dwa kółka i spółka

Inspiracja na 2017

2017... oby był lepszy od 2016 pod każdym względem.Żeby się udawało, żeby wreszcie nie było tak pod górę.Żebym wróciła do pełnej sprawności.Żebym rozgryzła zagadki dotyczące mojego zdrowia.I może zrzuciła w końcu te kilogramy, co się kilka lat temu nieproszone wepchały w moje życie gdy "zwolniło się w nim miejsce" ;) bo źle mi z tym i już.Żeby w pracy się ułożyło i żebym mogła wrócić na "poprzednie" stanowisko, bo teraz jestem pół szczebla niżej.Żeby ludzie tak łatwo mnie nie wyprowadzali z równowagi i nie psuli humoru. Żebym była bardziej asertywna, szczególnie w stosunku do tych, którzy są toksyczni. I żeby otaczali mnie Ci dobrzy.Żeby udało się pojeździć na moto -  w planach jest standardowo kilka zlotów i szkoleń, weekendowe pojeżdżawki, wschodnia ściana Polski, babski wyjazd do Kirgistanu, może ponownie Albania, tym razem już bez "przygód".Żeby udało się pojeździć na nartach (bo narty kocham bardziej niż moto).A Wam wszystkim życzę, żebyście wiedzieli czego chcecie i mieli odwagę o to walczyć. Każdego dnia.A tak zupełnie poza konkursem, to chciałabym, żeby mi się wyklarowało w głowie "co dalej" z Dwoma kółkami i spółką. Czuję, że gdzieś utknęłam, że formuła się wypaliła, że czegoś brakuje. Rozwijać to dalej? Może po angielsku? Może coś? Gdzieś? Nie chcę iść w komercję (i nawet nie mam w tej kwestii nic do zaoferowania), ale pisanie dla pisania może mija się z celem, a czas spędzony na tym może warto by zainwestować w coś innego?

Podsumowanie 2016 roku

dwa kółka i spółka

Podsumowanie 2016 roku

Zupełnie nie wiem jak podsumować ten rok. Amplituda wydarzeń i emocji była bardzo duża. Wspaniałe wyjazdy, choć mało kilometrów. Sporo nowych doświadczeń, choć mało kursów. Wiele się zdarzyło, choć sezon na moto był dość krótki, za sprawą złamanej ręki, która jeszcze nie wróciła do pełnej sprawności.Było kilka zmian - m.in. nowa praca, zaczynana na dwa razy. Było kilka nowości, jak na przykład tygodniowy pobyt nad Bałtykiem, żeby "popracować zza innego biurka" - fajnie, że moja praca to umożliwia. Było kilka eksperymentalnych wyjazdów. Było kilka nowych przyjaźni. I kilka "zakończonych".Było trochę kłopotów finansowych. Były problemy zdrowotne, nad którymi dalej pracuję, choć nie idzie to dobrze. O innych problemach, smutkach, jak i rzeczach, które się nie udały nie piszę, bo kto by chciał o nich czytać...Co zatem się udało w tym roku?Udało się troszkę pojeździć na nartach, mimo, że obecny sezon rozpocznę pewnie pod jego koniecUdało się pojeździć motocyklem po Polsce - nie za wiele, zdecydowanie mniej niż w poprzednim roku. Polska jest piękna...Udało się zdobyć trochę terenowego doświadczenia na kursie w Akademii Enduro. Wiem, że jeszcze mam trochę do zrobienia w kwestii techniki jazdy w offie, ale powoli, powoli :) jeszcze do tego dojdę :) Kiedyś. Może ;)Udało się kupić nowy, lekki, fajny motocykl... (Niestety udało się go też stracić zanim zdążyłam się nim nacieszyć... przejechałam 75 km i ktoś go sobie przywłaszczył... wg mnie lata nim teraz po polach w południowej Polsce - policja umorzyła sprawę, ale ja dalej mam prośbę o otwarte oczy...)Udało się pojechać do Albanii...(Niestety udało się też stamtąd wrócić zanim ją zwiedziłam, bo już w drugim dniu złamałam nadgarstek...)Udało się polecieć do Kolumbii i na małych motórkach w dwuosobowym składzie przejechać kilka kilometrów i odwiedzić piękne miejsca. Do Ameryki Południowej na pewno jeszcze wrócę (taki nieśmiały plan na początek 2018... - szukam towarzystwa ;) i sponsora ;) bo nie wiem, czy uda się na tyle odkuć finansowo, żeby pozwolić sobie na taki wyjazd... )Udało się przemierzyć najwyższe himalajskie przełęcze na motocyklu Royal Enfield Bullet 500, co było moim marzeniem od ładnych kilku lat. I to w jakim towarzystwie!Z innych rzeczy - udało się zakwalifikować do kolejnych etapów (tj. przejść przez wstępne etapy selekcji) w dwóch dużych motocyklowych eventach United Poeple of Adventure Touratecha i Ducati Globetrotter 90°. Szkoda, że konflikty terminów nie pozwoliły na udział w finałach wyłaniających uczestników wypraw na Madagaskar i dookoła świata. Może innym razem :)Sezon moto zakończyłam w sierpniu z wynikiem 13154 km, z czego na Olivierze 9112 km. Chciałoby się więcej. Dopisuję to do moich nieograniczonych marzeń.Tak jak napisałam na wstępie, nie wszystko się udało, a czasem z wielkiej radości wynikały ogromne smutki (nowe moto i jego kradzież; Albania i złamana ręka)... Jenak nie może być pozytywów bez negatywów... a negatywne rzeczy pomagają się rozwijać...

Himalaje 2016 - Extrasy

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Extrasy

O naszej wyprawie napisali tu i ówdzie nasi partnerzy medialni. Kilka z publikacji jest wg mnie wartych większej uwagi. Oto one :)Kilka słów napisał Ścigacz - można poczytać...http://www.scigacz.pl/Tylko,dla,Orlic,2016,kobiety,i,motocykle,w,Himalajach,29658.html... albo obejrzeć:Występ Oli i Odety w Radio dla Ciebie:http://www.rdc.pl/podcast/poludnie-z-animuszem-tylko-dla-orlic/Artykuł w Motocyklu (11/2016)Felieton Odety w magazynie "Flesz":Materiał w Dzień Dobry TVN:http://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/polacy-marza-o-podrozach,217026.htmlArtykuł w Outdoor UAE:Artykuł w węgierskim MotoZin:Była też wzmianka o wyprawie w biuletynie PZM "Kobiety w motosporcie" - nr 11 (można pobrać pdf)No i oczywiście powstał też film!  Dziękujemy Studio Online!

Himalaje 2016 - Epilog

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Epilog

Od powrotu z Indii minęły ponad cztery miesiące. to wystarczająco dużo czasu, żeby się wszystko poukładało w głowie, okrzepło, dojrzało.To był pierwszy "babski" wyjazd , na którym byłam. Zazwyczaj jeździłam w grupach z przewagą facetów, czy takich, gdzie byłam jedyną kobietą. Jakie miałam oczekiwania? W sumie niewielkie. Ja i tak jestem raczej odludkiem, więc wiedziałam, ze jeśli towarzysko coś miałoby nie wypalić, to sobie poradzę, bo potrafię być "sama ze sobą", nawet wśród ludzi. Jechałam tam głównie po widoki, trasę, krajobraz i klimat. Kiedyś Iskra, koleżanka, którą zdecydowanie za rzadko widuję, powiedziała mi, że trasa z Manali do Leh jest najpiękniejsza na świecie. To było jakieś 5 lat temu. Od tej pory wiedziałam, że muszę pojechać, przekonać się na własnej skórze. Chciałam księżycowego krajobrazu, surowości, potęgi gór.Indie.To całkowicie inny świat. Nie byłam tam pierwszy raz, i pewnie nie ostatni. Każda chwila spędzona w Indiach zadziwia. Na różnych płaszczyznach. Zadziwiają, sytuacje, ludzie i ich myślenie i podejście do życia, zadziwiają smaki, zapachy, widoki, chaos. Wszystko. Można by o tym napisać książkę. Ale himalajska część kraju jest inna od reszty. Jest bardziej poukładana i czysta. Buddyjska.Motocykl.Nie wyobrażam sobie przemierzania Himalajów na motocyklu innym niż Royal Enfield. Motocykl legendarny, jedyny w swoim rodzaju. Osiołek, wjeżdżający na każdą przełęcz, na każdą wysokość, dzielnie przecinający strumienie, błoto, piach, kamienie. Niemający żadnych właściwości terenowych, na szosowych oponach, z niewielkim prześwitem, a jednocześnie połykający każdą przeszkodę. Ciężki, ale łatwy w prowadzeniu. Nieskręcający, niehamujący, nieprzyśpieszający, niedający się prowadzić na stojąco, ale sprawiający ogromną frajdę z jazdy. I do tego ten rasowy dźwięk, leniwy bulgot... Chyba nie ma motocykla, który by poradził sobie lepiej w trudnych himalajskich warunkach. Mój egzemplarz był nawet trafiony - miał drobne niedomagania, jak spadki mocy i jakieś metaliczne brzęczenie, samoistne wrzucanie się luzu, nieregulowane lewe lusterko i kilka wgniotów i rysek, ale poza tym spisywał się naprawdę świetnie.Towarzystwo.To kolejny temat rzeka. Dziewczyny. Każda inna, każda ze swoją historia i bagażem doświadczeń.  Dziesięć motocyklistek, z których każda przyjechała tu po coś. Każda zapewne z innego powodu. Dogadywałyśmy się fantastycznie, nie było żadnych zgrzytów, tarć, żadnej kłótni czy nawet focha. Drobne humorki, których kilka się zdarzyło przechodziły szybciej niż się pojawiały. Dziewczyny fantastycznie radziły sobie na moto, były pełne entuzjazmu i energii. Najbardziej jednak ujęło mnie to, że w trudnych sytuacjach, gdy trzeba było sobie pomóc - żadna nie marudziła, każda dawała z siebie wszystko. Prawdziwy Dream Team!Babski wyjazd był ryzykowny. To było wiadome przed wyprawą, gdzie wiele osób wieściło katastrofę. To było odczuwalne po, kiedy polało się sporo hejtu na formułę wyjazdu. Jedyny czas, kiedy nie było czuć żadnego problemu, to był sam wyjazd. Wspaniałe dwa tygodnie, wypełnione po brzegi jazdą, fantastycznym towarzystwem, poznawaniem tamtejszej kultury i podziwianiem nieziemskich widoków. Na tyle wspaniałe, że Orlicowe wyjazdy będą kontynuowane...Po wyprawie pozostały nie tylko wspomnienia, ale także film dokumentalny wyprodukowany przez Studio Online. Nie jest dostępny w sieci, można go zobaczyć jedynie na spotkaniach z Orlicami. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji go obejrzeć - postarajcie się to nadrobić :)Przejechane: 1786 km

