenia) odpowiada, że nie, bo i tak nic się nie stanie. Aha, czyli mamy kilka podstawowych drobnych narzędzi, ale o np. łyżce do opon czy kluczach do kół możemy zapomnieć. Na szczęście mam trytytki i taśmę McGyvera. Damy radę ;)Wracamy do kliniki załatwić papierologię i przepakować się. Motki zostają na razie w garażu. Dopełniamy formalności, przedłużamy najem motocykli o jeden dzień i każde z nas wyskakuje z miliona COP. Dodatkowo w ramach 500 dolców kaucji, ja wyskakuję z 300 a Marek z 200, bo żadne z nas nie ma  "pięćdziesiątek". Przepakowujemy rzeczy - z bagażu wreszcie wywalam kask, spodnie moto i camelbaka, a dopakowuję mały namiot od Marka. Dodatkowo decyduję, ze nie biorę ze sobą dżinsów, polara i jeszcze kilku drobiazgów, bo uważam, że się nie przydadzą.Przepakowani i przebrani taszczymy bety pod garaż. Już jestem spocona, bo jest prawie południe. Podobno powinno padać, ale nie pada, za sprawą El Niño. Może i dobrze - nie lubię jak jest gorąco i pada. Na szczęście w garażu jest dość chłodno. Mocujemy bagaże, co zajmuje chwilę i na pewno odbiega od optymalności, ale to przybędzie z czasem - pod koniec wyjazdu będziemy mistrzami w tej dziedzinie. Uzbrajam motek w SPOTa. niestety na kierownicy jest malutko miejsca i nie mam już gdzie przymocować nawigacji. Prowadzi Marek, ale chciałabym chociaż zapisywać trasę. No cóż, trzeba będzie pomyśleć.W końcu jesteśmy gotowi, żeby wyjechać. Harry jeszcze prosi, żebyśmy podjechali do sąsiadującego z klinika warsztatu, bo chce sprawdzić, czy lekki wyciek oleju spod korka w motku Marka to coś poważnego czy pozostałość po wymianie oleju.Wyjeżdżamy z garażu. Ja pierdziu, nie umiem jeździć!!! Jakie to lekkie!!! Skręca w miejscu!!! Motek kiwa się na prawo i lewo. Zero stabilności. A tu trzeba się przeciskać między autami i być zdecydowanym!!! No i te biegi - luz na samym dole i wszystkie kolejne w górę. Oj, będę się mylić...Pierwsze 300 metrów za mną. Dwa tysiące kilometrów przede mną. Boszzz.... Motki zostają sprawdzone przez mechanika. Naklejam na mojego kolumbijską naklejkę, daję też jedną Markowi, ale ten jej nie nakleja. Proszę Państwa, oto miś. Tzn. Bzyczek:Dostajemy od Harrego ostatnie koordynaty i kierujemy się na stacje benzynową, bo w moim moto nie ma zbyt wiele paliwa. Po kilometrze jest stacja - tankujemy, ale jeszcze nie ruszamy w trasę - czas na kawkę i zalanie camelbaka. Kawa znowu jest lurowata. OK, może to taka stacyjna odmiana... Za to nie ma zwykłej wody mineralnej, są tylko jakieś bezkaloryczne smakowe, bardzo słodkie. Nie marudzę i zalewam taką jedną do bukłaka.Ruszamy! Na południe. Ruch jest spory, ale szybko się do niego przyzwyczajamy. Po prostu nie można się wahać i jakoś pójdzie. Jest ciepło, więc uwaga jest przez to nieco upośledzona,  ale dzielnie walczymy. Przy wyjeździe z Medellin się chyba nieco gubimy, ale w końcu trafiamy na właściwą drogę. Opony fajnie kleją się do asfaltu, jazda wchodzi coraz lepiej, a moto "mniej się kiwa". Chyba przyzwyczajam się do jego małej masy i żywej reakcji na każdy mój ruch (z wyjątkiem naciskania na hamulec i dodawania gazu ;)) Po kilkunastu kilometrach zaczyna padać. najpierw lekko mży, więc jedziemy dalej. Ale po chwili zaczyna mocniej padać, więc wbijamy się na jakiś chodnik, pod daszek, a ja nawet dokuję się w jakiejś kafejce internetowej.Deszcz jak zwykle ma trzy fazy. Pada - mży - pada - mży - pada - przestaje. Te tropikalne mają jeszcze jedną zaletę - jest ciepło i pada krótko (w porze suchej lub przejściowej, bo w deszczowej jest jak w filmie "Forrest Gump": "Pewnego dnia, jak zaczęło padać, tak lało przez cztery bite miesiące"). Jedziemy więc dalej, uważając lekko na śliski asfalt (choć dramatu nie ma) i białe linie, które w tym przypadku są żółte.Jazda po głównych drogach, zwłaszcza w okolicach większych miast, to walka z ciężarówkami. Jeżdżą one tutaj dość szybko, ścinają zakręty, bo wolą jechać rozpędem niż piłować na niskim biegu. W efekcie albo jest je dość trudno wyprzedzić, albo kąsają na winklach, bo mają założony tempomat na 80 km/h. Przez to często nie mieszczą się na swoim pasie i zahaczają o ten przeciwny. Jeśli tak wyglądała jazda autobusem z Bogoty, to dobrze, że spałam...Robi się coraz ładniej, I pogodowo i krajobrazowo. Nieco zgłodnieliśmy, więc przyczajamy przydrożną knajpkę i stajemy w niej na popas. Menu jest wypisane kolorowymi literkami na ścianie. Jeden z lokalesów sączący piwko tłumaczy nam to na angielski. Zamawiamy to, co je pan ze stolika obok, bo wygląda optymalnie. Niestety okazuje się, że pan je drugie danie z zestawu i w dodatku zjadł go już większość, a przed nami lądują porcje co najmniej jak dla tirowców. Spory talerz rybnej zupy (niestety doprawionej kolendrą, więc nie zjadam zbyt wiele) i jeszcze większe drugie danie podane nawet nie na talerzu a na półmisku - kurczak, ryż, fasola, jajko sadzone, coś ziemniakopodobnego i odrobina surówki z kapusty. Uff.Całość kosztuje jakieś śmieszne pieniążki. I to jest fajne. Autentyczne. Tak samo jak autentyczny jest otaczający folklor. Tu akurat kibelek - damski to muszla, bez żadnej spłuczki,  za blaszanymi drzwiami, zamykanymi tylko od zewnątrz. Męski to po prostu pisuar we wnęce, w której przez większość naszego pobytu wyleguje się pies. Ręce można umyć w stojącej obok beczce z deszczówką.Nie ma czasu do stracenia. Jedziemy dalej. Coraz bardziej czuję jazdę Bzyczkiem. Drzewa mają bajecznie kolorowe kwiaty - żółte, fioletowe, różowe, czerwone. Pojawiają się "płaskie" palmy wyglądające jak wachlarz, jak i palmy bananowe z kiściami owoców opakowanych w niebieskie worki. Jest coraz ładniej. Temperatura też robi się coraz bardziej przyjemna.Na zielonych wzgórzach widać plantacje kawy - nie dziwne, w końcu ten rejon słynie z upraw tej rośliny. Regularne krzaczki wyglądają niesamowicie. Niebo, pomimo chmur, stanowi kontrast dla ciemnej zieleni, więc fotki niestety nie wychodzą zbyt dobrze - albo prześwietlone, albo ciemne :(Zaczynam dostrzegać lokalne smaczki. Znaki drogowe informujące o zakrętach są bardzo precyzyjne - zaokrąglone strzałki mówią o łagodniejszych zakrętach, kanciaste o tych ostrzejszych. Choć to, że są podziurawione od kul lekko zastanawia. Przy drogach jest sporo kapliczek. Na przykład Matka Boska Energooszczędna od Żarówek. Zresztą, jest to bardzo katolicki kraj, o czym np. świadczą szyby w autobusach i busikach wyklejone obrazkami Świętej Rodziny, różańcami itp.Dojeżdżamy do Jardin, celu naszej dzisiejszej podróży. Kierujemy się na centrum, bo "tam musi być jakaś cywilizacja". Skutkuje to przejechaniem kilku uliczek pod prąd, o czym próbują nam powiedzieć lokalesi, ale nie bardzo to nikomu w sumie przeszkadza. Stajemy na głównym placu. Kwadratowy deptak, na jednej ze ścian placu - kościół. Klasyczne hiszpańskie w stylu małe miasteczko. Marek w przewodniku szuka informacji o Jardin i jego bazie noclegowej.W końcu znajdujemy hotel - przy placu, przy kościele. Marek idzie go sprawdzić. Jest skromnie, normalnie, ale czysto (co zresztą podkreśla właściciel kilkakrotnie). Za 20000 COP od osoby mamy super miejscówkę. Co prawda motki, dla bezpieczeństwa, trzeba zaparkować na oddalonym o kilkaset metrów parkingu miejskim (5000 COP za dobę), ale jest OK. Hotel obok jest za dwa razy tyle, rzeczywiście lepszy i z możliwością zaparkowania gdzieś na dziedzińcu, na co niechętnie zgodziła się obsługa, ale zostajemy przy pierwszej opcji. Jest bardziej swojsko. Nawet jeśli nie ma ciepłej wody pod prysznicem ;)Odświeżamy się i idziemy na plac. Rozstawiły się tam stragany z jedzeniem, więc próbujemy tego i owego, bo na nic konkretnego nie mamy miejsca po obfitym obiedzie. Jest więc arepa (placek z mąki kukurydzianej) i buñuelos (takie niesłodkie jajowate lub okrągłe "pączki" o lekko serowym posmaku, smażone na głębokim tłuszczu).Zaczyna lekko padać, więc wchodzimy do kościoła. Z zewnątrz jest naprawdę fajny. W środku trwa remont i figury świętych są przykryte zielonymi płachtami, a aniołki są trochą w stylu bondage...Siadamy pod parasolem w knajpie koło kościoła i zamawiamy piwo. Dzisiaj Aguila. I gadamy o wrażeniach z jazdy i dzisiejszego dnia. Obsługa pyta, czy ryczaca z głośników muzyka nam odpowiada, czy maja zmienić. Lecą latynoskie piosenki, pewnie ichniejsze "disco polo", ale niech leci. To też część lokalnego folkloru :)Czas się zwijać spać. Jeszcze tylko robimy pierwsze pranie, które wywieszamy w pozbawionym szyb oknie. Miasteczko gra w tle, a my regenerujemy się przed jutrzejszym dniem.Przejechane: 140,8 km(Mapka nieco koślawa, bo z późno włączonego SPOTa, Zumo siedział grzecznie schowany w plecaku.)