Himalaje 2016 - Dzień 14 - Orlice wylatują

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 14 - Orlice wylatują

16 sierpnia 2016 - wtorek17 sierpnia 2016 - środaNikomu się nie chce wyjeżdżać, ale niestety trzeba wracać do rzeczywistości. Niektóre Orlice jeszcze zostają dzień czy dwa, Ola czeka na "drugi turnus" - Orliczki - dziewczyny nieco młodsze motocyklowym stażem, które wrócą Enfieldami do Manali.  Ruszamy na lotnisko w Leh. Nie jest to takie proste, bo zanim wjedziemy na jego teren, kierowcy muszą uzyskać pozwolenie od mundurowych. W końcu jesteśmy na miejscu i zaczyna się zabawa...Na lotnisko wchodzi się rożnymi wejściami, odpowiadającymi gate'om. Są chyba trzy. Do jednego jest wieeelka kolejka. Do drugiego nikt nie stoi. Gdzieś dalej znowu stoją jacyś ludzie. Wejścia nie sa opisane i nie ma na nich informacji "za czym ta kolejka stoi". Jest kilka skupisk plastikowych krzesełek, połączonych ze sobą - taka poczekalnia pod chmurką.Podczas gdy cześć z nas rozładowuje bagaże z dachu taksówek, pozostałe próbują się rozeznać w sytuacji. Wielka kolejka "leci" na Goa. Więc to raczej nie my. W środkowej części przy wejściu jest mała tablica z ledwo widocznymi, wypisanymi kredą informacjami. I co ciekawe okazuje się, że to nasze wejście. No to wchodzimy. Zanim przejdziemy dalej chcemy jeszcze poczekać, bo ma podjechać ekipa, która zostaje w Leh, żeby nas pożegnać i upewnić się, że na pewno poleciałyśmy. Niestety jak już weszłyśmy, to nie możemy wyjść, tzn. z budynku możemy, ale nie ze strefy wyznaczonej przez plastikowe krzesełka, czego pilnuje uzbrojony pan w mundurze. Ance, która chce nas pożegnać to nie przeszkadza i przechodzi nad krzesełkami, żeby nas uściskać. Czas jednak nagli, więc przechodzimy dalej, by poddać się kontroli lotniskowej w wersji lokalnej...W środku budynku... ludzie ze wszystkich wejść i tak wchodzą do jednej hali. Najpierw musimy poddać nasze bagaże skanowaniu. Potem możemy przejść dalej, do stanowisk odpraw. Udaje nam się znaleźć to właściwe. Są osobne kolejki dla mężczyzn i kobiet - w męskiej jest milion osób, w damskiej przed nami zaledwie jedna. na stanowisku check-in wymieniamy główne bagaże na karty pokładowe i możemy iść do kontroli bezpieczeństwa. Tu też są osobne kolejki, ale w damskiej jest sporo więcej osób, w dodatku te najgrubsze hinduski i jeszcze grubsze muzułmanki przepychają się jeszcze bardziej niż dzieciaki z mojego klubu narciarskiego wieki temu w kolejce do krzesełka na  Goryczkowej... Kolejka przesuwa się wolno, bo i tak wszystkie podręczne bagaże idą na jedną taśmę i przez jeden skaner. W dodatku, właśnie zauważamy, że kobiety nie mogą wchodzić z plecakami i więcej niż jedną sztuką bagażu podręcznego (a niektóre z nas mają jeszcze kaski). Pani mundurowa tego pilnuje i coś się burzy, ale zignorowanie jej jest wystarczające, żeby problem już przestał istnieć. Jeśli już się uda wrzucić bagaż na taśmę, przechodzi się przez bramkę (faceci) i przez bramkę i kontrolę za kotarką (kobiety), po czym dostaje pieczątkę na karcie pokładowej. Teraz jest tylko walka o wyszarpanie  swojej własności i można zatopić się w tłumie we wspólnej dla wszystkich gate'ów poczekalni. Jest barek lotniskowy, więc kupujemy sobie samosy i jakieś picie na śniadanie. Musimy też wytężyć uwagę, żeby nie przegapić naszego lotu - komunikaty niby są , ale całkowicie nie do zrozumienia, a na monitorach nad gate'ami informację się wyświetlają, albo nie, więc też pełna dowolność. W końcu przychodzi czas na nasz lot. Stajemy w kolejce do bramki i... odbijamy się od niej, bo nie mamy odpowiedniej pieczątki czy znaczka wskazujących, że przeszłyśmy identyfikację bagażu. Wychodzimy więc bocznym wyjściem z poczekalni na płytę, gdzie widzimy setki toreb i walizek wywalone chaotycznie na podłogę. Uwijający się w tym wszystkim pan prosi o wskazanie bagażu każdą z nas. Po czym odkleja z zawieszki bagażu jakiś fragment i nakleja go sobie na przedramię, rysuje "ptaszka" na karcie pokładowej i mówi, że to już i możemy wracać do bramki... Na pytanie czy on to ogarnia odpowiada "się zobaczy". Przechodzimy przez bramkę i jednym z dwóch korytarzy (każdy dla innej linii lotniczej) wychodzimy na zewnątrz... na wspólny placyk ;) gdzie podjeżdżają autobusy przewożące pod samolot. Najpierw jeszcze kilka razy podjeżdża "nie nasz" biorąc spóźnialskich z innego lotu, aż w końcu nasz i zabiera nas pod samolocik. Wsiadamy i po chwili wylatujemy z Leh.Lot przebiega bez zakłóceń i mniej więcej rozkładowo lądujemy w Delhi. Tu również cześć grupy odbija w swoją stronę, na swoje loty. Ekipa lecąca do Polski ma samolot w środku nocy/nad ranem, więc mamy chytry plan na przeczekanie tych godzin. Zwiedzanie Delhi to słaby pomysł, zwłaszcza, że na lotnisku nie ma jak zostawić bagażu. GaGatek więc zorganizowała nam wypad wynajętym busem do Agry, żeby zobaczyć Taj Mahal.Przed lotniskiem czekał na nas człowiek, właściciel firmy przewozowej, który miał pokierować tą operacją. Przeszłyśmy w upale na parking, gdzie po długich minutach oczekiwania podjechał busik. Klimatyzowany. Bo jest nieznośnie gorąco. Surowy klimat Himalajów był o niebo lepszy :)Jak to w Indiach bywa, jeśli coś działa dobrze, to jest coś o czym nie wiesz. Szło za gładko. Tak więc nasz busik zepsuł się jeszcze zanim wyjechałyśmy z Delhi. W oczekiwaniu na następny, który "miał być za kwadrans" (no, zobaczymy) poszłyśmy zdobyć trochę picia i jakieś orzeszki na przegryzkę. Do Agry, gdzie coś zjemy, mamy ładne kilka godzin jazdy. Drobny shopping zasponsorował nam właściciel busikowej firmy - w ramach rekompensaty za niedogodności.Nowy busik był mniej komfortowy, ale jakby bardziej sprawny, więc jechałyśmy bez przeszkód.W Agrze poznałyśmy naszego przewodnika (niestety jego imię wyleciało mi z głowy), ale zanim nastąpiło zwiedzanie, poszłyśmy coś zjeść. Niestety do knajpy turystycznej, co widać było wyraźnie w cenach potraw, skądinąd bardzo dobrych.Gdy poziom cukru wrócił do normy, pojechaliśmy do Agry. Dostałyśmy kila rad jak się ustrzec przed złodziejami i naciągaczami, co wolno, a czego nie wolno wnosić na teren Taj Mahal a także ochraniacze na buty (bo do grobowca nie można wejść w butach, ale założenie na nie ochraniaczy załatwia sprawę ;)).W Agrze byłam w 2010 roku, podczas plecakowej podróży do Indii, ale niewiele się tu zmieniło - tłumy, tłumy, tłumy. Na szczęście nasz przewodnik miał dla nas już kupione bilety, więc nie musiałyśmy stać w wielkich kolejkach do kas, a potem nawet do kontroli bezpieczeństwa wprowadził nas na początek kolejki, ku niezadowoleniu lokalesów, ale za przyzwoleniem strażników.Nasz przewodnik bardzo ciekawie poopowiadał nam o historii tego miejsca, podając mnóstwo dodatkowych i interesujących informacji, co jak, gdzie, kiedy i dlaczego. W samym grobowcu poświęcił dłuższą chwilę na omówienie technicznych aspektów budowy obiektu i kamieni szlachetnych użytych do dekoracji. Po raz kolejny okazało się, ze jest jakimś VIPem wśród przewodników, bo strażnicy mu pomagali w demonstracjach przenikania światła przez marmur i niektóre kamienie, zamiast przeganiać - normalnie przechodzi się tam w kolejce ludzi, bez możliwości robienia zdjęć i zatrzymywania się. Akurat prowadzone są prace - piaskowanie minaretów, żeby przywrócić im jasny kolor. Zanieczyszczenie powietrza mocno dało im się we znaki. Od jakiegoś czasu w okolicy nie ma żadnego przemysłu, więc jest nadzieja, że po czyszczeniu zachowają biel na dłużej.Po zwiedzaniu musiały nastapić oczywiście rzeczy charakterystyczne dla postępowania z turystami w takich miejscach, czyli pod pretekstem przekazania dalszych informacji przewiezienie do sklepów. I tak trafiłyśmy do "potomków rodzin robotników, którzy budowali Taj Mahal", gdzie po demonstracji inkrustowania marmuru kamieniami tą samą metodą jak wieki temu, zaproszono nas do wielkiego sklepu, gdzie na przykład można było sobie zanabyć marmurowy stolik do gry w szachy ;) Kolejnym miejscem był sklep z biżuterią, gdzie najpierw mogłyśmy popatrzeć jak powstają wyszywane klejnotami makatki i inne wyroby z tkanin, a następnie posłuchać i popatrzeć na kamienie, które w różny sposób rozbłyskują gdy są oświetlone światłem i oczywiście zakupić je po "atrakcyjnych" cenach. Tu trochę miałyśmy już dość, więc po angielsku zmyłyśmy się ze sklepu.Nasz przewodnik zabrał nas jeszcze na targ z owocami, gdzie dopilnował, żeby nikt nas nie ponaciągał. Zrzuciłyśmy się na napiwek dla niego, bo było go warto posłuchać, a  "z urzędu" za nas dostawał jedynie 10 dolarów i pożegnałyśmy go, a same ruszyłyśmy busikiem z powrotem do Delhi.Koło północy byłyśmy na miejscu i mogłyśmy po raz kolejny rzucić się w wir odpraw. Zmęczone, ale zadowolone dotarłyśmy do poczekalni przed bramkami, gdzie spotkałyśmy znowu Jasinka i Reda, którzy wracali tym samym zestawem samolotów do Polski.Podróż, z przesiadką w Doha minęła bezproblemowo i w środę wczesnym popołudniem już byłyśmy w Polsce, gdzie na każdą z nas czekał jakiś mniejszy lub większy komitet powitalny. Szkoda się było rozstawać, po takim fajnym wyjeździe...

Recenzja: Motocyklowe strategie uliczne (Tom 1)

dwa kółka i spółka

Recenzja: Motocyklowe strategie uliczne (Tom 1)

"Motocyklowe strategie uliczne"101 sposobów na uniknięcie wypadkuTom 1 - sytuacje 1 do 50Autor: Mark PepettiWydawca: ICEmark.orgCena: 28 złZastanawiałam się, czy ta pozycja może w ogóle wnieść coś nowego. W końcu jest na rynku książka, o niemalże takim samym tytule - "Strategie uliczne" autorstwa Davida L Hougha. Na pierwszy rzut oka obie są podobne. Obie mają ten sam zamysł. Obie poprowadzone są w tym samym stylu - opowiastek o sytuacjach drogowych, mechanizmach ich powstawania i zagrożeniach jakie ze sobą niosą."Motocyklowe strategie uliczne" nie są książką, która jakoś szczególnie wyróżnia się na półce. Nie przyciąga wzroku jaskrawymi kolorami czy efektownym zdjęciem na okładce. Jest szara. Czy to źle? Niekoniecznie. Może w tym stonowaniu okładki tkwi poważne podejście do tematu, jakim jest bezpieczeństwo?Książka ma 120 stron i kilka kolorowych insertów reklamowych na końcu. Zaczyna się spisem treści, listującym wszystkie opisane sytuacje. Zamiast przedmowy jest nieco prowokacyjny wpis prowadzącego bloga "Jazda na kuli". Potem możemy poznać autora. To człowiek, który wydaje się być mocno doświadczonym motocyklistą, który w tym sporcie próbował wszystkiego: jeździł motorynkami, nakedami, ścigaczami, armaturą, enduro, turystykami, a nawet był licencjonowanym zawodnikiem trialowtm. Ponadto zaangażował się w działalność na rzecz poprawy bezpieczeństwa w ruchu drogowym. W dodatku o niebezpiecznych sytuacjach pisze z praktycznego i osobistego punktu widzenia - sam uległ nie tak dawno poważnemu wypadkowi, który w dużej mierze przyczynił się do powstania tej pozycji. Pierwszą część książki zamyka kilka słów od wydawcy, który chciał osadzić publikację w polskiej drogowej rzeczywistości i w odniesieniu do polskiego prawa o ruchu drogowym, a także parę stron poświęconych efektowi "size-arrival", który ma niebagatelny wpływ na postrzeganie poruszających się pojazdów.Wnętrze książki jest jeszcze bardziej szare. Trochę ciężkie ilustracje wybijają się na pierwszy plan. Tekst jest oszczędny, co mocno odróżnia się od kwiecistych opowiadań z książki Hougha.Jedna opisana sytuacja zajmuje dwie strony. Po lewej jest kilka słów opisu, po prawej mechanizm sytuacji i garść porad.Najważniejszy przekaz dotyczący zdarzenia jest podsumowany "jednym zdaniem" na dole prawej strony.Za to na dole po lewej są dodatkowe informacje czy ciekawostki - w zamyśle zapewne dotyczące tematu. Niestety w kilku przypadkach dla mnie sprawiają wrażenie zupełnie nieadekwatnych i wciśniętych "na siłę".Sytuacje przedstawione w książce nie są jakieś nieprawdopodobne. Raczej takie, które przeciętny motocyklista codziennie spotyka na swojej drodze, choć nie zawsze sobie zdaje sprawę z ich ewentualnych nieciekawych konsekwencji. Są opisane w sposób prosty i zrozumiały. Bez nadmiernego językowego upiększania, zbędnych porównań, cytatów, czy innych ozdobników. Tak w żołnierskich słowach. Porady są jasne i klarowne, a informacje łatwe do zapamiętania. Po prostu opis motocyklowej codzienności , której doświadcza każdy z nas, motocyklistów, ale ukierunkowany na potencjalne zagrożenia. tym z nas, którzy są jednocześnie kierowcami samochodów, rowerzystami, pieszymi, korzystającymi z komunikacji miejskiej tez potrafi otworzyć oczy na pewne mechanizmy, co może przełożyć się na zwiększenie bezpieczeństwa na drodze.Pomimo całej wartości merytorycznej książka nie jest wolna od błędów czy niedociągnięć. Oprócz wcześniej wspomnianego "wciskania" informacji dodatkowych w miejsca, do których nie bardzo pasują w oczy rzuciło mi się kilka błędów ortograficznych. W niektórych miejscach mam zastrzeżenia co do składu - zdjęcia zachodzą na siebie, tekst na zdjęcia i robi się z tego ciemna mało czytelna plama. Zresztą - same ilustracje też mnie jakoś nie przekonały - są techniczne aż do bólu. Wolałabym coś z lżejszego.Mimo kilku wad wspomnianych wyżej, uważam tę pozycję za ciekawą, nawet jeśli wcześniej "czytaliśmy coś podobnego". Świeżym motocyklistom pozwala zwrócić uwagę na z pozoru banalne sytuacje, w których jednak należy zachować czujność. Tym bardziej doświadczonym przypomina, że pomimo tego, że do tej pory zrobili bezpiecznie setki czy tysiące kilometrów, zagrożenia mogą czyhać tam, gdzie się ich nie spodziewamy, bo przecież "nas to nigdy nie spotkało". A na motocyklu to nie jest niestety pytanie "czy?" tylko "kiedy?" przytrafi się coś zaskakującego i tylko od nas zależy jak będziemy na to przygotowani.W grudniu planowana jest premiera drugiego tomu i kolejnych 51 sytuacji. Na pewno go przeczytam.