Kolumbia 2016 - Dzień 2 - Bo co? Bogota

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 2 - Bo co? Bogota

28 lutego 2016 - niedzielaLekki jet-lag daje znać o sobie. W końcu to 6 godzin różnicy czasu. Budzę się o 5 rano, ale zamykam ponownie oczy i dosypiam do ósmej. Zresztą, nie ma nic innego do roboty, bo internet jakoś przestał działać.Dzień właściwy zaczynam od prysznica. Potem hostelowe śniadanie (za 8000 COP) - jajecznica, grzanki, banan, truskawki, jakiś różowy owoc smakujący jak połączenie gruszki z brzoskwinią z twardymi małymi pesteczkami, do tego kawa, a dla chętnych płatki i mleko. Całkiem przyzwoicie.Zmieniamy nieco konfigurację zapakowania i korzystamy z faktu, że doba hotelowa kończy się o 11 - idziemy na mały spacer. Tzn gubing, bo obojgu z nas taka forma zwiedzania pasuje - bez ciśnienia. ulice są trochę puste. Jeszcze. Snujemy się po pustych uliczkach. jest trochę śmieci, a mury upstrzone są graffiti - zarówno bazgrołami sugerującymi nie do końca bezpieczne tereny, jak i małymi (nie w sensie rozmiaru bynajmniej) "dziełami sztuki".Bogota wprowadziła ciekawe rozwiązanie - w niedziele centrum jest zamknięte dla ruchu samochodowego (taksówki i autobusy jeżdżą, ale mam wrażenie, że nie wszędzie tam, gdzie w dni powszednie), więc ludzie poruszają się pieszo i na rowerach. Co ciekawe, w niedziele wszystkie muzea są darmowe, co sprzyja "ruszeniu w miasto".Idziemy na główny plac starej części miasta. Tam jest trochę więcej ludzi, oraz gołębie - zupełnie tak samo upierdliwe jak "u nas".Na placu zagaduje nas policjant w jaskrawej kamizelce - standardowo - skąd jesteśmy i takie tam. Namawia na wizytę w muzeum policji. Sprawdzamy czas - mamy ponad godzinę - ok, jest plan, to z niego korzystamy.Dwie ulice dalej znajdujemy właściwe miejsce. Dostajemy przewodnika - Brayana - który mówi po angielsku i oprowadza  nas po muzeum. Mamy okazję zapoznać się z historią kolumbijskiej policji, jej umundurowaniem i wyposażeniem, zobaczyć historyczne pojazdy, kolekcję broni (zaciekawia nas kolekcja policyjnych pałek i kajdanek ;)), mundury, a także zapoznać się z działalnością antynarkotykową, w tym całą historią i rekwizytami wiązanymi z Pablo Escobarem (m.in,. broń, zegarek, biurka ze skrytkami na kasę, telefony satelitarne i maszynki do liczenia pieniędzy, których miał podobno więcej niż kolumbijskie służby). Jest też złocono-srebrzony Harley i spluwo-gitara rodem z "Desperados". Brayan opowiada o wszystkim z dużą dumą i przejęciem.W jednym miejscu trochę sprowadzamy go na ziemię, zgłaszając reklamacje co do wyglądu polskiej flagi. Obiecuje nam, że niedługo będzie prawidłowa.Pytamy o bezpieczeństwo w Kolumbii i  w samej Bogocie - czy rzeczywiście jet tak źle, jak się to przedstawia? Otóż i tak i nie. Rzeczywiście, są miejsca, gdzie nie należy się pojawiać, takie, do których nawet lokalesi nie chodzą. W Bogocie taka niechlubną sławę ma oddalony zaledwie o przecznicę "Bronx" - tam lepiej nie bywać. Dlaczego? Na to pytanie odpowiedzią filmiki na YT - wystarczy wpisać "Bronx Bogota" i obejrzeć serię filmików pokazujących przestępstwa wszelkiej maści i to jak policja sobie z nimi radzi (np nagrania z kamer przemysłowych). Ale w zasadzie w dzień, przy zachowaniu normalnej czujności i ostrożności, większość miejsc nie różni się od innych miejsc na świece. Jeśli chodzi o transferowanie się po kraju - też już jest bezpieczniej. Porwania turystów są ekstremalnie rzadko, bo jest "zawieszenie broni" między rządem a wszelkimi organizacjami bojowymi. No, zobaczymy jak to będzie.Maszerujemy szpagatami do hostelu, bo jesteśmy już lekko spóźnieni na check-out. Pakujemy się do końca i wymeldowujemy, zostawiając bagaże na recepcji. Idziemy na dalsza część zwiedzania. Czas na drugie śniadanie, więc wstępujemy do owocowej kafejki. Ja zamawiam gęsty i pyszny sok z mango, a Marek sałatkę owocową. Z serem. Bardziej żółtym niż białym, choć trochę przypominającym mozarellę. Ciekawe połączenie.Mamy misję na zakupienie doładowania do telefonu Marka. Polski roaming mu nie działa, a zakupiony prepaid jest pusty. Nie jest to łatwe, bo system doładowań jest tam wybitnie pokręcony. W dodatku jak pytamy (tzn. Marek pyta, bo ja ani słowa po hiszpańsku nie umiem) o doładowanie to w sklepikach oferują na ładowarki... w sumie logiczne... ;)Idziemy jakąś główniejszą ulicą, pełną pieszych i rowerzystów. Nie potrafię powiedzieć, czy mi się tu podoba. Chyba nie. Albo jeszcze nie. Muszę się przyzwyczaić. Zaglądamy tu i ówdzie, odnotowujemy ciekawe pojazdy czy fajne budowle, ale jakoś tak jest... syfiaście... Wnętrza kościołów są dużo mniej ozdobne niż "u nas" i w sumie niczym nie powalają. Jest trochę jak w południowo-zachodniej Europie.Marek w małym sklepiku/punkcie ksero w końcu kupuje doładowanie. Niestety nie może robić żadnych telefonów zagranicznych, więc trochę kiepsko, ale mam do niego kontakt jednostronny w razie W.Były owocki, to może czas na coś konkretniejszego. Siadamy w wielkiej cukierni i zamawiamy co nam się podoba. W efekcie dostaję słoną bułkę ze skwarkami, choć wcale na taka nie wyglądała ;)Zarządzamy odwrót, bo kolejne miejsce, na naszej liście do zobaczenia jest po drugiej stronie centrum. Jako, że jest coraz więcej ludzi, to i na ulicach dzieje się więcej. Są wszelkiej maści atrakcje - stragany z owocami i sokami, przebierańcy, grajkowie, tancerze, malarze. Są też wyścigi świnek morskich.Skręcamy w ulicę, na której wreszcie jeżdżą jakieś samochody. Za to chodnik, to jeden wielki targ wszystkiego. Można kupić używane buty, telefony, telewizory, zabawki, a nawet głowę byka.Człapiemy pod górę, zęby dostać się do dolnej stacji kolejki na wzgórze Monserrate. Można wybrać kolejkę linową lub linowo-szynową. Postanawiamy jechać w górę jedną,a w dół drugą.Wagonik wywozi nas na 3150 m n.p.m. Pod nami roztacza się panorama Bogoty. Miasto wylewa się poza horyzont. Nic dziwnego - 8 mln mieszkańców, niska zabudowa (poza kilkoma wieżowcami). Końca nie widać.Na wzgórzu jest kościół o nijakim wnętrzu.Za nim jest ścieżka prowadząca jeszcze ciut wyżej. Ale najpierw trzeba się przebić przez cepelię.Potem jest strefa gastro, kusząca klientów wyszukanymi potrawami ;)Potem są bardziej knajpki z piwem niż jedzeniem. A na samym końcu można odetchnąć. Albo pojeździć na konikach.Kupujemy po piwku, siadamy w cieniu i rozkoszujemy się widokiem na dachy z blachy falistej i zielone góry, które będziemy niebawem przemierzać (nie te konretnie, ale takie jak te).Czuć że jest chłodniej na tej wysokości. W dodatku czujemy, ze nas zjarało. Niby słonko takie przydżumione, ale na wysokości ponad 2500 m n.p.m. opala nie wiedzieć kiedy. A ja w ostatniej chwili wypakowałam z bagażu krem z filtrem ;) Marek wziął, ale jak każdy facet - babrać w kremach się nie lubi - więc nie zastosował go rano.Powoli czas wraca - jest już późno, a trzeba jeszcze coś zjeść, zanim ruszymy w dalsza podróż. Wracamy przez strefę gastro i mimo pierwotnych chęci oszamania czegoś tu - odpuszczamy, bo ostatnie kolejki w dół ruszą już niedługo, a głupio byłoby się na nie spóźnić.W dół jedziemy po szynach. Niestety niewiele widać, bo stoimy gdzieś w środku, więc pozostają tylko fotki cyknięte "z góry".Placyk, na którym wczoraj siedzieliśmy, powoli zapełnia się ludźmi.Kanjpka "Szary kot", do której się kierujemy ma fajne menu, ale zaporowe ceny. Wybieramy więc okołohostelową wegetariańską restaurację, która za dodatkową opłatą dorzuca do mojego dania (czyli omleta z pomidorkami, serem ricotta i mozarella i zielonymi liśćmi - ni to szpinakiem ni bazylią) trochę kurczaka.Bierzemy z hostelu rzeczy i przejmujemy taxi, które właśnie kogoś przywiozło. Jedziemy na dworzec autobusowy. Zajmuje to kilak chwil, bo Bogota korkiem stoi, ale mamy zapas czasu. Na dworcu kupujemy bilety do Medellin na linie Bolivariano (65000 COP) i udajemy się do poczekalni. Przy wejściu na salę trzeba okazać bilet. W środku jest trochę przygnębiająco. Są rzędy metalowych krzesełek i sklepiki fastfoodowe. Ale toalet nie ma. Trzeba wyjść do hallu. Żeby ominąć kontrole można to zrobić przechodząc przez jeden sklepo-bar. Wymykamy się więc tak, raz jedno, raz drugie, żeby coś tak kupić sobie na drogę i skorzystać z kibelka "na debet"W końcu można się przenieść do autokaru. Bagaż jest oznaczany zawieszką, a podróżny dostaje jej część jako kwitek potrzeby do odbioru w miejscu docelowym. Nasz autokar to dwupiętrowy dość nowoczesny autobus. w środku jest sporo miejsca na nogi (na tyle, że ja nie dosięgam do podnóżków), a siedzenia rozkładają się prawie do poziomu, choć brakuje jakiejś siateczki czy kieszeni za poprzedzającym fotelem, zęby wrzucić tam drobiazgi jak np. butelka z piciem. W dodatku na pokładzie jest WiFi. Ale nie mogę się połączyć, bo nie znam hasła.Wszyscy są na pokładzie, bilety sprawdzone, a drzwi autobusu zaplombowane od zewnątrz. Z lekkim, 20-minutowym opóźnieniem ruszamy w trasę do Medellin. To nieco ponad 400 km, ale jazda zajmie 10 godzin. Drogę mają umilić filmy na ekranach telewizorków. Ja wybieram sen.

Kolumbia 2016 - Dzień 1 - Pierwsze wrażenia

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 1 - Pierwsze wrażenia

27 lutego 2016 - sobota3:15. Jeszcze dobrze nie zasnęłam, a już trzeba wstawać. No dobra, ja zasypiam w tempie ekspresowym, zanim położę głowę na poduszce, więc lekko przesadzam, ale nocka jest krótka. Poranne procedury startowe są "normalne". Łazienka, herbatka, śniadanko, zamówienie taksówki, wyrzucenie śmieci.Tym razem taxi trafia pod budynek bezbłędnie. Za to na lotnisku czekają mnie niespodzianki. Minęły czasy, kiedy służbowo latałam kilka razy w tygodniu i wiedziałam wszystko. Krakowskie lotnisko jest w przebudowie i można lekko zgłupieć. Pierwszy "zonk" - zrzucenie bagażu - niby się wyświetla, ale nie to... albo nie do końca jasno. Mam lecieć KLMem, a numerek wskazuje stanowisko dla Lufthansy. Potem okazuje się, że to numer bramki, a nie stanowiska check-in. Ale nie tylko ja popełniam ten błąd, więc chyba komunikaty na ekranach nie są do końca jasne. Nadaję mój 15 kilogramowy bagaż do Bogoty. Mam nadzieję, ze doleci. Pani jeszcze zerka na mój bagaż podręczny, że niby duży a samolot mały, ale w końcu macha ręką i mówi, że  "przejdzie". Swoją drogą, powinni ważyć bagaż wraz z pasażerem, bo ja plus moje bagaże (mimo, ze narzekam na swoją masę) często ważę (i zajmuję) mniej niż niektórzy pasażerowie "netto".W samolocie mam miejsce koło chyrlającej pani, mm nadzieję, ze się nie zarażę, bo co rusz kaszle albo soczyście ciągnie nosem.W Amsterdamie mam kilka godzin oczekiwania, ale nie na tyle, żeby przejechać się do centrum. Spędzam więc czas na lotnisku. Które - tez jest w niektórych miejscach w remoncie ;) Jem śniadanie, bo kanapka z serem zjedzona w samolocie już dawno została zapomniana. Potem robię rajd po sklepach, bo muszę kupić słuchawki - oczywiście zawsze się czegoś zapomina, tym razem zapomniałam tego. Ładuję też telefon w strefie opanowanej przez rozwrzeszczane dzieciaki.Czas na boarding. Po okazaniu karty pokładowej i dokumentów jeszcze tylko obwąchanie przez lotniskowego pieska i można lecieć. Świecie, przybywam!Lot jest poprawny, bez przygód. Karmią dobrze, serwują nawet lody. Nadrabiam zaległości filmowe. A w ogóle to siedzę w  "polskiej sekcji" przede mną para z polski, obok mnie Iwona z Lublina, mieszkająca w Belgii. Generalnie bardzo sympatyczne towarzystwo. Kolumbijczyk, siedzący jako trzecia osoba w moim rzędzie zarzeka się że kraj mi się spodoba i wszystko będzie super. No ba! Nie może być inaczej!Dolatujemy chwilę przed czasem, za to odbiór bagażu trwa wieki. Za szybą hali widzę Marka - przyleciał  jakieś półtorej godziny wcześniej i  na pewno zorientował się co-i-jak. W końcu mam bagaż, witam się z kolegą, wymieniam 300 dolców w lotniskowym kantorze (1 $ to ok. 3000 COP), co potwierdzam odciskiem palca i łapiemy żółta oficjalną taksówkę (ignorując naganiaczy do tych "lewych"), żeby zabrała nas do hostelu.Pierwsze wrażenie: jest ciepło. Obserwujemy ruch na drodze - jest dynamiczny. Nikt się nikim nie przejmuje, ale jednocześnie jakby każdy zna swoje miejsce, albo wie, gdzie je znaleźć. Motocykle filtrują ruch. Każdy jeździ w odblaskowej kamizelce i na kasku ma odblaskową naklejkę z numerem rejestracyjnym. Budynki wzdłuż ulic są różne, sporo to wieżowce, biurowce. Normalne duże miasto. W jednej dzielnicy ulice są "podejrzane", w innej zupełnie "normalne". Mury pokryte są mniej lub bardziej wyszukanym graffiti.Jedziemy do centrum historycznego, z mnóstwem wąskich jednokierunkowych uliczek, często dość stromych. Na jednej z nich jest spora wyrwa w jezdni i nasza taksówka z napędem na tył nie może sobie z nią poradzić, bo koła buksują na żwirze. Ale nikt nie trąbi, za to sporo osób chce pomóc i nas wypycha. Ale trwa to dobre kilka minut...Dojeżdżamy do hostelu Masaya, który wydaje się bardzo przyzwoity i fajnie zlokalizowany. Łóżko w czteroosobowym pokoju z łóżkami piętrowymi i wspólną łazienką to koszt 38000 COP. Meldujemy się, zrzucamy rzeczy, robimy drobny przepak kosztowności (no właśnie - gdzie nosić kasę lokalną? gdzie dolce? gdzie karty kredytowe? czy paszport ze sobą, czy zostawić w hostelu?) i wychodzimy na zasłużone piwko. Przy wyjściu udaje się na moment połączyć z hostelowym netem, żeby odebrać kilka wiadomości i wysłać te najpilniejsze.W okolicy jest większy placyk a na nim jakiś stand-up czy inny event, bo jest pseudoscena a przed nią siedzą dziesiątki, jeśli nie setki młodych osób. Jest też dużo policji, głównie na segwayach. Ludzie podjeżdżają w to miejsce często na motkach, klasy 100-200. W sklepiku kupujemy dwie puszki piwa (każde ok. dolara) i pytamy, czy można je pić w miejscu publicznym - pani odpowiada, że małe można, z dużymi i mocniejszymi alkoholami może być problem. Ale jest na to rada. Flaszki sprzedaje się wraz z papierową torba i plastikowymi kieliszkami. Pełna kulturka. Nie ma to jak napić się piffka w miejscu publicznym "pod okiem" policji.Lokalni "panowie żule", głównie starsze osoby, obojga płci, dbają o czystość i utylizują puszki, butelki i inne opakowania w mgnieniu oka do plastikowych worków. Młodsi czasami sępią kasę albo alkohol. Obok stoi straganik z  grillowanym plackiem kukurydzianym, który może być z rożnym. Zamawiamy na zapchanie na kolację po jednym, z kurczakiem i pomidorami. Jest mdły i niedoprawiony, ale kosztuje dolara, więc może być.Zmywamy się do hostelu. Tam pijemy jeszcze jedno piffko, przeglądamy mapy i gadamy o trasie. Mamy wstępny zarys. Modyfikować będziemy w trakcie. Około 23:00 lokalnego czasu (w Polsce 5:00 nad ranem) czyjemy się na tyle padnięci, że idziemy spać. Ja jeszcze biorę prysznic (sanitariaty bardzo OK i jest ciepła woda ;)) i zasypiam na pięterku łózka. to był długi dzień...

Kolumbia 2016 - Prolog

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Prolog

Jest intensywnie. Zawsze tak jest jak człowiek chce wyjechać.W pracy względny spokój, ale pod moją nieobecność szykuje się kilka rzeczy, które zespół będzie musiał ogarnąć. Trudno.Pozapracowo ostatni tydzień to pełny program z wirowaniem.Przedłużony weekend w Warszawie (a tam oprócz pracy i spotkań towarzyskich było wyjście na Moto Expo, poprzybijanie piątek ze znajomymi wystawcami ale i spotkanymi znajomymi i "pomacanie mojego nowego drugiego" - motocykla AJP PR4 Ultrapassar, który po finalnym uzgodnieniu szczegółów trafi do mojej "stajni").Kosmetyczka (tj moja mama :)).Odebranie motociuchów z lekkiego tuningu i łatania dziur po zeszłorocznej Afryce. Dziękuję Renacie z motoodblaski.pl za fachową naprawę!Manicure (obowiązkowo znowu flagowe kolory), żeby nie było widać brudu pod paznokciami ;)Fryzjer, żeby nie wygrywać konkursu na najgorszą fryzurę spod kasku.Pakowanie - najpierw przymiarka, potem modyfikacje - jesssu jak tu się zapakować "z tym wszystkim" w małą torbę i bagaż podręczny? Gdzie spakować kask? Aaaa!Udało się :)Do tego miał być jeszcze szybki wypad w czwartek wieczorem, po pracy, na Roztocze na VI Nasze Wyprawy Motocyklowe, tam praca zdalna w piątkowy dzień, wieczorna prezentacja wyprawy do Bhutanu i późnowieczorna podróż do Krakowa, bo rano w sobotę wylot. Ale nie wyrobiłam. Moje opowieści przejął Sambor i zmonopolizował wieczór swoimi opowieściami :)Uff.W Medellinie czekają motorki. Bajaj Discover 150 ST. Będzie zabawa :)Ale zanim je odbierzemy to czeka nas 500 km lokalnym "pekaesem" z Bogoty do Medellinu. A do Bogoty każde z nas leci osobno. Ja z Krakowa przez Amsterdam, Marek z Warszawy prze z Lizbonę.Trasa wyjazdu jeszcze jest w powijakach - pewnie będziemy ją dopracowywać jak się spotkamy. Bo Kolumbia to olbrzymi kraj i będziemy w stanie sobaczyć jedynie jego wycinek. Jedno jest pewne - z dwóch opcji - nad morze czy w góry - wybraliśmy góry. Jak się uda, to chcielibyśmy odwiedzić: Park Los Nevados, Valle de Cocora i pustynię Tatacoa, a z miast zwiedzić Bogotę, Medellin i Cali.Kolumbia oferuje naprawdę wiele - wystarczy rzucić okiem na tę >>mapę<<.Zarejestrowałam się w MSZ-owym systemie Odyseusz - oby nie trzeba było z tego korzystać.No i oczywiście mam SPOTa - link do śledzenia jest tu: http://goo.gl/9QxRyy(powinien zacząć nadawać w poniedziałek, z Medellinu, choć może się kontrolnie zamleduję z Bogoty. Albo i Amsterdamu ;))Będzie dobrze. Musi być :)