Himalaje 2016 - Dzień 13 -  Niemotorkowo

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 13 - Niemotorkowo

15 sierpnia 2016 - poniedziałekW Indiach jest dzień niepodległości, ale życie jakby toczy się normalnie, przynajmniej w Leh. Dla nas to dzień odpoczynku przed powrotem. Ale odpoczynku aktywnego - więc wybieramy się na zwiedzanie. Najpierw jednak sprawdzamy, czy nie da się jakoś wcisnąć na audiencję do Dalaj Lamy, który własnie jest w Leh. Niestety wszystkie wystąpienia publiczne ma za kilka dni, więc nam się to nie uda. Pozostają więc inne atrakcje. Zanim wyjedziemy z hotelu, przyjeżdża Asia, uczestniczka drugiego etapu Orlicowej wyprawy. Ale zamiast dołączyć do nas - wybiera odpoczynek po podróży. Z lekkim opóźnieniem - czyli standardowo po indyjsku - wyjeżdżamy do Pałacu Shey, leżącego opodal Leh.Po zwiedzaniu czas na  przejazd do monastyru Thiksay. Jego zwiedzanie zaczynamy od... zakupów w sklepie z pamiątkami ;)Trzeba przyznać, że jest tu chyba kibelek z najlepszym widokiem an świecie.. przynajmniej męski ;)Robimy się lekko głodne, więc czas na lunch. Jedziemy do jakiejś wypasionej restauracji dla "białych" ale nie bardzo chcą obsłużyć grupę. I dobrze, bo knajpa wygląda "zbyt zachodnio" jak na to czego chcemy tu doświadczać. Jedziemy więc do lokalu bardziej odpowiedniego dla nas, czyli takiego z latającymi muchami, lepkim stołem i brudną umywalką na zapleczu.Po lunchu jedziemy do pałacu królewskiego, będącego obecnie muzeum. Ladakh był kiedyś jednym z buddyjskich królestw, ale jak większość został wchłonięty przez supermocarstwa. jedynym wolnym królestwem buddyjskim obecnie jest Bhutan, który udało mi się zwiedzić na motocyklu w 2014 roku). Była rodzina królewska mieszka już normalnie, jak zwykli ludzie, ale pałac można zwiedzać. Niestety nie można w środku robić fotek. I zwiedza się na bosaka.Ostatni punkt programu - wielką stupę - odpuszczamy. Jak w tym kawale "stąd wszystko bardzo dobrze widać" - widziałyśmy ją z daleka w kilku ujęciach i... chyba wystarczy.Wracamy do hotelu i zarządzamy chwilę przerwy na odpoczynek ;) po którym następuje kolejna porcja relaksu. Takiego typowo babskiego - shopping. W końcu trzeba kupić kilka pamiątek. Odwiedzamy więc bazary, sklepiki, kawiarnie, deptaki. W knajpce z kawą nawet zamawiam kawę mrożona, ale właśnie brakło lodu, więc nici z tego. Gubimy się po uliczkach Leh ( choć trudno się zgubić na trzech prostych ulicach na krzyż, które stanowią turystyczne centrum miasta), ale co rusz na siebie wpadamy i odnajdujemy resztę Orlic. A nawet Mata, który ma dla nas super uliczne pikantne samosy.Objuczone zakupami wracamy do hotelu i za parę chwil udajemy się na ostatnią wspólną kolację do podobno najlepszej knajpy w mieście. Kluczymy uliczkami, by do niej dojść. Oczywiście na miejscu okazuje się, że jest jakiś problem, bo sala "Pangong Lake", którą rezerwowała Ola nie może być nam oddana, ale po chwili jednak udaje się nam w niej zasiąść. Zamawiamy piwo i lokalne przysmaki. Mat i Ola mają dla każdej z nas drobne prezenty - koszulki, przyprawy masala i paczkowane placki, które możemy przygotować po powrocie do domu. Ciężko będzie stąd wyjechać.W lekko stuningowanych humorach wracamy do hotelu, gdzie niestety czeka bardzo przyziemna czynność do wykonania... pakowanie... Jutro bladym świtem wylatujemy z Leh...

Himalaje 2016 - Dzień 12 - Motocyklowy dach świata

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 12 - Motocyklowy dach świata

14 sierpnia 2016 - niedzielaDzień niespiesznie zaczynamy od jogi. Próbujemy znaleźć jakikolwiek cień, bo słońce pali mocno, choć jest jeszcze wcześnie. Po śniadaniu wyjeżdżamy na zabawy w piaskownicy. To pierwsza z dzisiejszych atrakcji, których - jak na ostatni dzień jazdy przystało - jest kilka. Wydmy w  okolicy Hunder to najwyżej położone wydmy na świecie i po części z nich można jeździć. Najpierw Ola pokazuje nam, że "da się", mimo, że nasze Enfieldy wcale nie wyglądają, jakby miały sobie tu poradzić - ciężkie, niskie, z nieagresywnymi oponami. Kilka z Orlic idzie w ślady Oli i też próbuje swoich sił na tym terenie. Reszta nie ma ochoty męczyć się w upale, więc wygodnie siada w cieniu wozu serwisowego. Nie wiem jak inne motki, ale mój na jedynce się kopie (i nie jedzie), na dójce za to początkowo idzie, w miarę, ale potem brakuje mu mocy, zwalnia i traci stabilność, więc nie ma mowy o podjazdach pod jakieś większe górki. Zabawa fajna, i w moim przypadku bez gleb. Chyba treningi pod okiem Krzysia w Afryce nie poszły w las ;) Pojawiają się inne grupki motocyklistów i próbują swoich sił, ale stwierdzam, że nam to idzie dużo lepiej. Podjeżdża nawet parka na nowym Enfieldzie Himalayan, ale nie próbuje nawet wjechać na piasek. Za to Ola i Emilka uśmiechają się do kierowcy i testują Himalayana i też "da się" ;)Opuszczamy wydmy i jedziemy kilka kilometrów  do monastyru Diskit. Podjeżdżamy serpentynami na mały parking i zostawiamy tam motocykle i zbędne ciuchy. Nie bardzo możemy pojąć, jak kilku Hindusów, którzy parkują obok, wybiera się na zwiedzanie świątyni w pełnym rynsztunku, a nawet w przeciwdeszczówkach... Wspinamy się przez "miasteczko" do klasztoru. Te zawsze są budowane jak najwyżej. Zwiedzamy co się da, a nawet włazimy tam gdzie nie wolno, jak w moim przypadku, bo koniecznie chciałam sobie zrobić fotkę z "czachami" na dachu. Z klasztoru jest piękny widok na okolicę, i na wielki posąg buddy, do którego też podjeżdżamy.Czas na nas, więc ruszamy w drogę. Wjeżdżamy w dolinę prowadzącą na najwyższą przełęcz na świecie ogólnie dostępną dla ruchu kołowego. Zauważam, że zmalała ilość ciężarówek, a wzrosła busików i taksówek.W North Pullu zatrzymujemy się na lunch i odmeldowujemy na posterunku.Posilone, możemy jechać dalej.Wjeżdżamy na przełęcz Khardung La. Oficjalnie najwyższą na świecie, na którą każdy może wjechać. Ma 5602 m npm. Ale... jak to już kilkakrotnie tu było... tak naprawdę jest "trochę" niżej, bo "zaledwie" 5359 m npm (czyli o metr niżej niż Chang La, ale wciąż przed "druga na świecie" Taglang La). Dodatkowo gps pokazuje jak zwykle coś jeszcze innego ;) Mocno to pokręcone, a smaczku dodaje fakt, że ta najwyższa przełęcz (Semo La, 5565 m npm) niestety nie leży w Indiach, tylko w Tybecie (czyli w Chinach). Jak widać nowoczesne metody pomiarów mogą nieco namieszać w ogólnie przyjętych prawdach. W każdym razie - trzymamy się tego co na znakach i jesteśmy najwyżej jak się da ;) W sumie nie ma to żadnego znaczenia, bo wysokość czuć mocno, oddycha się ciężej, a tabliczki na przełęczy sugerują, żeby nie przebywać tu więcej niż 20 minut. Jest ciepło i nie ma tłumów ludzi, czego się obawiałyśmy - może dlatego że jest popołudnie, a nie ranek.Z przełęczy zjeżdżamy "każda sobie", z zamiarem spotkania się w Sout Pullu, czyli pierwszej wiosce. W sumie wszystko fajnie, ale moje moto jakoś nie chce odpalić. Benzyna w baku jest, wszystko gra. Nie startuje też z kopki (albo żadna z nas nie umie tego zrobić, mimo, że próbuje nawet Anka, który jeden dzień jeździła odpalając swoje moto na kopkę, więc "umi"). W końcu, zanim podjedzie mechanik, robię to co wczoraj - czyli odkręcam kranik na rezerwę. I moto startuje. Widocznie miało taki kaprys - podobno Enfieldy tak mają.Podczas zjazdu można się napawać widokami na Leh i zaśnieżony Zanskar.Orsi i ja przeprowadzamy nawet akcję ratunkową jakiegoś Hindusa, który przewraca się na drodze, uszkadzając i motocykl i siebie. Podnosimy pechowca, i moto i po chwili oddajemy pod opiekę ludi z jego grupy. Nawet pojawia się ambulans (co prawda przypadkiem i nie do niego, ale ciekawy zbieg okoliczności).W South Pullu czekamy na wszystkich przy posterunku, który mieści się na tarasie na piętrze jednego z trzech budynków w wiosce i bardziej wygląda jak kawiarnia. Ale niech by ktoś się nie zatrzymał przy szlabanie (co prawda otwartym) - wtedy brzuchaty pan mundurowy odpala gwizdek i już wiadomo, że trzeba się zatrzymać.Jedziemy dalej, już w grupie, bo do Leh musimy wjechać opłotkami. Wszystko po to, żeby na posterunku przed miastem nie było problemu z naszymi tablicami rejestracyjnymi. Zjeżdżamy więc w chyba największe offy na tym wyjeździe, w głąb jakiejś zabitej deskami wioski.Chyba przez wyrwy w ziemi jest za ciężko dla samochodów, więc zawracamy i wjeżdżamy z powrotem na główną. Dojeżdżamy do posterunku i... mamy farta - nikogo na nim nie ma. Wjeżdżamy do Leh, na nowo przyzwyczajając się do gęstego miejskiego ruchu. W dodatku jedziemy jakąś niewłaściwą drogą "przez centrum" i utykamy w ogromnym korku, bo jak wiadomo - każdy miał pierwszeństwo, więc samochody całkowicie się zblokowały. udaje się jednak przemknąć między nimi do najbliższego skrzyżowania i wjechać w ulicę prowadzącą do hotelu. Wóz serwisowy też jakoś tam dotarł od drugiej strony, ale Mat i Antośka utknęli w korku chyba na dobrą godzinę.Dojeżdżamy do hotelu i... to koniec jazdy na motkach na tym wyjeździe. Trochę smutno, ale jak wiadomo - wszystko co dobre zbyt szybko się kończy. Zanim zrobimy cokolwiek siadamy w ogrodzie i delektujemy się zimnym piwem. Wszystko się udało!Przejechane: 150 km, Hunder -> Leh

Himalaje 2016 - Dzień 11 - Zamkniętą drogą

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 11 - Zamkniętą drogą

13 sierpnia 2016 - sobotaZ kampu wyjeżdżamy bardzo wcześnie. Chcemy jeszcze chwilę pobawić się nad jeziorem z kamerą i dronem. Niestety musimy wybrać inne miejcie niż pierwotnie planowałyśmy, gdyż jest tam straszny tłum. Sądząc po ilości ludzi skupionych wokół faceta na białym koniu, z wielkim... dronem, to kręcili tam jakąś kolejną bollywoodzką superprodukcję. My też w końcu trafiamy w miejsce upamiętniające powstawanie innego filmu - "Three Idiots". Obok stoi grupa mnichów, którzy z kolei maja jakieś zawody...w rzucaniu strzałą do tarczy (technika dowolna). Gdy przyjeżdżamy to przerywają swoje zajęcie i chętnie robią sobie z nami zdjęcia.Opuszczamy okolice jeziora i wracamy do wioski, gdzie był "Subway" i posterunek, na którym znowu się odmeldowujemy. Pytamy, czy droga, którą chcemy pojechać jest otwarta dla ruchu (jeśli nie, to musiałybyśmy wrócić do "głównej"). Nie jest - ze względu na osuwisko ziemi jest nieprzejezdna. Dojeżdżamy do skrzyżowania z dużą stupą, przyozdabianą przez miejscowych na przyjazd Dalaj Lamy, na którym musimy podjąć ostateczną decyzję. I ją podejmujemy - jedziemy drogą, która oficjalnie jest zamknięta. Najwyżej będziemy przenosić motki...Początek doliny jest piękny. Głęboki wąwóz wśród beżowych skał i pozakręcana droga, która wije się wzdłuż rzeki. Gdzieś na trasie spotykamy dwóch chłopaków z Elbląga, którzy jadą w przeciwnym kierunku swoimi objuczonymi motocyklami. Mówią, że drogę da się przejechać.Nie jest łatwo, ale nie takie rzeczy już przerabiałyśmy. Są przeprawy przez kamienie, wodę, piach i muł. Co ciekawe najwięcej "przygód" zdarza się Orlicom na asfalcie (bilans to dwie stłuczone lampy). Jest nieprzyzwoicie gorąco. Każdy przejazd w cieniu to niesamowita ulga. Droga czasem jest brzegiem rzeki, czasem jej dnem. Rzeczywiście, przy większych opadach może być całkowicie nieprzejezdna. Są też ślady niedawnego osuwiska, które jest jeszcze usuwane przez maszyny. Ale nie musimy nigdzie przenosić motocykli. Samochody też przejeżdżają bez większych problemów. Bardzo ciekawe są piaskowo mułowe ciasne serpentyny w jednym miejscu. W innym z kolei pęka mi kulka RAM mocująca nawigację, więc mam hamowanie awaryjne i poszukiwanie zumo gdzieś w piaszczystych koleinach.Zatrzymujemy się na odpoczynek w jedynym miejscu na trasie i jemy jedyne dostępne danie - zupkę makaronówkę. Dobrze, że mat ma jeszcze kilka "pączkowatych" ciastek i słoik pikli, przez co nasz posiłek staje się bardziej urozmaicony.Gdzieś na prostej drodze mój motek nagle gaśnie, jakby brakowało mu paliwa - może nierówno dolali? Kranik na rezerwę i odpala. Ten sam problem kilka kilometrów dalej ma Bawarka.Dołączamy do głównej drogi i zatrzymujemy się w miasteczku na coś do picia. Widzimy jak babeczka prowadząca "restaurację" sprząta stoliki po grupie przed nami - wszystkie talerze jednorazowe i butelki wyrzuca... wprost do rzeki płynącej obok. Barbarzyństwo. I zupełnie nie rozumie o co nam chodzi, gdy protestujemy gdy chce wyrzucić kolejną porcję. Następną wrzuca do wielkiej metalowej beczki po oleju i podpala...Zbliżamy się do wydm na najwyżej położonej pustyni. Czuć to wyraźnie, ponieważ zerwał się wiatr i piasek wciska się pod kaski, do oczu i nosa. Rzeczywiście są wydmy - jutro po nich pojeździmy (w miarę możliwości, bo dostępny jest tylko kawałek, reszta jest zagrodzona, żeby nie niszczyć).Dzisiejszą noc znowu spędzimy w campie. Jest piwko i świeża pakora przyrządzona na bazie warzyw z własnego ogródka. Czekając na kolację mamy okazję przebrać się w lokalne stroje ludowe i przetestować jak się w takim wdzianku jeździ na moto ;)Powoli zaczynamy czuć koniec wyjazdu, został tylko jeden dzień jazdy i zaledwie kilka dni do powrotu...Przejechane: 186 km; Spangmik -> Hunder