Projekt Kolumbia 2016

dwa kółka i spółka

Projekt Kolumbia 2016

To będzie zupełnie nowy typ wyjazdu. Daleko. W małej, bo dwuosobowej grupie. Na pożyczanych motorkach klasy 200... Jak w ogóle do tego doszło?Po powrocie z Afryki opisałam tamtejsze wojaże. Przeczytał je m.in, Marek i odezwał się do mnie mniej więcej tymi słowami: "Ty, w przeciwieństwie do większości, nie boisz się Afryki. Ja tam ciągle jeżdżę sam, byłem w większości krajów, może kiedyś uda się pojechać razem?" Propozycja ciekawa i kusząca, bo jak wiadomo, ja chce pojechać wszędzie.Z Markiem udało się spotkać osobiście i chwilę pojeździć po Roztoczu w maju 2015. Troszkę się więc znamy, a Marek wie, że mam krótkie nogi i czasem trzeba mi pomóc z podnoszeniem motocykla (zwłaszcza jak się na szosowych oponach pomyka skrajem miedzy, a jest grząsko bo po solidnym deszczu i się kółko omsknie i moto wyląduje w zbożu), był nawet pomysł jakiegoś wyjazdu w sierpniu 2015, ale nie wypalił - u mnie jeszcze nie wszystko było wyprostowane, więc nie mogłam sobie na niego pozwolić.Temat powrócił zimą. I tu się zaczęło. "To gdzie jedziemy?". Może Uganda i Rwanda? Dla mnie bomba! Ale Marek już był w Ugandzie i w sumie chętnie by pojechał w nieznane miejsce. OK, mnie w sumie obojętne, bo i tak tam nie byłam ;) To może Togo/Benin/Ghana? Super! Nadrobię to co miało być w styczniu 2015, a nie było przez afrykańską biurokrację. A może Oman? W sumie kierunek odwrotny niż główne ruchy migracyjne obecnie... A może w drugą stronę? Ekwador? Ceny lotów zabijają promocji akurat nie ma. To może... Kolumbia? Marek kupił bilet do Bogoty sporo wcześniej niż ja, bo trochę pokomplikowało mi się w pracy i w zasadzie do początku stycznia nie wiedziałam, czy uda się wyjechać. Nawet rozważał odpuszczenie sobie moto, ale skoro dołączyłam do składu, to temat motocykli odżył. Niestety - wynajem moto w Kolumbii to droga impreza. Można dość łatwo pożyczyć motocykle klasy 650, ale to wydatek rzędu 100 $ dziennie. Do tego często dodatkowe ubezpieczenia rzędu 25 $ dziennie i depozyt paru tysięcy dolarów. Udało się znaleźć wypożyczalnię, która miała motki w akceptowalnej kwocie.  Stwierdziliśmy, że "dwusetki" nam wystarczą, bo nie mamy zamiaru tam bić rekordów przejechanych kilometrów - po pierwsze to ogromny kraj, więc i tak się go nie łyknie w 2 tygodnie, po drugie drogi są pozakręcane jak paragrafy, a po trzecie nie mamy zamiaru całych dni spędzać w siodle. Niestety po początkowej dobrej wymianie maili wypożyczalnia przestała odpowiadać :( a my nie znaleźliśmy żadnej innej w Bogocie, która wypożyczałaby chińskie/indyjskie motorki klasy 200.Nie poddajemy się jednak i szukamy innych możliwości. Czasu coraz mniej, ale musi się udać. Pozostaje jeszcze kwestia dopracowania trasy, ale to może zależeć od tego czy i jakie (i skąd) motki uda nam się wypożyczyć.Oczywiście nie może być idealnie - w Ameryce Południowej panoszy się wirus Zika (ZIKV). Jak nie ebola to inne cholerstwo ;) Na szczęście komary nie nie lubią, więc będzie dobrze :)Przetestuję też (choć oby nie) rządowy system Odyseusz do zgłaszania podróży - już się zarejestrowałam i dodałam wyjazd.Teraz jeszcze trzeba dokończyć sprawę motków, skonfigurować SPOTa, spakować się i lecieć :)

Lodowcowy ekspres - Mölltaler Gletscher

dwa kółka i spółka

Lodowcowy ekspres - Mölltaler Gletscher

06-11 listopada 2015W listopadzie udało mi się otworzyć sezon narciarski. Heady jak zwykle ręcznie przygotował mi jeden z krakowski serwisów, łydka zmieściła się w buty a tyłek w spodnie narciarskie, więc dało radę. Na ten wyjazd, tak jak i kilka poprzednich, podpięłam się do warszawskiej ekipy dowodzonej przez Bartka. Schemat wyjazdy analogiczny do poprzednich.W piątek wieczorem zameldowałam się pod KFC w Gliwicach, zostawiłam moją Fokę na parkingu i przesiadłam się do wyjazdowego busa.Rano byliśmy na parkingu pod lodowcowym kretem. Przebraliśmy się, zakupiliśmy karnety i stanęliśmy w kolejce do kolejki wśród rozwydrzonej bandy dzieciaków jeżdżących w klubach narciarskich, przepychających się na potęgę i mającym sobie za nic jakiekolwiek zasady porządkowe.W sumie dość mnie to irytuje, i mimo, że kiedyś sama byłam takim "klubowym dzieciakiem" to poziom kultury był jednak wyższy. Owszem, przepychaliśmy się w kolejkach, ale nie aż tak chamsko, lecz bardziej wyrafinowanie ;)Pięciokilometrowa jazda kolejką w tunelu zajęła 8 minut. Potem jeszcze gondola i można zacząć jazdę. Śnieg był dość twardy, ale prognozy zapowiadały ocieplenie w ciągu dnia, więc wszystko rozmięknie.Koło 16 skończyliśmy jazdę i udaliśmy się na kwaterkę po drodze robiąc drobne zakupy w lokalnym sklepie. Czas na regenerację, po słabo przespanej nocy i dniu pełnym jazdy.Niedziela okazała się równie fajnym dniem. Chyba się starzejmy. Większość pada przed 21. Nie może być!Poniedziałek również był udany. Nie tylko z powodu możliwości powkurzania tych, co musieli iść do pracy, ale było też sporo jazdy i... upał, jak na lodowcowe warunki. Jeszcze nie doświadczyłam +14 stopni na wysokości 3000 m n.p.m. choć zaczęło też mocniej wiać.We wtorek utknęliśmy na drodze dojazdowej do lodowca  - drogowcy postanowili połatać nawierzchnię. Oczywiście poszły soczyste wiązanki na ten temat z ust prawie każdej osoby na wyjeździe, ale w końcu dotarliśmy pod kolejkę. A tam - komunikat, że wieje i decyzja o tym, czy wyciągi ruszą zapadnie za jakiś czas. Jak to zwykle bywa, decyzja była negatywna. Nici z jeżdżenia. Trzeba wymyślić plan alternatywny. Zjechaliśmy do wioski, przebraliśmy w cywilne ciuchy i pojechaliśmy na objazdówkę po okolicy bliższej i dalszej. W efekcie wylądowaliśmy we Włoszech na pizzy, a nieudany przejazd przez przełęcz Stalle (zamknięta) zaowocował trekkingiem dookoła pobliskiego jeziora...Środa. Święto Niepodległości. Ale zanim wróciliśmy do Polski pojeździliśmy solidnie na "do widzenia".Podróż do Polski minęła bez przygód. Foka stała pod KFC tak jak ją zostawiłam. W domu byłam chwilę po północy, a jedyną atrakcją jaka mnie spotkała po drodze było "dmuchanie" zaraz za bramkami na A4 w Krakowie. Zatrzymywali wszystkich. Z tego co wiem, to nie bardzo są podstawy do takiego rutynowego łapania, ale OK, nie miałam ochoty na dyskusje. Choć oczywiście moje "szczęście" do elektroniki dało znać o sobie "Dmucha Pani dobrze, ale coś się sprzęt zawiesił, proszę jeszcze raz" ;)Jak zwykle po takim wyjeździe pozostał niedosyt i chęć jak najszybszego powrotu na stok. Może uda się w styczniu :)

Inspiracja na 2016

dwa kółka i spółka

Inspiracja na 2016

Ten rok zapowiada się chyba ciekawie. Olivier pewnie nie zrobi tylu kilometrów ile w poprzednich sezonach, bo po pierwsze primo - wyjazdy, które planuję, będą na wypożyczonych motocyklach, a po drugie primo - w ogóle nie będą nastawione na ilość, a raczej na jakość km.Prawdopodobnie nie zrobię też tylu kursów motocyklowych, ile zwykle mam w zwyczaju, choć i na szkolenie znajdzie się czas.Wydaje mi się jednak, że w 2016 postawię bardziej na jazdę poza asfaltami - w końcu trzeba jakoś się z tym offem zaprzyjaźnić. Olivier w końcu dostał w prezencie offowe opony (na razie leżą w piwnicy i czekają na założenie), a dodatkowo przynzam że coraz śmielej myślę o jakiejś lekkiej 'dwieściepięćdziesiątce" do podszkolenia techniki w terenieCo więc jest w planach?Główny wyjazd sezonu to indyjskie Himalaje. "Oklepany" temat - trasa z Manali do Leh przejechana na kultowym motocyklu Royal Enfield. Ale... ten wyjazd nie jest taki całkiem standardowy. Dlaczego? Bo to wyprawa Tylko dla Orlic:- jadą same kobiety, na co dzień mieszkające w różnych miejscach na świecie, więc wyprawa ma zdecydowanie międzynarodowy charakter.- chcemy połączyć przyjemne z pożytecznym i wyjazd ma charakter charytatywny. I niekoniecznie chodzi tu o zebranie wielkich funduszy, a raczej o zwrócenie uwagi na problem. Postanowiłyśmy wesprzeć fundację Ewy Błaszczyk "AKOGO". Fundacja pomaga dzieciom po ciężkich urazach mózgu oraz dzieciom w śpiączce. Przed dwoma laty Fundacja uruchomiła klinikę "Budzik" - pierwszy w Polsce wzorcowy szpital dla dzieci po ciężkich urazach mózgu. Klinika działa przy Centrum Zdrowia Dziecka i wszystkie dzieci leczone są tam bezpłatnie, a rodzice mogą przebywać z nimi cały czas. W ciągu 2 lat działania "Budzika" udało się wyprowadzić ze śpiączki 21 dzieci.W tym momencie szukamy parterów - medialnych i biznesowych, którzy chcieliby dołączyć do naszej akcji wspierając ją medialnie i/lub finansowo. Liczy się każdy gest, każda kwota.Wyprawa ma swoją stronę www.tylkodlaorlic.pl i fanpage na FB gdzie można znaleźć informacje o wyjeździe i jego uczestniczkach. Oczywiście relacja będzie tez jak zwykle na moim blogu.Drugi wyjazd, nad którym lada dzień zacznę pracować to... Kolumbia. Jeszcze tylko muszę w robocie to jakoś przedstawić ;) Pierwotnie plan zakładał Afrykę środkowo-wschodnią, potem było jeszcze kilka innych pomysłów - niezrealizowany w zeszłym roku plan odwiedzenia Państw nad Zatoką Gwinejską, Oman czy Maroko. Tym razem jednak wygląda, że bezie to Kolumbia, a inne pomysły dopisuję do coraz dłuższej listy.Zapisałam się też na szkolenie w Akademii Enduro, może jakoś dam radę - na pewno podzielę się wrażeniami.Oprócz tego w planach mam jak zwykle - weekendowe pojeżdżawki bliższe i dalsze, kilka zlotów motocyklowych, być może rajdów.Niemotocyklowo dalej chcę pracować nad formą fizyczna i psychiczną. Jest wsparcie, więc coś powinno pójść do przodu w tej kwestii :)

Podsumowanie 2015 roku

dwa kółka i spółka

Podsumowanie 2015 roku

Mija kolejny rok. Kolejny pokręcony rok. Z mnóstwem zawirowań, ale kończący się raczej długa prostą, chwilą oddechu, zasłużonym spokojem. Wreszcie :) Co więc się udało, a co nie?Motocyklowo to było bardzo dobre 12 miesięcy, które kończę z wynikiem 30784 przejechanych kilometrów (prawie 8 tyś na Kostku i prawie 23 tyś na Olivierze).- Projekt Afryka Zachodnia - Przez Wagadugu 2015 czyli Ruda na Czarnym Lądzie wypalił znakomicie. Co prawda, nie udało się dojechać to Togo, Beninu ani Ghany, ale przygoda była i tak fantastyczna i wystarczająca na zaspokojenie afrykańskiego apetytu, przynajmniej na jakiś czas,- po raz kolejny pośmigałam po alpejskich przełęczach, - byłam w Rumunii :) Nie mogę powiedzieć, że ją zwiedziłam, bo nie było ani czasu ani pogody, żeby to stwierdzenie było prawdziwe, ale byłam. I pewnie kiedyś tam wrócę "dokończyć dzieła"."Nadprogramowo" udało mi się:- trzeci rok z rzędu odwiedzić Czarnogórę - i tym razem nie była to samotna podróż,- objechać Bornholm,- zrobić czterodniowy tour "dookoła" Polski.Ponadto wzięłam udział w kilku moto-kursach, zlotach, pokręciłam się po Polsce, Słowacji, Czechach, opowiedziałam o swoich wojażach w ramach spotkań (nie tylko) podróżniczych/motocyklowych. Przede wszystkim jednak poznałam (osobiście, nie wirtualnie) wspaniałych ludzi, dzięki którym moja lista inspiracji podróżniczych znacznie się wydłużyła. Zresztą - sprawdźcie sami:- Wiesia i Krzysiek Rudź - czyli Rudzie... Ludzie Podróżują- Kinga Tanajewska - On Her BikeNad nie-motocyklowymi celami nadal pracuję. Dalej poprawiam formę pod okiem Wojtka. Zaczęłam biegać, choć to trochę na wyrost powiedziane - raczej szurać przez kilka km na raz. Ale z formą chyba najgorzej mimo wszystko nie jest, co potwierdziły bezproblemowe i bezzakwasowe wyjazdy na narty (a taryfy ulgowej oczywiście nie było).Uczciwie muszę jednak przyznać, że wciąż mało w siebie wierzę. Często mam wrażenie, że inni wierzą we mnie bardziej niż ja sama. I dalej się przejmuję tym, co inni mówią, dalej mnie to rusza. Choć chyba trochę mniej. Tak jak mniej mnie dotykają absurdy w pracy - pomimo nowego stanowiska w tym roku, większej presji i cięższych wyzwań chyba daję całkiem nieźle radę, nawet jeśli czasami mam ochotę rzucić to wszystko w diabły.Jedna rzecz na pewno się udała. Po 3,5 roku - wreszcie wyszłam na prostą. Tyle trwało to jak upadłam, pogrążyłam się, odbiłam od dna, żeby muł zassał mnie jeszcze bardziej, straciłam chęć do życia i nadzieję na lepsze jutro. Tyle trwało zmaganie się z demonami przeszłości i zamykanie rozdziałów niedokończonej książki. Tyle trwało walczenie z codziennością, przeciwnościami i całym bagażem, które sprezentowało mi "życie". Tyle trwało pozbieranie się, zamknięcie skrzynki z napisem "przeszłość" na kłódkę i wyrzucenie klucza. Udało się wreszcie zacząć "nowe życie". Dzięki za wsparcie tym, którzy mnie wspierali. Może wszystko w końcu poukłada się na dobre. :)Tak czy inaczej - to był dobry rok. I niech kolejny nie będzie gorszy - czego sobie i wszystkim życzę.

Rumunia i coś jeszcze - Epilog

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Epilog

Część rumuńska.Udało się! Ale nie do końca. W końcu "byłam" w Rumunii, ale wiem, że wyjazd muszę powtórzyć, bo pogoda uniemożliwiła czerpanie przyjemności z pobytu tam i jazdy tamtejszymi trasami.Rzeczywiście, poza męczącymi drogami głównymi, Rumunia może być naprawdę fajnym miejscem do pojeżdżenia na moto, z pięknymi widokami i innymi atrakcjami. Niestety - po taką fotkę jaką zamieściłam w prologu, która byłaby mojego autorstwa, muszę się tu wybrać jeszcze raz. Na spokojnie, na dłużej.Część czarno-Górska ;)Lubię tu bywać. Szkoda, że ciągle był niedoczas. W sumie mogłam zostać jeszcze parę dni, ale jakoś przestałam mieć na to ochotę w pewnym momencie. Nie wiem czemu nawet. Czyżbym się przesyciła? Z jednej strony mogę tu wracać w nieskończoność, z drugiej- co jeszcze może mnie tu powalić na kolana. Pewnie są takie miejsca. Dlatego - jeszcze tu wrócę.Ogólnie.Wyjazd w dużym pośpiechu, Intensywny. Nabijający kilometry. Spora grupa, wieczne spóźnienie i perspektywa długiej trasy przed sobą zabijała trochę ducha wyjazdów, do jakich jestem przyzwyczajona. Że można przystanąć, zrobić fotkę, napawać się tym, co dookoła. A na stacji po prostu zatankować, zjeść, pojechać dalej. Sama nie wiem co wolę, czy wyjazdy z kimś, czy samotne. Jedne i drugie mają swoje wady i zalety.. Pewnie optymalnie to max. czteroosobowa grupa. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. I tak było super!Przejechane: 4190 km

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 6 i 7 - (Nie) doBrnęliśmy

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 6 i 7 - (Nie) doBrnęliśmy

15 września 2015 - wtorekKolejność jest dzisiaj odwrócona - najpierw wyjeżdżamy, potem jemy śniadanie. Zanim wyjedziemy, musimy się zebrać, a to chwilę trwa. Olivier wparkowany jest w najdalszy kąt garażu, więc muszę poczekać na wszystkich aż wyprowadzą swoje maszyny. Podczas gdy czekamy na ostatnich maruderów, dzwonię do firmy kurierskiej - dostałam kilka powiadomień, że mnie nie zastali, a mają dla mnie przesyłkę. Kilka minut czekam na połączenie. Gdy po drugiej stronie odzywa się damski głos przedstawiam się, jak to zwykle mam w zwyczaju, ale wymawiając słowa sama się dziwię, dlaczego akurat te: "Dzień dobry, Agata Dudek z tej strony..." Dudek... tak nie przedstawiam się od... 2005 roku... Co jest? Dlaczego to powiedziałam? Krótko relacjonuję w czym sprawa i ustalam dogodną dla siebie datę dostarczenia przesyłki... Pytanie "dlaczego tak się przedstawiłam" nie opuszcza mojej głowy...Wyjeżdżamy z Dubrownika i kierujemy się na północ drogą wzdłuż wybrzeża. Po pewnym czasie zjeżdżamy do jednej z wiosek i znajdujemy knajpkę, gdzie podadzą nam śniadanie. Całkiem smaczne. Przy okazji robimy zapasy napojów, bo dzień zapowiada się upalnie, a mamy przed sobą długą drogę.Niewiele się dzieje - jazda, sik-stop, tankowanie, jedzenie. Na jednej ze stacji benzynowych, Darek przetacza swojego adventure, ale traci równowagę i moto upada centymetry ode mnie i Oliviera... Nie maiłabym nawet gdzie uciec, gdyby zabrakło tych kilku centymetrów. Ałć...Jedziemy, stajemy, jedziemy stajemy. Darek od pewnego momentu jedzie w jednoosobowej podgrupie. Przed nami. Ma większą sprawność, więc powiększa dystans za każdym razem, gdy się zatrzymujemy.W okolicy Zagrzebia Radek odjeżdża w kierunku Lublany, a my kierujemy się na Maribor. Sprawnie przekraczamy słoweńską granicę, kupujemy winietki. I jedziemy dalej.Czas na Austrię. Dzień zbliża się ku końcowi a my jeszcze mamy przed sobą kilkaset km. Ola prowadzi dość dynamicznie. Wg relacji tych z końca grupy, będziemy mieć fotorelację za jazdę 120 km/h na ograniczeniu do stu. Nie wiem, nie widziałam żadnego błysku w lusterkach.W okolicy Wiednia naprawdę mamy dość. W dodatku okazuje się, że nasza rezerwacja noclegu w Brnie została anulowana - nie będą na nas tak długo czekać. Próbujemy się skontaktować z Darkiem, czy on może zdąży tam dojechać i "wziąć nam pokoje". Jednocześnie szukamy innego noclegu. Dave w przypływie litości dla mnie postanawia pomacać Oliviera i nieco inaczej ustawić mu lampę, żebym coś więcej widziała w świetle reflektora.W końcu udaje się znaleźć nocleg. W Mikulowie. Ciut bliżej niż planowaliśmy, ale nikt nie ma siły na więcej. Dojeżdżamy, ustalamy wszystko co należy z Panem Czechem z recepcji, który całkiem radzi sobie po polsko-czesku. Wykupujemy wszystkie dostępne piwa, ale że jest ich mniej niż osób w grupie, to "stawiam" wino. Bardzo przyzwoite, lokalne. Chwilę balujemy i gadamy, ale że powieki same opadają, to nie siedzimy zbyt długo. A Darek prawie osiągnął Brno.Przejechane: 1031 km16 września 2015 - środaPo wspólnym śniadaniu czas na zbiórkę, wspólna fotkę i... pożegnania, bo każdy dalej już jedzie indywidualnie.Ola wyjeżdża pierwsza, ja druga po chwili, ale dogania mnie Dave i Rafał. Nawet mnie wyprzedzają, ale trzymam się ich. Za Brnem wbijamy się w koszmarny korek spowodowany robotami drogowymi. Całkowite zatwardzenie. Przeciskamy się trochę, ale naprawdę się nie da... Widzimy Olę "utkniętą" kilka aut przed nami. Dave i Rafał zawracają. W drugą stronę też ciasno, ale mniej... Też to robię i zjeżdżam pierwszym zjazdem. Gmeram chwilę w nawigacji i ustalam nową trasę, całkowitymi zadupiami, żeby wbić się na główną drogę kilkadziesiąt kilometrów dalej. Ten manewr powoduje, ze tracę jakąś godzinę, ale zyskuję przejazd uroczymi wioseczkami na końcu świata. W końcu wracam na szybsza trasę i bez większych problemów jadę do granicy z Polską. Potem jeszcze tylko A4 w kierunku Krakowa. Jest takie miejsce, zakręt w lewo, za którym pojawia się bardzo lubiany przeze mnie widok - trzy wieżyczki klasztoru na Bielanach, a za nimi Kraków. Zawsze powoduje to uśmiech na mojej twarzy. Jestem. Wróciłam. Kolejny szczęśliwy powrót.Przejechane: 405 km

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 5 - Mało Pivy(a)

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 5 - Mało Pivy(a)

14 września 2015 - poniedziałekChcemy wyjechać wcześnie. Niestety śniadanie ma sporą obsuwę czasową. Kolejne opóźnienie powstaje w wyniku szukania i rezerwacji hotelu w Dubrowniku, gdzie chcemy dzisiaj dojechać.W końcu ruszamy, ale nie docieramy zbyt daleko - czterdzieści kilometrów dalej stajemy na kawkę i podziwianie okolicy przy moście na Tarze.Pogoda wreszcie jest piękna, można bez przeszkód napawać się tym wszystkim, co dookoła. Ostatnio nie miałam tu tyle szczęścia do słonka :)Mamy jeszcze sporo jazdy przed sobą, więc ruszamy w kierunku Żabljaka. Droga wije się serpentynami, jest sucho i przyczepnie, można więc poćwiczyć pokonywanie zakrętów.W Żabljaku postanawiamy zatankować. Trochę to trwa, bo stacja jest tam naprawdę maleńka. Ci "zatankowani" przejeżdżają na drugą stronę, pod apartamentowco-hotel, który nie jest oddany do użytku. Moja kolej. Zalewam moto paliwem, płacę, przejeżdżam przez jezdnię i... ha! tam nie ma zjazdu, tylko schody. Trzy na krzyż, ale są tak tajne, że nie widać ich ze stacji. Dodaję gazu, bo to w tym momencie jedyna słuszna decyzja - próba hamowania zakończy się glebą i "zawiśnięciem" na stopniach. Podjeżdżam do Rafała i Radka i widzę ich uśmieszki.Czyli bacznie obserwowali jak sobie poradzę ;) Dołączam więc do loży szyderców i obstawiamy kto jak sobie poradzi z tą przeszkodą. Techniki są różne, ale większość odpuszcza ;) Gdy już jesteśmy wszyscy zatankowani, zjeżdżam przez wysoki krawężnik w boczną uliczkę. Niektórzy wybierają tę samą drogę, inni łagodny podjazd bez niespodzianek.Jedziemy w góry. Jest pięknie, jak zwykle. Na przełęczy - obowiązkowy postój na fotki. Ci, którzy są tu pierwszy raz są zachwyceni. Ci, którzy tu już byli - też :)Obowiązkowo fotka a'la Wellman ;)Zjeżdżamy w kierunku Plużine, omijając Trsa boczną dróżką. Od zeszłego roku niestety sporo się zmieniło, i, choć dalej uważam, że jest to jedna z najfajniejszych miejscówek noclegowych, to już nie jestem tam mile widziana... Mniejsza o to...Zjazd serpentynami w kamiennych tunelach jak zwykle dostarcza emocji, ale też tak jak zwykle, widoki są nieziemskie.Jest dość późno, ale nie możemy sobie odmówić przejazdu, choćby kawałek, kanionem Pivy w kierunku bośniackiej granicy. Dojeżdżamy do zapory. Garstka zapaleńców, ze mną na czele, zjeżdża jeszcze kilka kilometrów do kolejnego mostu. O ile w zeszłym roku  podczas wyjazdu obserwowałam nadmiar wody i podtopienia w tej części Europy, o tyle teraz wody jest tu jak na lekarstwo. Nie widać tego pięknego turkusu w dole...Wracamy, zgarniamy resztę ekipy i jedziemy na południe. Po drodze stajemy w restauracji Pivsko Oko na jedzenie. Znowu chcemy wybrać to co wjedzie na stół najszybciej, ale wszystko ma podobny czas przygotowania.Niestety, trzeba jechać. Przekręcam kluczyk w stacyjce, wciskam starter i nic... Tzn pojawia się na wyświetlaczu coś, czego nie chcę widzieć. EWS... Nie! Nie tu! Ten komunikat o problemie z immobilajzerem widziałam już raz, rok temu w Bieszczadach, ale wyłączenie zapłonu i ponowienie procedury załatwiło sprawę. Z dusza na ramieniu robię dokładnie to samo. Moto odpala bez zająknięcia. Ufff...Możemy jechać. Mijamy Niksic. Uśmiecham się widząc po lewej stację benzynową, na której rok temu tankowałam i miło gawędziłam z obsługą.Decydujemy się zboczyć z trasy i podjechać pod Monastyr Ostrog. Droga jest wąska, pokręcona i w ogóle mi nie wchodzi.. Jestem tak spięta, że na ciasnych agrafkach popełniam chyba wszystkie możliwe błędy. Zostawiamy motki na parkingu i w trzyosobowej grupie (bo reszcie się nie chce męczyć) wspinamy się sektami stopni schodów do klasztoru. Nie pozwolono nam wjechać na najwyższy parking...Robi się naprawdę późno, a drogi przed nami jeszcze kawał. Ruszamy spod monastyru, ale spięcie mnie wcale nie opuszcza. Kierujemy się na Cetynię (Cetinje) i przez park Lovcen do Kotoru. Słońce zachodzi, a jestem tu pierwszy raz, więc niestety nie popodziwiam widoków. Coraz więcej stresu - koślawo przemierzam ciasne serpentyny. Ciemność w tym nie pomaga. W oddali widać Kotor... jeszcze tylko kilkadziesiąt agrafek i "jesteśmy na dole". Rzeźbię je jedna po drugiej, całkowicie bez przyjemności. Nagle słyszę w słuchawkach dźwięk przychodzącego połączenia. Nie spodziewam się telefonu od nikogo, więc może coś ważnego się stało. Odbieram. "Dzień dobry, dzwonię z Cyfrowego Polsatu i chcę Pani przedstawić naszą wspaniałą ofertę wybrana specjalnie dla Pani". W trzech żołnierskich słowach mówię Panu, że nie mam ochoty z nim rozmawiać. Jeszcze kilkanaście zakrętów.Już prawie jesteśmy. Grupa zbiera się w całość. Ustalamy, że tankujemy i jedziemy na prom, bo objazd Zatoki Kotorskiej pochłonie zbyt dużo czasu. Ola rusza, ale gubię ją po kilku winklach. Nawigacja płata mi figla i skręcam nie tam gdzie trzeba. Zawracam, część grupy jedzie za mną. Nie.., chyba ta poprzednia droga była właściwa. Kur... nic nie widzę, nie znam trasy. Czuję jak dopada mnie bezsilność i złość. Ktoś przejmuje prowadzenie. Dojeżdżamy na stację benzynową i znowu udaje się zebrać całą grupę.  Ochrzaniam pracownika stacji, bo prowadzi  pogaduchy z jakimś swoim kumplem w samochodzie, przez co blokują miejsce przy dystrybutorze. Oj, chyba jestem naprawdę wkurzona tym wszystkim... Tankowanie, energetyk i można jechać.Wąskimi dróżkami na nabrzeżu jedziemy w kierunku promu. Oli prawie cały czas świeci się światło stopu. Notuję w głowie, żeby jej powiedzieć, bo może coś jej się popsuło, albo po prostu tak trzyma nogę. Kupujemy bilety na prom, ale nie możemy wjechać, bo nie ma wszystkich. Prom już prawie odpływa. W końcu ostatni dojeżdżają i udaje nam się załapać na ten kurs.Ostatnie kilometry i jesteśmy w Dubrowniku. Pod wskazanym adresem nie ma hotelu, który zarezerwowaliśmy. Chwilę trwa, zanim udaje się go zlokalizować. Wjeżdżamy na parking, a następnie właściciel prowadzi nas... w dół, na niższe piętra do pokoi. Okazuje się, że poziom ulicy to piętro piąte czy szóste, a my mieszkamy na trzecim i pierwszym, czyli kilka pięter "pod ziemią". Złość kipi we wszystkich. Zmęczenie, plus takie noclegowe niespodzianki. W dodatku w opisie pokoi wdarł się jakiś błąd i nie ma miejsc dla wszystkich... W efekcie ląduję w pokoju z Olą i Rafałem. Rafał śpi w kuchni a Ola i ja w jednym łóżku w sypialni.... Na domiar złego przy rozpakowywaniu motocykli strącam kask Rafała, który ten zostawił na siedzeniu motka. Widzę, że wizjer wyskoczył z mocowania, ale mam nadzieję, że samo mocowanie się nie uszkodziło... Porażka na całej linii...Szybki prysznic i idziemy coś zjeść. Najpierw mamy plan wyskoczyć do starego centrum miasta, ale jest na tyle późno, że pewnie wszystko będzie zamknięte jak tam doj(e)dziemy. Decydujemy się więc na hotelową restaurację. Niestety - kuchnia jest już nieczynna, więc możemy dostać tylko piwo. Na pytanie o jakieś snacki i przekąski dostajemy odpowiedź w postaci zdziwionej miny kelnera i słów "Snacki? przecież to restauracja!" Pozostają nam więc kalorie w płynie. Ktoś zgłasza się na ochotnika i idzie poszukać jakiegoś sklepu. Po jakimś czasie wraca z przekąskami, więc mamy ucztę popcornowo-krakersową. Piwo okazuje się najdroższym drinkiem podczas wyjazdu - w przeliczeniu - jakieś 17 złotych za kufel. No ale - kto bogatemu zabroni ;)Imprezkę kończymy na balkonie jednego z "apartamentów". Nie balujemy jednak zbyt długo - jutro kolejny dzień wypełniony po brzegi jazdą...Przejechane: 416 km