Himalaje 2016 - Dzień 10 - Turkusowe jezioro

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 10 - Turkusowe jezioro

12 sierpnia 2016 - piątekBudzi mnie szum wody. Leniwie otwieram oko, widzę że nie ma Aśki - pewnie bierze prysznic. Ale żeby o 5 rano? Po kilku sekundach jednak drzwi pokoju otwierają się szeroko i wpada przez nie Aśka i Hindus z obsługi guesthouse'u. Hindus jest lekko zdezorientowany, gdy długowłosa blondynka w piżamie ciągnie go do pokoju z wielkim łóżkiem, w którym leży druga Europejka... Co gorsza, ta pierwsza wciąga go do łazienki... a tam dzieje się Armagedon. Chyba nazwa naszego pokoju - Indus - nie jest taka od rzeczy. W Łazience mamy powódź. Pod umywalką z jednego wężyka woda leje się pod sporym ciśnieniem. Chłopak dalej jest przerażony, ale już inaczej, zdają sobie sprawę, żę to tylko awaria, a nie porwanie celem wykorzystania przez dwie napalone baby. Wybiega z pokoju i po chwili wraca z kolegą. Za pomocą kołka i foliowej torebki naprawiają usterkę w kilka minut.Skoro i tak już nie śpimy, to lekko się przygotowujemy do dnia - toaleta i wstępne pakowanie. Chwilę po szóstej idziemy do nowego klasztoru na poranne modlitwy mnichów. Jak zwykle jest kolorowo i głośno. Gardłowe mruczenie przeplata się z dźwiękami trąb, bębnów, dzwoneczków. W świątyni leży sporo masek, pewnie przygotowanych na obchody jakiegoś święta czy inne przedstawienia. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej zaczynamy pstrykać zdjęcia. Nikt nie protestuje. Antośka robi sobie prawdziwy rajd z kamerą po świątyni. Kończymy wizytę, gdy mnichom przynoszą śniadanie. Zapewne gdybyśmy zostały i nam by się dostała porcja ryżu i herbata, ale śniadanie mamy zapewnione w hostelu i wypada na nie zdążyć.Udaje się jeszcze wcisnąć ekstra szybką jogę przed porannym posiłkiem. Po jedzeniu ruszamy w trasę. Od dziś towarzyszy nam inny samochód serwisowy i jego nowy kierowca (mechanik, Dewa, zostaje). Lokalne przepisy nie pozwalają komercyjnym pojazdom z innych stanów (np. z Himachal Pradesh skąd są wszystkie nasze samochody i motocykle) wjeżdżać do Dżammu i Kaszmiru. Tak naprawdę nasze motocykle też są komercyjne i powinnyśmy je zmienić na lokalne, ale  chcemy tego uniknąć i użyjemy drobnego fortelu w miejscu, gdzie mogłoby to być dla nas problemem.Początkowo trasa biegnie objazdem więc jest sporo offu. Zgrabnie omijamy walczące na nierównościach osobówki. Potem droga już jest "normalna". Ale pełna żółtych tablic z mądrościami. I wojskowych ciężarówek. W miarę możliwości wyprzedzamy i je.Dojeżdżamy na Chang La - przełęcz na 5360 m npm (czyli... wyższej niż "oficjalnie" druga najwyższa Taglangla, na której byłyśmy wczoraj, ale jednocześnie nie najwyższa. Mówiłam, że połapanie się w tutejszych wysokościach i o tym co jest "naj", a co drugie itp. to wyzwanie). Stacjonuje tu mnóstwo wojskowych ciężarówek i kręci pełno żołnierzy. Wpraszamy się na zwiedzanie punktu pomocy medycznej. Największe zagrożenia dla zdrowia to choroba wysokościowa i odmrożenia. Swoją drogą, nawet podczas walk, które regularnie w tym regionie trwają z Chińczykami, więcej osób ginie od zimna niż od kul... Widzimy, jak Bawarce świecą się czy na widok przenośnych butli z tlenem, ale panowie wojskowi jakoś nie wyczuwają tematu i nie dają takiej butli w prezencie ;)Mój motek znowu niedomagał lekko na podjeździe więc Dewa zmienia mu świece. Robi to w pośpiechu, bo jakaś wojskowa szycha przegania nas z przełęczy, bo nadjeżdżają nowe ciężarówki i muszą mieć miejsce do zaparkowania.Zjeżdżamy z przełęczy serpentynami.. Można jednak sobie czasami umilić drogę lekkim offem wybierając łagodne skróty. Efektem ubocznym jest jednak spora ilość piachu wywożona na asfalt.Pojawia się coraz więcej żółtych znaków z mądrościami.Znajduję również bardzo podobną do tej, której żałowałam, że nie sfotografowałam wczoraj :)Zjeżdżamy do Tangtse, gdzie towarzyszę Oli w załatwianiu przejazdu na posterunku. Chcemy też tu zjeść lunch, ale to nie takie proste. W "Subway'u" nie mają tyle posiłków ile nas jest.Ogólnie z jedzeniem zaczyna być problem - ze względu na święto, wszystko jest pozamykane, w tym przydrożne knajpy. Dodatkowo pogoda jest trochę kapryśna - lekko kropi, a moja nawigacja pokazuje humory - restartuje się i nie chce ładować. Coś nie mam do niej szczęścia...W końcu na horyzoncie pojawia się cel naszej dzisiejszej podróży - jezioro Pangong. Jedziemy w jego kierunku. Zgrabnie objeżdżamy sporą grupę Hindusów, ale gdy parę chwil później dojeżdżamy do rozległej błotnistej kałuży i dajemy sobie przestrzeń, żeby każda z nas ją komfortowo przejechała, Hindusi wjeżdżają w nią na pełnym gazie zupełnie nie bacząc na naszą obecność i to, że mętna woda rozbryzgująca się spod ich kół skutecznie zachlapuje nas od stóp do głów... Nasze piękne spódniczki.... ;)Dojeżdżamy nad turkusową wodę. Jest niesamowicie. Cieszymy się jak dzieci robiąc miliony fotek. Jezioro jest ogromne. Jego większa część leży w Indiach, a mniejsza - w Chinach. Wieść gminna niesie, że Chińczycy mają na swoim końcu łódź podwodną. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. Za to indyjskie okręty po ich stronie wyglądają jak ... przerośnięte rowery wodne ;)Wiatr nieco urywa nam głowy (bo to ze psuje fryzury jest nam już obojętne ;)), więc gdy mamy dość, zajeżdżamy na lunch do jednej z wielu dhab stojących przy drodze. Koleny raz przekonuję się o tym, że najlepiej nie zaglądać w knajpach do kuchni czy na zaplecze. A jeśli już, to żeby się tym całkowicie nie przejmować. Tu powala mnie kibelek na tyłach restauracji - wychodek zbity z desek, z dziurą w ziemi, bez zadaszenia, zamykany na zasuwę jedynie od zewnątrz i z odwróconą muszą klozetową na "dachu". Nie jest to najmilsze doświadczenie, choć jakoś mnie już w Indiach nie dziwi.No i jeszcze niestety biryani, które nam podają jest całe posypane wiórkami kokosowymi... nie najem się... Ale chociaż burza, która nas goniła przeszła bokiem, gdy jadłyśmy, pozostawiając za sobą niesamowite kolory i światło.Dojeżdżamy na camping "Watermark" w Spangmik. Rozlokowujemy się w namiotach (są cholernie daleko od jadalni, ale z to podobno nie będzie nam przeszkadzał generator), ale to jeszcze nie koniec jazdy na dzisiaj. Część z nas zamienia motocykle na nasze samochody (Antośka za kółkiem jednego), a kilka pozostaje na motkach. Jedziemy wzdłuż jeziora, do Merak - wioski najdalej jak tylko możemy dojechać na naszych przepustkach, do szkoły zawieźć dzieciakom przybory szkolne i zabawki.Trasa, choć krótka, jest piękna. Te, które jadą samochodami chyba sa lekko wkurzone, że nie wybrały motocykli. Jest kilka przepraw przez wodę, wjazd do jeziora, zabawy na "plaży". Wszystko. i te kolory...W Merak znajdujemy szkołę, ale nie ma żywego ducha w okolicy - podobno wszyscy są w Tangtse, bo jest święto. Po chwili pojawiają się  zabiedzone dzieciaki. Jedne podchodzą, inne nieśmiało podglądają z bezpiecznej odległości. Brudne, zasmarkane, ubrane w brudne rzeczy, klapki, choć jest zimno. Jeden chłopczyk ma każdy z innej pary i w dodatku dwa prawe. Ale tak tu jest - bida z nędzą. Przychodzi do nas ktoś kto zna kogoś kto może otworzyć szkołę. Czekamy dobry kwadrans i przyjeżdża nauczycielka i "pan woźny". Kolejne osoby i dzieci wyrastają jak spod ziemi. Przekazujemy to co przywiozłyśmy - przybory szkolne, książki, kolorowanki, kredki, długopisy, piłki, skakanki, zestawy do badmintona. Gospodarze szkoły są nam bardzo wdzięczni, zapraszają nas na herbatę, ale robi się późno i nie chcemy wracać na camping w ciemnościach, więc grzecznie odmawiamy.Droga powrotna jest jakby łatwiejsza. Na jeziorze pojawiają się małe fale, a słońce pięknie oświetla wierzchołki gór po drugiej stronie. Sielankę brutalnie rozprasza uślizg koła mojego enfielda na metalowej rurze w strumieniu tuż przed zjazdem na camping. Podpieram się nogą i nie wyglebiam, ale gwałtowność tego ruchu powoduje lekki ból w stopie. Do wesela się zagoi.Wieczór mija jak zwykle - na kolacji i pogaduchach. Dzisiaj jednak idziemy spać dość wcześnie. Chyba zmęczenie już się skumulowało....Przejechane: 165 km; Sakti -> Spangmik