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 4 - Mordy

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 4 - Mordy

13 września 2015 - niedzielaBudzik dzwoni o 6 rano. Dobrze mi i wcale nie chce mi się wstawać, więc "dosypiam" do 6:30. O 7:00 jestem w sali śniadaniowej, ale jest taki tłum (tzn z 5 osób, ale to i tak za dużo jak na to pomieszczenie), że nie znajduję sobie miejsca więc odpuszczam. Po 5 minutach próbuje ponownie i szybko wciągam śniadanie. Na tyle szybko, że o 7:15 jestem w garażu, na miejscu zbiórki. Niestety nie wszyscy są, więc wyjazd następuje dopiero trzy kwadranse później...Na podbój Czarnogóry ruszamy dziesięcioosobową grupą. Prowadzi Ola. Tempo jest sprawne, na ile pozwala mgła, ziąb i niskie chmury. Droga jest nudna, choć bywają chwile natychmiastowego otrzeźwienia i przypływu adrenaliny, jak ten, kiedy Ola wyprzedza i w trakcie manewru wyrasta przed nią jak spod ziemi autokar... całkowicie niewidoczny wcześniej we mgle i do tego jadący bez świateł.... było blisko...Stajemy na stacji, zęby zatankować i nieco się ogrzać. Gdy ruszamy - mam deja vu. Znowu to samo. Wyjazd z Motoszkołą. Stacja benzynowa. Co się może stać? Przepalona żarówka. Szybka wymiana i jedziemy dalej...W Caransebes ordynujemy sobie przerwę na odpoczynek. I lunch. Stajemy w centrum miasta, udajemy się do knajpki, ale tam jest tylko picie, więc właściciel prowadzi nas do bardzo dobrej knajpki. Okazuje się ona być przeciętną pizzerią w podwórku, gdzie pewnie nigdy byśmy nie trafili. Wszyscy (prawie) zamawiają najostrzejszą pizzę z menu (Diavola) - żeby nie mieć sensacji żołądkowych. Wydajemy tam ostatnie leje.Posileni, wsiadamy na motki. Jest mega gorąco. Ruszamy w kierunku granicy z Serbią. Naszym celem są "mordy". Co prawda nie bardzo wiemy, czy lepiej widać od strony rumuńskiej. czy serbskiej,  co powoduje jeszcze kilka postojów, dyskusji i opóźnień, ale w końcu zmierzamy ku Serbii.Tuż przy granicy z Serbią mamy średnio legalną nawrotkę na drodze. Rumunię opuszczamy w tempie ekspresowym. Oczywiście jeden z pograniczników komentuje, że ja mała a moto takie duże ;) już się przyzwyczaiłam :) Na granicy serbskiej musimy chwilkę poczekać. W pełnym słońcu. Ktoś dostaje małą reprymendę od lokalesów za cykanie fotek, bo przecież tu nie wolno...Serbia. Jedziemy pięknym przełomem Dunaju. W sumie to dość ciekawe - przed wyjazdem, przy robieniu manicure, przeglądałam jakieś kobiece pisemka w stylu "Wielki świat - kuchenny blat" i natknęłam się na horoskop, w którym było napisane, że 13 września czeka mnie przełom... no i jest... sprawdziło się ;)W kocu dojeżdżamy tam gdzie chcieliśmy. I już wiemy - następnym razem, jeśli tu ktoś przyjedzie - trzeba podjechać od strony rumuńskiej... Morty. A raczej Morda. Twarz. Wykuta w skale podobizna Decebala, wodza, który w I w. toczył walki z Cesarstwem Rzymskim. Taka lokalna 1/4 z Mount Rashmore.Nie ma czasu do stracenia, jest późno, a my mamy jeszcze kawał drogi przed sobą. Serbia to fajne winkle, urocze dróżki, piękne krajobrazy. Zupełnie niespodziewanie wyrasta przed nami zamek... pod którym można przejechać... niesamowite!Jedziemy na południowy zachód, więc prosto pod słońce. Dość męczące, zwłaszcza, gdy słońce chyli się ku zachodowi. W dodatku burczy nam w brzuchach. Parkujemy przy knajpie, między "setką" samochodów. W knajpie jest wesele, ale obsłużą nas, jeśli poczekamy pół godzinki. OK. Zgadzamy się. Pytamy co będzie najszybciej. Oczywiście Cevapi. No to porcyjka dla każdego. Czekamy te pół godziny. W tle gra muzyczka, typowo weselna, w lokalnym wydaniu. Jest nasze zamówienie. Najpierw wjeżdżają napoje, potem wielkie porcje dania głównego. Pyszne. Ale chyba jestem jedną z niewielu osób, która zjada wszystko z talerza...Z knajpki wyjeżdżamy po zmroku. Przed nami jeszcze ponad 200 km. A równo 200 km przed celem, Olivierowi "stuka" sześćdziesiątka. 60 tysięcy kilometrów zrobionych od kwietnia 2013. Wszystkiego najlepszego Olivierku :*Ciemno. Zakręty. Zmęczenie. Światło Oliviera nie pomaga - jak nikt przede mną (i za mną) nie jedzie to zwalniam, bo nic nie widzę i kaleczę straszliwie. Źle mi z tym...Dodatkowo zwierzątka od czasu do czasu pojawiające się na poboczu dają do myślenia...W końcu jest - granica serbska. Mijamy ją bardzo sprawnie.  Po chwili trafiamy na granicę czarnogórską, a tu jesteśmy dokładnie sprawdzani. Pierwsze pół grupy, odprawione, rusza do Pljevja, gdzie mamy nocleg. Ostatnie winkle  przemierzamy otuleni zapachem pinii. Tak pachną Bałkany...Pljevlja. Znajdujemy hotel, parkujemy motocykle. Przyjeżdża druga część grupy chwile trwa, zanim dostaniemy pokoje. W końcu udaje się zakwaterować. Nikt nie ma siły zrzucić motocyklowych ciuchów- korytarzowa imprezka znieczuleniowa zaczyna się zanim ktokolwiek się rozpakuje. Nikt nie ma na to siły...Ustalamy plan na kolejny dzień, ale w końcu każdy pada. To był długi dzień...Przejechane: 825 km

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 3 - Drakula i Transfăgărășan... podobno

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 3 - Drakula i Transfăgărășan... podobno

foto: motoszkola.pl12 września 2015 - sobotaBrr... trzeba wstawać. Dalej jest chłodno, wilgotno i w ogóle nic nie zachęca, żeby wyjść spod kołdry. Trzeba się jednak zwlec na śniadanie. Ubieram się w lekko wilgotne cywilne ciuchy - to, co wczoraj było jeszcze względnie suche przez noc naciągnęło wilgoci z tego, co było totalnie mokre. Na korytarzu jest jeszcze zimniej, więc szybko przemykam do sali gdzie mamy śniadanie. Ładuję trochę białka na talerz, łapię średnio ciepłą kawę i niczym room service (rum serwis?) dostarczam komu tam nie chciało się wstać. Wracam, ładuję kolejną porcję, tym razem na swój talerz. Ser wygląda smakowicie, ale okazuje się cholernie słony, więc nie dojadam. Rafał ma przemowę, lekko przerywaną przez Panią Gospodynię. W telewizorni leci prognoza pogody - jest fajnie, ale nie tam, gdzie my jesteśmy. Ustalamy plan, dojadamy śniadanie, staramy się jakoś poprawić grupowe morale, bo lekko nie jest.Czas zbiórki. Grupowa fotka, pojedynczy zjazd z posesji (tym razem szuterek w dół, zakończony błotkiem) - w moim przypadku całkowicie bezbolesny, więc może z moimi umiejętnościami nie jest tak kiepsko jak myślę, że jest) i jedziemy pod zamek Drakuli.Nie ma tu żadnego sensownego parkingu, więc każdy parkuje jak potrafi, żeby w miarę nie przeszkadzać i nie łamać przepisów. Ustalamy, że za godzinę ruszamy dalej. Okazuje się, że wejście na zamek kosztuje 30 lokalnych papierów, więc wyłazu ze mnie centuś i tym razem zamku nie zwiedzam - za mało czasu, zęby dobrze spożytkować te trzy dychy. Nie jestem jedyną, która podjęła taką decyzję, więc jest z kim posiedzieć w knajpie przy kawce/coli/ciastku. Przy okazji majstruję z interkomami Piotrka i moim, żeby określić, gdzie jest problem - czy z moim mikrofonem, czy z jego słuchawkami, czy jeszcze z czymś innym. Próbuję sparować zestawy z jakimiś innymi do testów, ale się to nie udaje.Niektórym udaje się za to co nieco pozwiedzać.Czas nagli, ruszamy w dalszą drogę. Cześć trasy pokrywa się z tym, co robiliśmy wczoraj po ciemku. Masakra, dopiero teraz widać, jacy wczoraj byliśmy "dzielni". Czasami może lepiej nie widzieć po czym się jedzie, to jest łatwiej, bo nie ma strachu.Zatrzymujemy się w Campalung. Okazuje się, że Darek ma error z łańcuchem i utknął gdzieś na trasie. Poczekamy na niego na stacji benzynowej. Tam z kolei meldują się Szwagry - Tomek ma error z elektryką w swoim motku i potrzebna będzie operacja cięcia kabli i łączenia ich na nowo. Ja podejmuję kolejną próbę z interkomami. udaje się je połączyć z kolejnym zestawem, Michała. Już wiem, ja słyszę, mnie nie słychać. Ale za to mimo, ze tylko ja sparowałam swój zestaw z Michałowym, to słyszę rozmowy jego i Piotrka. Wynalazek ;)Po jakimś czasie ruszamy w dalszą trasę. W Curtea de Arges odbijamy na Drogę Transfogaraską. Na początku drogi spotykamy Motoszkołową ekipę i robimy sobie wspólną fotkę.foto: motoszkola.plI jedziemy dalej. Mam nieodparte skojarzenia z Bhutanem - zielono, wilgoć, zakręty - jest malowniczo. Można zapomnieć się w jeździe. Ale trzeba uważać, bo za każdym zakrętem może być ta chwila otrzeźwienia. Wieeelkie stado owiec. I trzeba nagle hamować.Pogoda jest w miarę dobra. Chłoniemy winkle, choć dla mnie jest ciut za wolno. Trzymam się w ryzach, żeby nie wyprzedzać, bo w końcu jedziemy w grupie.Dojeżdżamy w koeljne miejsce, gdzie cykam kilka fotek.I czas ruszyć dalej. Niestety widoczność się pogarsza. A po drugiej stronie przełęczy jest całkowite mleko. Nie widać absolutnie nic, poza zarysem przedniego koła. Wraz z widocznością spada temperatura i entuzjazm, a wzrasta wilgotność i frustracja. Nie tak to miało wyglądać!W dolinie znowu jest nieco lepiej. Próbujemy znaleźć jakieś miejsce gdzie można zjeść i zapłacić kartą. Bezskutecznie. Jeździmy od miejsca do miejsca. Po drodze Ola gubi przeciwdeszczówkę spod siatki na tylnej części kanapy, ale od czego jest grupa - dowożą prowadzącej zgubę.W końcu udaje się znaleźć odpowiednią knajpę. Obiad też jest niczego sobie, a wesoły kelner tylko poprawia ogólne wrażenie. Zmieniam mikrofon w interkomie (tak, akurat miałam zapasowy ze sobą ;)) i znowu z Piotrkiem się słyszymy. Super!Zrywamy się z postoju ciut wcześniej, żeby w miarę sprawnie dotrzeć do Hotelu w Cluj Napoka. Przed nami kawał drogi. Niestety po jakimś czasie natrafiamy na błyskające światełka. To specjalne pojazdy eskortujące nadgabarytową ciężarówkę przewożącą wielkie nie-wiadomo-co. Nie da się ich wyprzedzić, mimo, zę podejmujemy taką próbę w jednym miasteczku - bocznymi dróżkami chcemy wyjechać przed nimi, ale... brakuje nam dosłownie 10 sekund. Piotrek się wciska gdzieś w kolumnę pojazdów, ale strąbiony odpuszcza i czeka na mnie. Na szczęście jadą dość żwawo, więc nawet się bardzo nie wleczemy. Jedziemy tak do momentu, aż pojazdy nie zjeżdżają na bok. Wtedy możemy pojechać trochę szybciej.  Choć i tak nie za szybko - moje beznadziejne światła nie pozwalają na właściwą ocenę przebiegu drogi. Po prostu jej nie widzę i boję się, bo nie ufam w to, że w razie czego zareaguję wystarczająco szybko i przede wszystkim prawidłowo.Do Cluj-Napoka dojeżdżamy około 22:00. Zmęczeni, ale "cali". Jeszcze tylko wieczorne piffko i narada co do jutra i dalszej trasy w podgrupie "Czarno-Górskiej" ;) No dobra, jeszcze jedno piffko,.. Igor fajnie opowiada o zależnościach rosyjsko-ukraińskich; gdzieś w tle przewija się jakiś smutek, że jeśli chodzi o Rumunię, to w zasadzie "byłoby na tyle" i trzeba się rozstać z częścią ekipy...Przejechane: 439 km

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 2 - Transalpina

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 2 - Transalpina

11 września 2015 - piątekNie jest dobrze. Pada i jest szaro-buro. Pułap chmur jest tak niski, ze w górach będzie jedno wielkie mleko. Hotel, w którym nocujemy nie ma dużej sali czy stołówki, więc śniadanie jest roznoszone do pokoi, wg wczorajszych ustaleń kto je w pokoju, a kto w maleńkiej jadalni. Pomimo wybrania pierwszej opcji, śniadanie nie dociera do pokoju nr 5, więc gdzieś tam dosiadam się do stolika wyglądającego jak wielka taca. Śniadanie to dwa jajka sadzone, chleb i sałatka z pomidorów (szkoda, że jej tak mało, bo warzywa są bardzo smaczne). Do tego sok pomarańczowy i kawka/herbatka. Można jechać. Buźka na hotelowych schodach dodaje nieco optymizmu.W garażu zbieramy się o 8:30. Następuje krótka odprawa, podział na grupy (trafiam do tej "najrozsądniejszej", żeby nie napisać "najwolniejszej" ;) prowadzonej przez Olę). Niestety nie wszyscy zatankowali motocykle dnia poprzedniego, jak proszono, żeby zrobić, więc ruszamy z niemałym poślizgiem czasowym. Mży, jest chłodno i nieprzyjemnie. Dodatkowo jest dość spory ruch i jazda idzie średnio... Brrr... Dobrze, że z Piotrkiem mamy sparowane interkomy i możemy sobie gadać. Wczoraj tez dzięki temu droga jakoś raźniej mijała.W Sebes stajemy na stacji, żeby zatankować, rozprostować kości. Ja ubieram jeszcze jedną warstwę ciuchów, bo jest przenikliwie zimno; wilgoć wciska się wszędzie.Powoli docieramy do początku pierwszego celu naszej dzisiejszej podróży - Transalpina. Zakręty są przyjemne, ale mokry asfalt i jazda w grupie skutecznie hamują rajdowe zapędy. Wspinamy się wyżej i wyżej, aż docieramy do zapory. Tam mam chwilkę przerwy. Przestało padać, więc można zrobić kilka fotek.Obowiązkowo fotka a'la Wellman z Wellmanem ;)I można jechać dalej. Droga wije się coraz wyżej i wyżej, wjeżdżamy w chmury i mgłę. Temperatura spada do 6 stopni i nie widać dalej niż jeden motocykl przed sobą. Nie ma mowy o podziwianiu widoków, czy nawet zaplanowaniu toru przejazdu zakrętu, bo naprawdę nic nie widać. Rzeźnia. Masakra. Zupełnie odpadła opcja zatrzymania się na przełęczy i zrobienia fotki. Zjeżdżamy w kierunku jakiejś cywilizacji. Im niżej, tym więcej widać. Na drodze kwitnie handel grzybami - mnóstwo samochodów i niezliczone ilości skrzynek z "towarem". Czasem nawet ciężko przejechać pomiędzy zaparkowanymi jakkolwiek pojazdami.Ekipa jest zziębnięta, przemoczona i głodna. Stajemy przy knajpie, ale nie można tam płacić kartą, a większość nie ma lokalnej waluty. Jedziemy więc dalej i w kolejnej wiosce widzimy dziesiątki zaparkowanych motocykli - nasi. Też tu stajemy na coś do zjedzenia. Goście i obsługa są chyba trochę zszokowani obecnością tylu mokrych motocyklistów naraz. Jedzenie jest przyzwoite, zwłaszcza frytki są bardzo smaczne. Gdy tak sobie z Piotrkiem siedzimy przy stoliku podchodzi Rafał i stwierdza, że patrzymy na siebie z dużą życzliwością, co wywołuje uśmiech. Miłe słowa :)Jest miło i ciepło, na zewnątrz dalej leje, ale trzeba jechać bo przed nami ponad 200 km do Branu, gdzie mamy nocleg. Droga jest kręta, ściemnia się, opada mgła i jedzie się fatalnie. Zwłaszcza po betonowych płytach. I zwłaszcza za jakimiś ciężarówkami, których nie ma jak wyprzedzić, bo nic nie widać. W dodatku oświetlenie Oliviera jest beznadziejne i nawet na światłach drogowych czuję się jakbym była ślepa. Chyba muszę zainwestować w jakieś dodatkowe halogeny. Albo znaleźć sponsora ;) W dodatku przestaliśmy się z Piotrkiem słyszeć - coś jest nie tak z interkomami od wyjścia z knajpy. Trzeba to będzie naprawić. Zatrzymujemy się przydrożnym Lidlu, żeby kupić coś na kolację, bo wiemy, że na miejscu nic nie zjemy. 6 piw i dwie wody mineralne chyba załatwią sprawę. Więcej nie zapakuję już na motocykl. To bardzo dziwne - do Rumunii przywiozłam litrowego Jacka D i litrową Colę (z etykietką "Król Imprezy"), które w imieniu swoim i Piotrka daliśmy Rafałowi. Mimo tego, w moim bagażu wcale nie zrobiło się luźniej... ale dlaczemu? Czyżbym wyszła z wprawy w pakowaniu?Do Branu mamy kilkanaście kilometrów, ale stajemy, bo nie ma wszystkich z grupy. Czekamy, mokniemy, każdy ma dość. Olek (chyba Olek) mówi słowa, które idealnie oddają beznadzieję tej całej sytuacji: "Ja chcę do biura". Czyli, że wszystko jest lepsze niż to co tu mamy...Do Branu docieramy dobrze po 23:00. Nie możemy znaleźć hotelu - GPS prowadzi w miejsce gdzie nic nie ma. W końcu jakoś udaje się odnaleźć hotel. Zero oznaczenia. I niespodzianka na sam koniec - błotnista dróżka, przechodzącą w kamienistą, przechodząca w kilkunastometrowy kamienisto - trawiasty stromy podjazd. Taaa... Widzę jeden motocykl, który poległ przed podjazdem, ale ja łykam go gładko i bez najmniejszych problemów. Ale myślę, co będzie rano, ze zjazdem. Z hamowaniem w błocie. Ale to jutro. Dzisiaj motocykle mają taki dach nad głową ;) (fotki z dnia kolejnego)Lekko cyknięta (albo wyglądająca na taką) pani właścicielka mówiąca tylko po lokalnemu prowadzi nas do pokoi. W naszym jest... 11 stopni. Nie ma szans, żeby cokolwiek wyschło. Ja jeszcze odkrywam dziurę w torbie bagażowej i sporo rzeczy mam podsiąkniętych wodą, w tym śpiwór puchowy, który mam ze sobą. Rozwieszamy więc wszystkie ciuchy gdzie się da, odpalam suszarkę, żeby choć trochę osuszyć rękawiczki (kolejna rzecz do kupienia - nieprzemakające rękawiczki - jeszcze takich nie znalazłam...). Ciuchy jak zwykle dały radę, jedynie mankiety rękawów są mokre od rękawiczek. Tak czy inaczej - można otworzyć piwo i iść na jakąś pokojową imprezkę żeby się rozgrzać. Najpierw jest standardowo u Szwagrów, a potem gdzieś obok, gdzie w zasadzie jest tylko nasza "rozsądna" grupa. I Marek :)Przejechane: 467 km

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 1 - Witamy w Rumunii

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 1 - Witamy w Rumunii

10 września 2015 - czwartekNie do końca wiem, jak  "ugryźć" tę relację. Z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy jest bardziej techniczny, drugi osobisty, a i parę innych pewnie też by się znalazło. No dobra, coś trzeba napisać, reszta wyjdzie w praniu.Wszystko jest zapakowane dzień wczesniej, waluta zakupiona, trasa dojazdu wyznaczona. Rano nie trzeba się spinać. Na zlot mam z Krakowa stosunkowo blisko - Cluj-Napoka to nieco ponad 600 km, więc spokojnie do zrobienia w jeden przyzwoity dzień jazdy. Z Krakowa jadę w dwuosobowej grupie, choć były opcje połączenia sił z innymi zmierzającymi w tamtym kierunku. Niemniej jednak z kilkoma osobami pozostaję na łączach, w tym z grupą "rzeszowską"Jedzie się całkiem fajnie, pogoda dopisuje. Omijamy Krynicę, ale jednak decydujemy się, żeby do niej dojechać i zatankować. Znajdujemy bardzo uroczą boczną dróżkę i mimo, ze po tankowaniu możemy pojechać inaczej, to wracamy, żeby ja przejechać drugi raz.Przejazd przez Słowację jest poprawny do granic możliwości i nic nie dzieje się tam wartego uwagi. Za to Węgry witają nas deszczem, więc stajemy na stacji, żeby się dozbroić - Piotrek w przeciwdeszczówkę, a ja w kołnierzyk do kurtki, żeby mi w razie czego nie ciekło po karku. Przy okazji pytam pana z obsługi, czy można tu zanabyć winietkę - w sumie nie odrobiłam tej części zadania domowego i nie wiem, czy nam będzie potrzebna... Pan pyta gdzie jedziemy, po czym stwierdza, że nie musimy jej kupować. Jedziemy drogami rożnej kategorii, bo takie atrakcje zawsze występuja, gdy trasa jest na nawigacji wybrana jako "najkrótsza" ;) Jest sporo remontów i utrudnień w ruchu, ale i tak idzie całkiem sprawnie. Tylko ta pogoda... mogłoby być lepiej ;)W końcu dojeżdżamy do granicy z Rumunią. Chwila przerwy przed jej przekroczeniem na siku/fajka/picie* (*niepotrzebne skreślić). Piotrek zastanawia się, czy przejedzie na dowód, bo nie wziął paszportu. No cóż, zobaczymy ;) Podjeżdżamy do celników, daję dowód jednemu, ten ogląda i daje dokument drugiemu, wyższemu rangą. Tamten czyta dane: "Agata Katarzszrżzżzyna", więc mu mówię, że Agata wystarczy. Oddaje mi dowód nie prosząc nawet o ściągnięcie z głowy kasku. Piotrek może odetchnąć z ulgą, bo jak widać dowód wystarczy. Ale za to on musi ściągnąć kask. no to jesteśmy w Rumunii - tu mnie jeszcze nie było.Muszę przyznać, że czuję lekką niepewność, pomieszaną z odrobiną strachu i podekscytowaniem - w końcu jestem tu pierwszy raz, nie wiem czego się spodziewać i jak będzie, więc uwagę mam wyskalowaną na maksimum, wszystkie zmysły wyostrzone. Telefonuję do JackaJ, zasięgnąć kilku informacji od Rumunii. Potem dostaję telefon od Giby z ekipy rzeszowskiej z pytaniem przez jakie przejście przejeżdżaliśmy i czy sprawdzali dokumenty - otóż jedna osoba z jego ekipy nie wzięła ze sobą żadnego dokumentu tożsamości, a na podstawie prawa jazdy pogranicznicy nie chcieli go przepuścić. Powstał więc pomysł spróbowania prze inne przejście, ale niestety rozwiałam złudzenia. Kolega musiał zawrócić do Polski...Jedziemy przez lokalne drogi, okoliczne wioski. Przestaję narzekać na jakość i stan dróg w Polsce... tu jest dramat i jeszcze lepsze "kwiatki" niż u nas. Na przykład - jedziemy leśną dróżką z asfaltem pokrytym bruzdami i szczelinami, w których rośnie trawa; nagle ta droga zamienia się w funkiel nówkę estakadę z bajerami, liniami, barierkami, przechodzi nad inna droga, po czym z powrotem zamienia się w drogę n-tej kategorii z trawą w szczelinach... Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Mamy do celu ileśtam kilometrów, a navi pokazuje dziwny czas przybycia. Trochę za późno w stosunku do moich wyliczeń. Tak o godzinę. Aż nagle dostaję olśnienia - no tak, zmiana czasu, i wszystko jasne.Rumuni jeżdżą po drogach dość...jakby to określić... żwawo... Nie ma też kultury ustępowania miejsca motocyklom. Lokalnych motocykli jest tu jak na lekarstwo, o ile w ogóle jakieś są. Za to rozwiązania komunikacyjne, jak i zachowania czy manewry kierowców są zdecydowanie zastanawiające... Mistrzem świata był facet, który na szczycie zakrętu w prawo, z prawego pasa (bo były dwa) skręcał w lewo... Mało brakowało... Muszę przyznać, że jazda nie zawsze jest komfortowa, zwłaszcza, gdy się jedzie po serpentynach, dwa pasy pod górę, gdzie wyprzedzam ciężarówkę, a z przeciwka rozpędzona dacia ścina zakręt... Trzeba bardzo uważać. Nie mówiąc o tym, że w każdej chwili na drodze może znaleźć się jakiś pies, których się pełno tu wałęsa.Do Cluj-Napoka docieramy przed zmrokiem. Tankujemy i szukamy hotelu Biscuit, co nie jest takie proste. W końcu, dziurawą asfaltową droga podjeżdżamy pod budynek, jaki obsługa stacji benzynowej określiła jako cel naszej podróży. Zupełnie nie wygląda jakby to było to, ale wychodzi do nas jakiś facet w ogrodniczkach i każe nam zjechać do garażu podziemnego. Dziwne, ale OK. Wjeżdżamy. Są tam dwa motocykle z Warszawy, więc to tu i jesteśmy prawie pierwsi. Kwaterujemy się i korzystając, z tego, że minie trochę czasu zanim dotrze reszta, idziemy "na miasto" coś zjeść. Pani z recepcji poleca nam kilka miejsc. Wybieramy lokal o dobrze kojarzącej się nazwie.Menu jest po rumuńsku, ale ma obrazki, więc udaje się coś zamówić. Piwo jest poprawne (choć lane zamówione najpierw dużo lepsze od butelkowanego Silva zamówionego "bo wszyscy lokalesi to piją, to my też"), jedzenie też, choć mięsko na szaszłykach lekko suche i przydałby się jakiś sosik... tatarski albo czosnkowy.Wracamy do hotelu, gdzie zbiera się coraz więcej osób. Impreza wieczorna jest "jak zwykle" u Szwagrów w pokoju. Rafał rozdaje koszulki i smyczki zlotowe, a zbiera życzenia i prezenty z okazji niedawnych urodzin i nie tylko.Ustalamy plan na jutro, pijemy toasty za pogodę i ogólnie jest wesoło.Przejechane: 607 km

Rumunia i coś jeszcze - Prolog

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Prolog

Do iluśtam razy sztuka. W Rumunii był już chyba "każdy", tylko nie ja. Co prawda miałam być w zeszłym roku, mniej więcej o tej porze, ale "nie wyszło". W końcu nadarza się okazja. Motoszkoła organizuje tam zlot dla absolwentów, a ja odbyłam już wystarczającą ilość szkoleń, żeby się zaliczać do tego zacnego grona.Plan jest prosty - w trzy dni "zaliczyć" to co w Rumunii jest obowiązkowe. Po to, żeby wiedzieć, że trzeba tu wrócić na dłużej ;)Po tych trzech dniach mam jeszcze tydzień wolnego więc pewnie wyklarują się jakieś opcje. Może jeszcze pokręcę się po Rumunii? Może skoczę na Bałkany? W końcu w tym roku jeszcze tam nie byłam, a tradycja zobowiązuje ;) Korsykę, o której myślałam całkiem niedawno, tym razem odpuszczę - i dopiszę do listy kolejnych planów na najbliższe lata.Olivier stoi na przeglądzie w serwisie - poza standardowymi procedurami dla przebiegu 60 tys. km jest sprawdzane co mogło być przyczyną jego dwukrotnego zdławienia się na zeszłotygodniowej bieszczadzkiej pojeżdżawce. Oby to nie było nic poważnego.Wyjazdu nie mogę się doczekać z co najmniej trzech powodów. Mam nadzieję, że będzie fajnie :)Trzeba się wyrwać...