Himalaje 2016 - Dzień 9 - Pod znakiem Indusu

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 9 - Pod znakiem Indusu

11 sierpnia 2016 - czwartekŚpi się dobrze. Dużo się śni - pewnie to z powodu niedotlenienia mózgu - zamiast normalnie pracować to wyświetla sobie jakieś filmy. Znowu oczy są spuchnięte rano bardziej niż ustawa przewiduje, ale poza tym nie mam żadnych objawów związanych z przebywaniem na sporej wysokości. W ramach przedśniadaniowych aktywności badamy sobie poziom wysycenia krwi tlenem. "Najlepsze" mają ponad 90%. Ja z moimi 87% plasuję się gdzieś w środku stawki. W normalnych warunkach byłby to jednak powód do niepokoju. Tabelę zamykają wartości nieco ponad 70%, co jest zdecydowanie niepożądane, więc w ruch idzie butla z tlenem. Te z nas, które mają się nieźle biorą maty do jogi i idą poza teren campu na poranne ćwiczenia. Słonko powoli wychodzi zza gór, więc robi się cieplej i przyjemniej. Lokalni kowboje ze stadkiem mułów przejeżdżający opodal mają niezłe przedstawienie, gdy grupa kobitek "wygina śmiało ciało". Po jodze idziemy na śniadanie, a po śniadaniu - na spacer, w poszukiwaniu wody. W końcu jesteśmy nad jeziorem. Tso Kar to słone jezioro, które kiedyś, w czasach, gdy sól była cenniejsza od złota, pozwalało na jej pozyskiwanie. Teraz jezioro straciło na znaczeniu i chyba trochę się skurczyło, bo nie możemy znaleźć wody. Jedynie małe kałuże tu i tam, ale żeby dotrzeć nad taflę wody musiałybyśmy przejść pewnie z 5 albo i więcej kilometrów. Za to udaje nam się wystraszyć kilka królików, ptaków i jaszczurek mieszkających w krzaczkach. Mimo, że się nie spieszymy z wyjazdem, to nie mamy aż tyle czasu, żeby dotrzeć nad brzeg jeziora, więc wracamy do obozowiska.Offem wracamy na główną, asfaltową drogę. W ogóle dzisiaj będzie głównie asfalt. I zaczynamy od mocnego uderzenia - wyjazdu na przełęcz Taglangla (5328 m npm, choć zumo pokazuje więcej), oficjalnie drugą najwyższą na świecie dopuszczoną do ruchu kołowego. Oczywiście jest z tym trochę zamieszania, bo i ile ta przełęcz rzeczywiście może być drugą najwyższą w Indiach, to to, czy jest druga na świecie jest dyskusyjne, ale o tym przy innej okazji. Na podjeździe moto jest jakby bardziej przymulone niż zwykle, dusi się trochę i lepiej mu jest na wyższych biegach, ale  raczej jazda pod górę na "piątce" to zły pomysł, bo motek nie ma ani mocy ani dynamiki. Poobserwuję temat.Taglangla jest bardzo kolorowa, więc spędzamy tu kilka chwil.Podczas zjazdu jest naprawdę niezły asfalt i zakręty, więc można trochę "poszaleć". Jazda wchodzi jak marzenie.Niestety zaczyna lekko padać, co trochę psuje wrażenia z jazdy, zwłaszcza, że wjeżdżamy w wioskę gdzie jest mnóstwo stup, a następnie w kanion z czerwonymi górami wzdłuż turkusowego strumienia. Jak na złość wyładowuje mi się bateria w kamerze, a aura nie zachęca do postojów i robienia zdjęć, więc ilość fotek nie zadowala. Bardzo żałuję szczególnie jednej, z fajnym napisem na żółtym znaku. Mam tylko nadzieję, że gdzieś ten napis się jeszcze pojawi i będę mogła nadrobić straconą okazję.Kolorowe góry i strumień zamieniają się w szarobure. Zjeżdżamy nad Indus - też w kolorze masala tea. Zanim jednak przekroczymy rzekę musimy odmeldować się na posterunku i uiścić opłatę za przejazd.Za mostem zatrzymujemy się na lunch. Pogoda nieco się poprawia.Posilone m.in. pierożkami momo jedziemy do, a raczej za Karu, gdzie tankujemy motki. Antośka znowu przesiada się na motek, tym razem zamienia się z Bawarką. Przed Karu zaczyna się wyraźna strefa militarna - koszary, mnóstwo wojskowych pojazdów, jak i samych żołnierzy. Wojsko w Indiach ma bardzo duży autorytet i absolutne pierwszeństwo we wszystkim. Jest mnóstwo mądrości na znakach przy drodze - dla odmiany czarnych, a nie żółtych. Również różne motywacyjne: win, never give up, succeed, be prepared. Są też tabliczki edukacyjne, przedstawiające lokalną faunę: lisy, dudki i inne zwierzaki.Z zatankowanymi motkami wracamy do Karu, gdzie skręcamy w boczną drogę i odmeldowujemy się na posterunku. Znowu lekko pada, ale to nawet dobrze, bo się nie pyli - wąska droga jest w remoncie i nie jest najprzyjemniejsza do jazdy.Dojeżdżamy do Sakti, gdzie zaczynamy od herbatki. Potem rozlokowujemy się w pokojach (są przestronne, zamiast numerków mają nazwy - Asi i mi przypada Indus). Priorytety to prysznic (ciepły) i prąd, żeby podładować elektronikę.Zanim się ściemni robimy sobie mały spacer do klasztoru. Są dwa - stary i nowy; odwiedzamy ten stary, częściowo wykuty w jaskini. Można robić fotki, ale bez lampy błyskowej. Wnętrze jaskini jest pokryte... gumami do żucia, do których poprzyklejane są monety i banknoty. Taki pomysł na składanie ofiar.Wracamy do hostelu, gdzie niedługo będzie kolacja. Żeby umilić sobie oczekiwanie na posiłek zamawiamy piwa... ale okazuje się, że są tylko dwie puszki. Rozlewamy je więc do 11 szklanek, co sprawia, ze każdej przypadają mniej więcej dwa łyki. No skoro nie ma piwa, to powinien być jeszcze jeden Old Monk w wozie serwisowym. I... tu pojawia się problem. Mechanicy coś niespiesznie chcą nam go przynieść, że niby coś się stało, stłukł się i nie ma. W końcu wychodzi, że przepili (albo przehandlowali - trochę plączą się w opowieściach) orlicową butelkę na campingu i mieli w planach odkupić gdzieś po drodze. Pech chciał, że dziś wszystkie sklepy po drodze były zamknięte, ze względu na przygotowania do święta i sprawa się rypła. Chłopaki poczuli się w obowiązku naprawić tę sytuację i zjechali do głównej wioski, gdzie od kogoś spod lady zanabyli butelkę innego rumu. Dzięki temu było czym okrasić kolację i wieczorne pogaduchy.Przejechane: 137 km; Tso Kar Lake -> Sakti

Himalaje 2016 - Dzień 8 - Spotkanie na końcu świata

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 8 - Spotkanie na końcu świata

10 sierpnia 2016 - środaRanek jest chłodny, ale nie odpuszczamy porannej jogi, na którą przybywamy poubierane w ciepłe rzeczy. Obozowisko jest osłonięte niemal z każdej strony górami, więc chwilę trwa, zanim słońce zza nich wyjdzie. A wtedy od razu robi się bardzo ciepło.Noc nawet nie była taka zła, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. W śpiworku było ciepło, dało się zasnąć, pomimo wysokości, choć większa niż zwykle poranna opuchlizna pod oczami zdradza, że choroba wysokościowa próbuje coś tam zdziałać w organizmie.Motocykle czekają na nas ustawione w równy rząd, więc po śniadaniu bez większych ceregieli rozpoczynamy dzisiejszą podróż. Na początek mamy trzy check-posty. Przy pierwszym z nich, bardzo blisko miejsca startu spotykamy... Jasinka! Jest sam, bez Reda, który pewnie jeszcze dosypia bo pora jest wczesna. Następują przywitania, uśmiechy i demonstracje siniaków (kto ma i nie wstydzi się pokazać).Jedziemy w przeciwne strony, więc nie możemy nawet kawałka pojechać razem. Ruszamy więc z dziewczynami na kolejne check-posty (przed ostatnim jest spory kawałek po rzece płynącej drogą).Ruch jest znowu jakby większy, więc trzeba wyprzedzać ciężarówki. Dwie z nich prawie mnie kasują, bo w połowie wyprzedzania zjeżdżają na prawo, wymuszając na mnie rozpłaszczenie się na skale po prawej lub odpuszczenie manewru.Droga wiedzie ciekawym szlakiem z wieloma mostami o jeszcze ciekawszych nazwach: Brandy Bridge, Whisky Bridge... ;)Dojeżdżamy na początek jednej z dzisiejszych atrakcji. Gata Loops. 21 serpentyn. Szkoda, że nie można poszaleć. Po pierwsze nie te motocykle ;) Po drugie - duży ruch. Po trzecie - nawierzchnia też bywa różna - a to dziura, a to żwirek...Na jednym odcinku kolarz zajeżdża drogę jadącej przede mną Orsi, a ta zamiast go wyprzedzić (bo jest na to miejsce) to hamuje. W efekcie ja też hamuję... ze ślizgiem na żwirze, ale bez żadnych dodatkowych emocji.Zanim wyjedziemy na sam szczyt urządzamy sobie małą przerwę na fotki i podziwianie okolicy. I siku ;)Ruszamy, ale po chwili mamy ostre hamowanie - Włosi spotkani gdzieś wczoraj mają jakiś problem mechaniczny i proszą o pomoc. Wóz serwisowy zostaje przy nich, a my wspinamy się na szczyt Gata Loops, na punkt widokowy, pilnowany przez Sikha w mundurze, który salutuje wszystkim wojskowym ciężarówkom. Chwilę podziwiamy niesamowitą przestrzeń i widoki, a także odwróconą tęczę, która jest na niebie.  Muszę też przeparkować mój motocykl, bo dwie ciężarówki nie mogą się minąć będąc na jego wysokości ;)Zjeżdżamy z przełęczy do "wioski" z dhabami. Żeby wyprzedzić ciężarówki można wybrać skróty na drodze. Bywa to ryzykowne, bo są one w różnym stanie i np. mogą kończyć się wielkim nieprzejezdnym rowem itp, ale czasami potrafią uratować.  W pewnym momencie postanawiam wjechać w taki skrót. Jadąca za mną Orsi wyprzedza jednego z Włochów i też chyba chce skręcić za mną (nie widzę tej akcji dokładnie). Efekt jest taki, ze ich motki zderzają się, co kończy się glebą. Słyszę, ze coś się dzieje, więc próbuję się zatrzymać na tej skrótowej dróżce i pomóc, ale jest na tyle stromo,, że stopka boczna motka składa się sama, a luźne podłoże wcale nie pomaga. Nawet nie mam jak pomóc... Co ciekawe Włoch też nie pomaga Orsi w podniesieniu motocykla :( Wszystko w końcu się dobrze kończy ale jakiś niesmak zostaje.Czeka nas teraz kolejny podjazd, na przełęcz Lachung La. Znowu ciężko określić jej prawdziwą wysokość, ale ma ponad 5000 m npm.Z przełęczy zjeżdżam tuż za Olą. Utykamy jednak za jedną zaciętą ciężarówką, która nie chce nas przepuścić, a wręcz utrudnia jazdę przyspieszając i wzniecając tumany kurzu. Taka jazda, gdzie nie widać nic przed sobą nie jest ani przyjemna ani bezpieczna. Na szczęście Ola zauważa jeden ze skrótów, co pozwala nam opuścić towarzystwo ciężarówki.W Pang stajemy na lunch, gdzie również ogarniamy temat kolejnej gumy w orlicowym teamie. U mnie w motku coś rzęzi przy ok. 40 km/h i jak zamykam gaz. Poobserwuję to jeszcze. Włosi jedzą w knajpce obok,a le nawet nikt nie podziękuje za pomoc na Gata Loops.Posilone jedziemy dalej. Wyjeżdżamy na płaskowyż na ok. 4700 m npm, gdzie trochę bawimy się z fotkami i kamerą.Gdy już się wyszalejmy możemy jechać dalej... i przetestować możliwości naszych enfieldów. Asfalt jest szeroki, równy, jest płasko. Trzeba jedynie uważać na szerokie zagłębienia poprzeczne w asfalcie, które mają ułatwiać przepływ wody - można na nich się mocno katapultować. W międzyczasie Antośka, przewieszona przez okno toyoty kręci materiał filmowy.Powiem tak... dupy nie urywa. Enfield wyciąga jakieś 90-100 km/h. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę wysokość, na której jesteśmy,  ale to naprawdę nie jest moto dla szosowych rajdowców ;)W końcu zjeżdżamy z asfaltu w prawo, w szutrową drogę, której prawie nie widać. Drogowskaz obwieszcza, ze za jakieś 10 km mają być obozowiska. Jedziemy raz drogą, raz poza nią, w kierunku jeziora Tso Kar. Raz po raz pod koła chce nam wpaść jakiś dudek ;)Dojeżdżamy na camping, ale okazuje się, że wcale tam na nas nie czekają. Podobno ma przyjechać grupa, ale na pewno nie same baby. Czekamy na Mata i wyjaśnienie sytuacji, popijając masala tea. I rzeczywiście - to nie ten camp. Musimy pojechać na drugą stronę jeziora. Anka oddaje motek Antośce i przesiada się do toyoty. Antośka upewnia się, że jedynka jest w dół, a reszta biegów w górę, zostaje lekko z tyłu z Olą, a reszta dziewczyn rusza za samochodem do właściwego obozowiska. Jedziemy bardziej offem niż "onem" i jest bardzo przyjemnie. Czasem trzeba uważać, na gliniaste kałuże, ale poza tym nie ma niespodzianek. No, może poza jedną - tuż przed wjazdem na camping trzeba sforsować strumyk. Zatrzymuję się zaraz za nim, bo wiem, że Orsi może chcieć żeby ktoś za nią to przejechał, a że nie ma "dyżurnej" czyli Oli, to ja się chętnie podejmę tego zadania. I tak też robię - bezproblemowo przejeżdżam strumyk royalem koleżanki.Na campie jest jakby mniej luksusowo niż wczoraj ;) ale za to wita nas tam lokalny koziołek. I podobno jest ciepłą woda. Dobrze, bo w końcu trzeba się umyć.Po chwili przyjeżdżają Ola i Antośka. Ola cała w błocie - wpadła w jakąś kałużę, więc tym bardziej przyda jej się ciepła woda. K8 też ma większą niż inne potrzebę skorzystania z ciepłej wody - w jej bagażu stłukła się butelka rumu Old Monk... Co za strata...Ciepła woda rzeczywiście jest, choć warunki do mycia są lekko spartańskie. No i trzeba się ubierać i rozbierać w większości na zewnątrz. A jest wieczór, czyli chłodno.Kolacja znowu składa się z tych samych dań. Jak zwykle gadamy, śmiejemy się, a potem część z nas kończy megaprodukcję "PK". Hinduska grupa, która też mieszka na campingu świętuje czyjeś urodziny, więc dostajemy ciasto.To będzie najtrudniejsza noc na wyjeździe, bo spędzona na wysokości 4600 m npm. To prawie jak spać na szczycie Mt. Blanc...Przejechane: 158 km; Sarchu -> Tso Kar Lake