Afryka Zachodnia 2015 - epilog

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - epilog

Ale ten czas leci. Od pierwszych planów wyjazdowych minęło 14 czy 15 miesięcy... od powrotu z Afryki - 7... A mimo tego, wspomnienia z wyjazdu są tak żywe, jakby wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj. Nie udało się co prawda zrealizować wszystkich planów, ale przygoda jaką przeżyłam była "wystarczająca", a to, co niezrealizowane być może uda się zrobić w przyszłości.Ekipa.Przed wyjazdem z nikim z grupy się nie znałam zbyt dobrze. Większość widziałam raz czy dwa razy, Piotrusza znałam z kilku zlotów forumowych, Piotra wcale. Mimo tego uważam, że dogadywaliśmy się naprawdę znakomicie. Poza kilkoma drobiazgami nie było większych konfliktów, a przecież spędziliśmy ze sobą sporo czasu. Bardzo chciałabym tu podziękować wszystkim i każdemu z osobna za super udany wyjazd i wparcie:Neno - za zaszczepienie pomysłu i odwalenie sporej części związanej z organizacja wyjazdu, super fotki i regulowanie linki sprzęgła ;)Krzysiowi - za pomoc w wsiadaniu/zsiadaniu z moto ;) za wspólne sypanie (sprawdź czy dobrze przeczytałeś, po "p" nie ma "i" ;)) i naprawienie motka na środku pustyni.Endrju - za pomoc w ogarnianiu moto, odkręcanie kraników, drogę powrotną, kilka prztyczków w nos i szczere rozmowy.Piotrowi - za przejazdy po korytach rzek, gdy nie potrafiłam sama tego ogarnąć i prostowanie kierownicy po glebach.Małyszkowi - za luz i humor i jazdę w parze.Piotruszowi - za wytrwałość, dostarczenie emocji i wszelką pomoc.Motocykl.Pojechanie do Afryki na Kostku to był strzał w dziesiątkę! Motocykl, mimo tego, że byłam dla niego zbyt niska ;) dał mi niesamowicie dużo frajdy. Lekki, zwinny, zrywny - wspaniale spisywał się zarówno na szosie jak i w terenie. Zestaw opon - dobrany idealnie. Gdybym tylko ja miała większe umiejętności i dodatkowe parę centymetrów... oj, byłoby jeszcze lepiej. Poza problemem z filtrem paliwa i złapaniem gumy - nie było żadnych problemów. A ja naprawdę zrobiłam milowy krok jeśli chodzi o jazdę off. Dalej raczkuję w tej kwestii, ale afrykańska szkoła bardzo dużo mi dała.Niestety z pewnych względów musiałam Kostka sprzedać - ale na pewno wrócę do motocykla tej klasy - to idealny wybór na wyprawy.Przygoda.Była. Nawet intensywniejsza niż się spodziewałam. Niż wszyscy się spodziewaliśmy. Wiedzieliśmy, że będą atrakcje, ale nikt nie przewidział akcji z wojskiem...Swoją drogą - z Chiefem z Nara wymieniamy SMSy co jakiś czas. Pamięta o naszej grupie i jak stwierdził "nigdy nie zapomni 19 stycznia"... Ponadto spotkania z ludźmi, piękne widoki, wszystkie niewygody - warto tam było być dla każdej chwili. Bez wyjątku.Afryka.Jest trudna. Przede wszystkim psychologicznie. To zupełnie inny świat niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Tu rzeczy się dzieją inaczej. Z jednej strony ciągnie, z drugiej nieco przeraża. Jest niepewna i nieprzewidywalna. Jest niestabilna politycznie i epidemiologicznie (choć szczerze mówiąc bardziej bałam się kulki w łeb niż złapania eboli). Tu może zdarzyć się wszystko. This is Africa... Ale jeszcze tu wrócę... pewnie nie raz...Przejechane: 7121 km

Expert - Podejście drugie - Epilog

dwa kółka i spółka

Expert - Podejście drugie - Epilog

Tym razem było sporo lepiej niż rok temu. Z większym luzem, z mniejszymi oczekiwaniami, z większą pokorą, z mniejszą presją.Zdecydowanie lepiej też czułam motocykl, a i rozjeżdżenie w sezonie zrobiło swoje (przed kursem miałam już zrobione prawie 17 tys km w tym roku).Pogoda nie do końca dopisała, ale z drugiej strony mieliśmy okazję poćwiczy c jazdę w naprawdę trudnych warunkach, a to dodatkowe punkty do doświadczenia. Muszę przyznać, że nowe opony Oliviera, mimo tego, że nie wiedziałam do końca czego się po nich spodziewać i jak będą reagować, spisały się znakomicie i dawały duży komfort i poczucie bezpieczeństwa.Progres.Oczywiście - postęp był. Nie był kolosalny, ale zauważalny. Dużo lepiej wychodziły mi zakręty w prawo, zarówno pod względem trajektorii, jak i pozycji. Do swojej listy rzeczy do poćwiczenia dodałam kolejne. To ciekawe - im lepiej się jeździ, tym dłuższa jest lista błędów i rzeczy do korekty.Trasy.W stosunku do zeszłego roku była lekka modyfikacja. Wydaje mi się, że w tym roku było 'mniej". I to nie ze względu na pogodę. A może mi się tylko wydaje?Czego brakło?Brakło trochę teorii. Fajnie byłoby przed wyjazdem na trasy omówić co danego dnia może mieć znaczenie, co warto na danej trasie ćwiczyć i jak to ćwiczyć. Plan i tak był napięty - śniadania przed ósma, jazdy, kolacje, videoanaliza i już była północ... ciężko było wrzucić w to jeszcze jakieś zajęcia teoretyczne... a może gdzieś dałoby się to jednak przemycić?Towarzystwo.Jednym słowem - wyśmienite. Grupa była naprawdę zgrana. Wg mnie dość mocna i wyrównana w jeździe (wyjątek potwierdza regułę ;)). Nie mówiąc o tym co było "off the record". W takim składzie to ja mogę jeździć na wszystkie wyjazdy. Co Chlory, to Chlory :) Uwielbiam Was :) To co? za rok, ten sam skład, pierwszy termin? ;)

B jak Bornholm

dwa kółka i spółka

B jak Bornholm

10-12 lipca 2015 (piątek-niedziela)Kto wpadł na pomysł, żeby znowu jechać tak daleko? Na jakąś małą, duńską wysepkę  "na środku Bałtyku"? A..  wiem, ja wpadłam na ten pomysł, bezczelnie podłączając się pod forumowy temat "Szczecińskich ustawek". I tak powstał plan.Jako, że mam najdalej, to podróż musiałam rozpocząć odpowiednio wcześnie. Wyjechałam kilka dni wcześniej, zabierając ze sobą pracę (tj. laptopa) i zahaczając o wielkopolskie miasto na P, gdzie udało się połączyć przyjemne z pożytecznym. Urlop miałam dopiero na piątek, więc w tym dniu ruszyłam nad morze...Po drodze odwiedzam Pszema. Jest trochę chłodno, a ja nie wzięłam sobie żadnego polarka, więc namawiam Pszema, żebyśmy pojechali do Decathlonu do Koszalina, gdzie zanabędę brakujący ekwipunek. Jedziemy, robię niezbędne zakupy i... psuje mi się kask. A konkretnie zapięcie. Co tu zrobić? Jazda w niezapiętym kasku to gorszy pomysł niż jazda bez kasku. Odwiedzamy kilka sklepów motocyklowych, ale w żadnym nie wiedza jak pomóc. Nie uśmiecha mi się kupowanie nowego kasku "na szybko", więc ze słowami "jakoś to będzie" postanawiam, że wydoktoryzuję się z tematu podczas rejsu promem. Będę miała na to parę godzin.Jedziemy do Kołobrzegu. Wbijamy się w pobliże głównego deptaku, chyba nawet lekko za zakaz ruchu, ale tylko chyba. Tam wsuwamy dorsza z frytkami i surówkami. Dobra rybka nie jest zła.Mamy jeszcze sporo czasu, więc Pszemo zabiera mnie w jakieś magiczne miejsce. Nad morze. Na plażę. Wjeżdżamy w boczną drogę i zostawiamy tam motocykle. Mocno wieje, jak tak dalej pójdzie, to możemy jutro nie wypłynąć. Zresztą, przez ostatnie dni prom nie kursował... Nawet jak wiatr zelżeje, to morze wciąż będzie zafalowane. No trudno, najwyżej będziemy rzygać ;)Polskie morze ma w sobie niesamowity urok. jest zimne i ma paskudny kolor, ale jest w nim jakaś magia.Do dwudziestej, o której w porcie jestem umówiona z resztą ekipy jest coraz bliżej, więc powoli się zbieramy. Gry podchodzimy do motocykli, widzimy, jak główną droga przejeżdża Straż Miejska. Oho, widzieli ans na pewno, a dróżka oczywiście nie jest ogólnodostępna, więc ciekawe czy wrócą... Wracają, skręcają w nasza dróżkę. No to będzie mandacik, chyba, że Pszemo coś wymyśli, bo ja nie umiem się migać :( Dwóch panów z SM pyta nas czy oczywiście wepchnęliśmy tu motocykle, bo wjeżdżać nie wolno. Potwierdzamy, no bo oczywiście tak było. No to jak tak, to dobrze. I gadka-szmatka. O motocyklach, o wyjazdach. Jeden z SM mówi, że podziwia takich, co to wsiadają i jadą. O tak do Austrii na przykład. Albo na Węgry. uśmiecham się lekko pod nosem. Widzę, jak Pszemo nie może powstrzymać śmiechu i wskazując na mnie poważnym tonem i satysfakcją w głosie oznajmia strażnikom, że "to maleństwo właśnie tak robi"... Panowie robią wielkie oczy, a ja jak zwykle w takich sytuacjach czuję się niezręcznie, bo nie wiem co mam powiedzieć. I czy cokolwiek mam mówić. Panowie wypalają po fajku i miło się z nami żegnają. Teraz już naprawdę czas na nas, bo jeszcze chcę zatankować....Zajeżdżamy pod prom,a  ekipy szczecińskiej dalej nie ma. Wyhacza mnie załoga katamaranu Jantar, którym mamy płynąć. Lekko się niecierpliwią, bo chcieliby zapakować już nasze motocykle. Żartuję, ze ekipa już jedzie, ale że mają daleko, bo ze Szczecina, to przyjadą na styk, a ja miałam blisko, bo z Krakowa, to już jestem :) Pakujemy Oliviera na rufę katamaranu. Powinno mu się tu podobać.W końcu przyjeżdżają: Kropka, MotoTroter i Northwest z Agą. Ich motki też lądują na rufie. Kaski zamykamy w jednym z jachtowych schowków, podręczne bagaże do sali restauracyjnej, gdzie będziemy spać. Tak, tak! Armator pozwolił nam przenocować na katamaranie. Dzięki temu nie musieliśmy szukać hotelu czy innych noclegów "na mieście". Extra sprawa!No to jesteśmy w komplecie. Pszemo robi nam pamiątkową fotkę "Tylu ich było na początku" i wraca do siebie. A my ruszamy "w miasto" - trzeba coś zjeść.Niestety wszystko jest pozamykane na cztery spusty z wyjątkiem... greckiej knajpy "U szalonego Greka". Dobra, mają tam kryzys, więc będzie tanio i może to ostatnia okazja na coś greckiego ;)Zamawiamy danie "all inclusive" dla czterech osób - powinno wystarczyć dla naszej piątki. Knajpka prowadzona jest przez Greków. Jest autentycznie. Swojsko-grecko. Jedzenie bardzo dobre, w ogromnych ilościach. I też prawdziwie-greckie, a nie spolszczone. Jedynie piwo pijemy z lokalnego browaru. W końcu przychodzi do nas właściciel - Grek, coś tam mówi po Polsku, trochę po angielsku, trochę w języku uniwersalno-międzynarodowym. Pyta, czy jesteśmy w żałobie, bo dziwnym trafem wszyscy jesteśmy ubrani na czarno ;) Potem co rusz donoszą nam kolejne elementy dania, które zamówiliśmy. Ta ilość jest naprawdę nie do przejedzenia. i potem jeszcze arbuz - ale tylko dla kobiet ;). Jesteśmy jedynymi gośćmi i naprawdę świetnie się bawimy. W końcu Szalony Grek, za nasza namową, odpala stojącą w rogu katarynę i... wtedy się zaczyna - tańce, hulanki swawole. Nawet mnie udaje się przekonać do tańca ;)Jest już późno, wracamy więc na łajbę, po drodze zanabywając kilka piwek dla nocnej wahty. Niech ma coś od życia.Motocykle są na swoim miejscu. Dobrze :)Na Jantarze oczywiście nie kładziemy się jeszcze spać - przy butelce wina, kilu piwach i jakimś mocniejszym procencie dyskutujemy o batonikach Bounty (które też leżą na stole) i całowaniu i całej masie innych super-hiper istotnych tematów. W końcu jednak zarządzamy ciszę nocną - jutro wczesna pobudka - koło piątej, bo potem przychodzi załoga i zaczynają się pakować pasażerowie, więc nie możemy ich podjąć w gaciach.Nawet się wysypiam. Poranek jest rześki, ale nie ma śladu po wczorajszym wietrze i zafalowaniu. Będzie dobrze. Powoli schodzi się załoga i pojawiają na pokładzie pierwsze rowery, a potem pasażerowie. My też gdzieś mamy się udać z biletami ;) mimo, że tu już jesteśmy od kilkunastu godzin.W końcu wypływamy. Mijamy główki portu. Przed nami 4,5 godziny żeglugi...Motocykle zabezpieczone, żeby słona bryza zrobiła jak najmniejsze szkody :) A ja opracowuję nowe ulepszone zapięcie do kasku. powinno działać... bardziej psychologicznie, ale przynajmniej kask się sam nie rozpina :)Pod koniec podróży zwijamy pokrowce.Duńska bandera - jest!My oczywiście wchodzimy jak do siebie ;)W końcu dopływamy do Nexo. W momencie gdy wysiadamy, nasze motocykle już czekają na nas na nabrzeżu. Jako VIPy mamy priorytet :) Ubieramy się, wsiadamy i... ruszamy po przygodę!Punkt pierwszy - kościół w Nylars. Bardzo sympatyczny, robi wrażenie. To typowy obiekt tego typu na Bornholmie.Punkt drugi - Ronne. Włóczymy się motocyklami po wąskich i krętych brukowanych uliczkach. Skupienie w manewrach jest pełne. Obowiązkowym punktem programu jest opisywany we wszystkich przewodnikach najmniejszy dom.Punkt trzeci - Hasle. i wędzarnie ryb. Postanawiamy, że lunchyk zjemy w innym miejscu, więc tu tylko zwiedzamy. Trzeba przyznać, że jest klimatycznie.Punkt czwarty - Hammershus. Są tu ruiny zamku, ale nie mamy czasu, żeby je eksplorować. Tylko oglądamy z daleka.  Punkt piąty - Hammeren Fyr. urocza latarnia morska, do której prowadzi stromy i krety podjazd. Widać stąd Szwecję :)Punkt szósty - Svaneke. I zasłużona przerwa na lokalne jedzenie. Znowu bierzemy talerz wszystkego. i "specjalitedelamezą" czyli śledzik :)Posileni, otoczeni pięknymi okolicznościami przyrody, mamy w głowie różne figle :)Niestety nasz czas na wyspie powoli dobiega końca - nie możemy spóźnić się na prom. Wracamy do Naxo, a tam już jest spora kolejka ludzi. Głównie tych, którzy utknęli tu na kilka dni z powodu sztormu. Aga, jako, że nie ma do zdania motocykla wcina się gdzieś na początek kolejki, żeby zająć "nasze" miejsca w części restauracyjnej. Udaje jej się to i my spokojnie do niej dołączamy po odstaniu swojego w kolejce.Po Bornholmie zrobiliśmy nieco ponad 100 km ;)Przed nami kolejne 4,5 godziny rejsu. Warunki do żeglugi bardzo się poprawiły, więc prawie wcale nie buja. Nie przykrywamy nawet motocykli, bo nie ma fali i nie są narażone na działanie morskiej wody.W pewnym momencie dostajemy wezwanie... od kapitana - mamy się stawić na mostku. Uuuu, ale fajnie!Z zaciekawieniem słuchamy opowieści i wyjaśnień.Spędzamy tam dobre kilkadziesiąt minut. Ach ci motocykliści - wszędzie się wkręcą!A nawiasem - Pan Kapitan tez jest motocyklistą :)Jeszcze tylko pamiątkowy wpis do księgi...Ostatnie pogaduchy...I podroż dobiega końca.Wpływamy do portu, większość pasażerów jest standardowo "w drzwiach" gotowa do wysiadki, więc nasze  "apartamenty" są puste. z głośników leci Bee Gees... Ha, to jest piosenka tego wyjazdu! Od tego się zaczęło (leciało w plażowej knajpce w mieście na P...) i tym się kończy :)Jest późno, a przed nami jeszcze kawał drogi - jedziemy do Szczecina. Czas i kilometry dłużą się niemiłosiernie. Kilkadziesiąt kilometrów przed celem dostaję takiego kryzysu, że zaraz zasnę. Zaczynam mieć omamy i nie trzymam kierunku jazdy. Wyprzedzam kolumnę i zarządzam zjazd na najbliższą stację. Rozprostowanie nóg, kilka oddechów pozakaskowym powietrzem i RedBull z limitowanej letnie serii stawiają mnie na nogi i pozwalają dokończyć podróż.Rano Kropka i MotoTroter wyprawiają mnie w podróż do domu, którą robię beż żadnych przygód.Ale było fajnie!Przejechane: 1736 kmA filmowe podsumowanie wyjazdu zrobił MotoTorter :)PS. Chciałam bardzo serdecznie podziękować w imieniu swoim i całej grupy ekipie z katamaranu Jantar - Bardzo miłej załodze, na wszystkich szczeblach, a zwłaszcza Kapitanowi - za wielką gościnę, możliwość noclegu, zaproszenie na mostek i ciekawe opowieści! A wszystkim, którzy chcieliby komfortowo dostać się na Bornholm, polecam rejs Jantarem :)

Expert - podejście drugie - Powrót w dwóch aktach

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - Powrót w dwóch aktach

20 czerwca 2015 - sobota21 czerwca 2015 - niedzielaPrognozy na sobotę nie są optymistyczne. W górach ma padać śnieg. Zresztą - to co widzę za oknem zdecydowanie tego nie wyklucza. Jest szaro, buro i leje. Brrr. Odechciewa się jechać, a przede mną prawie 700 km.Po śniadaniu zaczynam zbiórkę Niespiesznie. Może się rozpogodzi. Przeparkowuję motocykl, żeby jego tył stał pod dachem. Da to jako taką ochronę przed deszczem przy pakowaniu bagażu na moto. Nie ma nic gorszego niż zapak w deszczu.Dalej leje, ale raz kozie śmierć. Nie ma złej pogody - są tylko źle ubrani motocykliści. I tak przemokną mi rękawiczki. Żegnam się z Chlorami, obiecuję, że jak dojadę to się zamelduję. Wsiadam na moto, wciskam starter i nic. Cholera. Co jest? Wszystko powinno być OK, więc czemu nie działa? Wciskam jeszcze kilka razy i zaskakuje. Kurcze, trzeba się temu przyjrzeć. Mam nadzieję, że nie utknę gdzieś na trasie z powodu braku możliwości uruchomienia moto.Cały czas pada. Tuż przed Czechami zatrzymuję się na stacji benzynowej i tankuję. Podchodzi do mnie gość, wyglądający jak lokalny żulek, ale płynnie mówi po angielsku, opowiada historię swojego motocyklizmu i życzy mi szerokiej drogi.Pogoda jest fatalna i mam szczerą chęć jechać prosto do domu, a nie gdzieś gdzie będą warunki polowo-biwakowe. Mokre moto-ciuchy w takich okolicznościach to mocno niewygodny pomysł. Ale obiecałam. Nie wycofam się. Nie wystawię bratniej duszy...W Czechach bawię się z deszczem w chowanego. Co wyschnę, to znowu zaczyna padać. Kilka ulew udaje mi się ominąć, ale kilku nie. Co gorsza - w połowie drogi zamaka mi nawigacja. Całkowicie przestaje reagować na dotyk. Na matrycy widać zaciek. Niech to szlag - gwarancja skończyła się miesiąc temu :( Na szczęście - jakoś tak się "zrestartowała", że wyświetla ostatnią zaplanowaną trasę, więc dam radę. A po drugie - odpalam NaviExperta w telefonie, więc zumo nawet nie jest mi potrzebne (choć z ładowaniem telefonu w czasie deszczu łatwo nie jest, bo jednak na gniazdo zapalniczki padają krople deszczu...Im bliżej Polski tym trasa jest ładniejsza. Bardziej malownicza. A Polska naprawdę jest ładna. Z granicy wysyłam Piotrkowi kontrolną wiadomość z informacją, o której będę, ale nie doczekuję się na odpowiedź.W końcu dojeżdżam do Złotoryi. Melduję się w umówionym miejscu, dzwonię, ślę SMSy... Nic.. No to smaruję łańcuch, odpoczywam, dojadam jakieś kabanosy. W końcu jest, obudził się, albo nie do końca, bo oczy lekko zaspane... Więc tak wygląda przygotowanie do biegu? ;)Rozlokowuję się, przebieram w cywilne ciuchy, idziemy do sklepu po jakieś piffko, a następnie przejść się po okolicy, przy okazji sprawdzając jakie ciekawostki i przeszkody są na trasie biegu. Ostatecznie dokujemy się na moście, gdzie gadamy, gadamy gadamy... do bardzo późna i wyczerpania zapasów, które ze sobą przynieśliśmy.W niedzielę pogoda nie jest lepsza. Zimno i pada. Piotrek odpuszcza bieg, bo nie ma ochoty brodzić w błocie przy takiej temperaturze. No pięknie, to przyjechałam tu "po nic" ;)W końcu jednak trzeba pomyśleć o powrocie do domu. Nie pada, więc pakowanie jest w miarę sprawne i nieuciążliwe. Razem jedziemy do Wrocławia, tam rozdzielamy się i każde z nas rusza w swoją stronę. Dwie i pół godziny później jestem w domu.Kolejny udany wyjazd, kolejny szczęśliwy powrót. Teraz trzeba tylko zająć się sprzętem - nawigacja, starter, czas też wymienić napęd i klocki z tyłu... I pomyśleć o kolejnym wyjeździe :)Przejechane: 1049 km (671 + 378)

Expert - podejście drugie - Dzień 5 - Fajnie, fajnie...

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - Dzień 5 - Fajnie, fajnie...

19 czerwca 2015 - piątekWszystko co dobre szubko się kończy. Dziś wracamy do Austrii, ale zanim tam dotrzemy - nie ma lekko - poćwiczymy jazdę na Pordoi. Pogoda nie może się zdecydować, więc i my nie decydujemy się na zbyt wczesne opuszczenie hotelu. Na spokojnie patrzymy na przemieszczające się chmury i dopiero jak jest jako-tako, to ruszamy. Nie jest źle. Zdejmujemy kufry, ustalamy co i jak i zaczynamy, dla odmiany, jazdy.Przejazdy są długie, więc żeby się zsynchronizować z resztą jeden cykl góra-dół odpuszczam. Jednak nie jeżdżę tak szybko jak reszta. Zaczyna się chmurzyć..W końcu nadchodzi moja kolej - i jazda w górę.Miga mi? ;)Żeby tylko nie pomylić drogi, jak to się komuś z grupy zdarzyło ;)Rowerzystów też bzykamy ;)Czy oni nie mogą jechać jeden za drugim?Ładnie tu. Choć widoki najlepiej podziwia się dopiero na nagraniach ;)Nie, nie dam się bzyknąć na ostatnim zakręcie ;)Zawiesili tablicę?Komentarz jest średnio dobry. Moja jazda jest nużąca :( Trzeba to poprawić. Dodać więcej "jaj". Staram się to wdrożyć w kolejnych przejazdach.Chwila przerwy. Chmurzy się i zaczyna kropić, a przejazdy zajmują dość dużo czasu, więc na drugą serię jedziemy "do śmietników" poćwiczyć kilka serpentyn na samej górze.W wyniku jakiegoś małego zamieszania nie jadę wtedy kiedy mam jechać, tylko trochę później, ale Rafał obiecuje mi bonusa, więc nie marudzę ;) Jedziemy w dół.Wszyscy do bzyknięcia. Poza Viktorkiem ;)I jeszcze ten...Komentarz do przejazdu jest mniej więcej taki "to, że ostatnio było ospale, to nie znaczy, że tym razem trzeba było wszystkich bzykać ;)" Ale ogólnie dobrze, była dynamika i "jaja".I czas na obiecany bonus, czyli przejazd w górę (bo normalnie przysługiwał tylko w jedną stronę).Wszędzie Chlory...Mówiłam, ze tu jest ładnie?Instruktoru chwali, że wierzchołki ciasno i że fajnie, fajnie. No! Wreszcie :)Koniec marudzenia, przed nami jeszcze kawałek trasy i musimy zdążyć na odpowiednią godzinę, na otwarcie drogi na przełęcz Stalle. Dojeżdżamy w samą porę i wbijamy się na początek kolejki. co prawda są tam jacyś motocykliści, ale musimy "poważnie" wyglądać, bo puszczają naszą grupę przodem. i dobrze, bo mamy lepsze tempo od nich. nawet ja ;)Na górze ordynujemy sobie przerwę na kawę i ciasteczko. Nie ma lodzików, więc nic nie kupuję. Ale i tak dostaję pół ciacha od Instruktoru ;)I obowiązkowo fotka a'a Wellman ;)W Austrii mamy zabawę w berka z deszczem - raz pada, raz nie, aż w końcu zaczyna solidnie lać i ostatnie kilkadziesiąt kilometrów robimy w strugach deszczu. Dojeżdżamy do Fusch i zaczynamy relaks. Powoli zjeżdżają uczestnicy  weekendowego "Treningu" i kolejnego turnusu "Experta".Po oglądaniu filmów, rozdaniu dyplomów zaczyna się część nieoficjalna. Chwilę baluję z Chlorami, ale w końcu zmywam się spać.W sumie, mój pierwotny plan zakładał, że i ja zostanę na sobotę, żeby pojeździć po Gerlos, ale... plany mają to do siebie, że ulegają zmianie. Zwłaszcza u mnie. Jutro śmigam przez Czechy do Złotoryi. Pokibicować. Odbywa się tam Bieg Wulkanów...Jak zwykle coś tam gra mi w głowie...Przejechano: 282 km

Expert - podejście drugie - Dzień 4 - Deja vu

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - Dzień 4 - Deja vu

18 czerwca 2015 - czwartekTemat na dziś - Passo Rolle. W zeszłym roku miałam tam "indywidualny tok nauczania" bo nie ogarniałam ciasnych serpentyn, ciekawe czy w tym sezonie będzie lepiej...Chłopaki osiągają mistrzowski poziom w wynoszeniu kanapek z sali śniadaniowej. Patenty są takie, że można pęknąć ze śmiechu. Na wszelki wypadek przemilczę ;)Pogoda nie jest zła, więc nie marnujemy czasu i jedziemy na przełęcz.Na dojeździe bzyka naszą grupę jakiś Niemiec (w terenie zabudowanym nas wziął, więc się nie liczy), więc Instruktoru zaordynował sobie pościg. Zmęczył Niemca na tyle, że ten w końcu odbił na inną przełęcz, byle byśmy tylko za nim nie jechali ;)Na miejscu nie ma nowości. Jazda milion razy po tej samej trasie. Na mnie wypada, że jadę w dół. No to jadę... Vivi la vita!Te drewniane barierki jakoś mnie nie przekonują...Ładnie tu!Serpentyny jakby lepiej... ciaśniej...Bzyknięty!Tego puszczę bo nie ma miejsca...No dobra, przyznać się - która Chlora popuściła ze strachu i zapaskudziła trasę?To bzykanie robi się nudne ;)Ograniczenie do 1.5 tony - DL Diablika waży chyba więcej z całym uzbrojeniem we wszystko i jeszcze trochę...A Instruktoru "chwali" mój przejazd...Jeszcze kilka przejazdów i zasłużona przerwa i studzenie hamulców.I zaczynamy kolejną turę - tym razem jadę w górę.Nie pozdrowiłam :(O nie, nie dam się bzyknąć po wewnętrznej ;)Fajna perspektywa - ładny widok i 6 serpentyn ;)Tego zakrętu nie lubię... nic nie widać :(W stosunku do zeszłego roku jest duży progres - co mnie bardzo cieszy :)Niektórym kończy się paliwo, więc zapada decyzja, że kończymy i jedziemy na stację. Moje Zumo pokazuje, że najbliższa stacja jest parę kilometrów poniżej punktu nawrotki "na dole". jedziemy. Niestety okazuje się, że nie ma tam stacji. Ale mam wqrwa :( Następna stacja jest z kolejne kilka km. tym razem jest. Uff. Ale oczywiście jest sjesta więc obsługi nie ma. Trzeba skorzystać z automatycznego płacenia, co nie jest takie proste - w końcu to włochy i burdello. Chce mi się siku, ale nie ma tu żadnego kibelka. Ani krzaczków. Dopiero w drodze powrotnej na przełęcz stajemy w punkcie widokowym, więc tam korzystam z okazji.Powrót jest przez przełęcze Valles i San Pelegrino. Zamykam stawkę, za mną Wojtek, więc najbardziej musimy gonić, ale oczywiście nie nadążam na tyle za ekipą, żeby ich w końcu nie zgubić. Zaczynam coraz częściej widzieć ograniczenia, jakie stawia mi motocykl...Co jakiś czas ekipa musi na mnie czekać ;)Ale i tak jest fajnie!foto: motoszkola.plWidoki są jak zwykle śliczne.Czasem trzeba przyhamować, bo na zakręcie...... niespodziankaDalej już bez przeszkód.Chcemy zatankować w Canazei ale stacja benzynowa jest zamknięta. co ciekawe, napisane na drzwiach godziny otwarcia sugerują, że powinna być otwarta. No nic. to może na Pordoi pojedziemy? Nie, zarzucamy ten pomysł. Pordoi jutro, teraz wcześniejszy zjazd na bazę. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze pod sklepem w Campitello di Fassa. Ale tez jest zamknięty, bo czwartek. Do diabła z tymi Włochami...W hotelu dostajemy od obsługi zaproszenie na darmowe skorzystanie z sauny. To taki gratis, żebyśmy w nocy byli cicho. Tzn. sauna za silenzio. Nie mam jakoś ochoty skorzystać. Za to po jakimś czasie wsiadam na moto i jadę do Canazei - a nuż stacja albo sklep będą otwarte. Przekręcam kluczyk w stacyjce i... deja vu z zeszłego roku. To samo miejsce. Pomarańczowy trójkącik i napis LAMP. Zjarała się żarówka. znowu będę musiała wydać tu kokosy na żarówkę. Niby mam (ale w tankbagu w pokoju), ale chcę od razu kupić na zapas, bo jak nie będę miała, to się zaraz znowu spali ;). Niestety stacja dalej jest zamknięta, ale za to otwarty jest sklep. Kupuję kilka winek w tym jedno na prezent. Wracam do hotelu, bo jeszcze dzisiaj w planie knajpka i analiza nagranych filmów. I w miarę wczesne pójście spać...Przejechane: 213 km