Himalaje 2016 - Dzień 7 - Spuchnięte jak orzeszki w kieszeni

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 7 - Spuchnięte jak orzeszki w kieszeni

09 sierpnia 2016 - wtorekRanek wita nas lekkim deszczem i chmurami. My zaś zaklinamy słońce "powitaniem słońca" na porannej jodze. Potem procedura jest standardowa - śniadanie, pakowanie i start. Dzisiaj trasa ma być łatwa - w większości asfalt, więc powinnyśmy ją dość szybko pokonać.Pierwszym ważnym punktem na naszej trasie jest stacja benzynowa. Tym razem tankowanie idzie sprawnie, bo jesteśmy na niej tylko my i grzecznie ustawiamy się w zorganizowana kolejkę. Dodatkowo musimy zrobić zapas paliwa na następne dni, bo najbliższa stacja jest za... 365 km. A dla nas za jeszcze więcej, bo na pewno nie pojedziemy najkrótszą drogą.Na stacji czekamy na wszystkie dziewczyny - chwilę to trwa, bo jedna Orlica łapie gumę. Dodatkowo Oli wypadają wszystkie dokumenty i pieniądze i musimy je pozbierać z ulicy.Gdy już jesteśmy w komplecie, tuż za stacją zjeżdżamy w boczną drogę, która wspina się serpentynami po zboczu góry. Malowniczą trasą dojeżdżamy na absolutny koniec drogi. Czeka nas jeszcze wspinaczka na nogach. Rozpogodziło się i jest wręcz upalnie, do tego wysokość, motocyklowe buty (i ciuchy) i naprawdę robi się z tego niełatwe zadanie.Kilkanaście minut później docieramy do żeńskiego klasztoru. Ola odkryła to miejsce kiedyś zupełnie przypadkiem, kręcąc się po okolicy w oczekiwaniu na udrożnienie drogi po landslidzie.Na początku nikogo ni możemy znaleźć, ale po chwili pojawia się kilka mniszek, które rozpoznają Olę. Po miłych przywitaniach zapraszają nas na mały poczęstunek i dzielą się z nami tym co najlepsze: mountain dew, herbata ziołowa i ciasteczka, przypominające nasze faworki/chrust, ale dużo bardziej gniotowate ;) W tym czasie nasze wciąż mokre po wczorajszym dniu buty suszą się w promieniach słońca.W rewanżu dajemy im wielką tabliczkę czekolady toblerone. Chciałyśmy tak naprawdę przywieźć im trochę ryżu czy innych artykułów spożywczych, ale nie miałyśmy się jak z nimi skontaktować z pytaniem czego potrzebują.Dobrze, że jest Mat, który może służyć za tłumacza, bo mniszki nie mówią po angielsku. Dzięki temu dowiadujemy się co nieco o ich klasztorze, codziennym życiu i dostajemy odpowiedź na najbardziej nurtujące nas pytanie - dlaczego golą głowy? Otóż kosmiczna energia lepiej przenika do człowieka, przez głowę, gdy ten nie ma włosów. Proste :)Mniszki pozwalają nam obejrzeć wnętrze swojej świątyni, a nawet porobić w niej zdjęcia. Jest jak zwykle - kolorowo, lekko kiczowato, choć na szczęście nie ma ofiar złożonych z zupek chińskich i lhassi w kartonikach.Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i wracamy.Motocykl czekają na nas na parkingu, wsiadamy na nie i zjeżdżamy do głównej drogi, którą kierujemy się do Leh. Czuć wyraźnie, że jest to ruchliwa trasa. Jest mnóstwo ciężarówek i motocykli, ale z łatwością je wszystkie wyprzedzamy. Za to zumo coś znowu nie łapie sygnału z satelitów...Trasa jest piękna, w oddali majaczą lodowce. Na podjazdach czuję trochę większy niż oczekiwany spadek mocy mojego motka i dość nierówną odpowiedź na gaz. Zatrzymujemy się na checkpoście i zaczyna lekko kropić. Pogoda w górach jednak jest nieprzewidywalna.Mamy lekką powtórkę z wczoraj, czyli strumienie. Ale tylko dwa, więc jest sporo łatwiej.Pogoda znowu się poprawia, a my zatrzymujemy się na lunch w dhabie nad uroczym jeziorkiem. Ciekawym elementem tego miejsca jest... dwustanowiskowa toaleta zrobiona z pozawijanych parawanów, dokładnie nad strumykiem - co się zrobi to od razu się spłukuje bieżącą wodą. Takki kibelek i bidet w jednym. A i jak komuś się chce pić... ;)Wsiadamy na motki uciekając przed deszczem. Antośka, dla odmiany,  wsiada jako pasażerka do Anki. Wspinamy się trochę w wyższe partie gór i stamtąd pięknie widać nasze miejsce lunchu i padający tam deszcz, podczas gdy "u nas" jest jeszcze słonecznie.Podjeżdżamy na przełęcz Baralacha (ok.  4890 m npm). Jako, że jest to najwyższa do tej pory zdobyta przełęcz, TAGDB robi 11 burpees i pompki, żeby pokazać, że się da, nawet na tej wysokości ;) Za to Anka nie może wyciągnąć z kieszeni paczki orzeszków, która w wyniku zmiany ciśnienia rozdęła się i utknęła.Zjeżdżamy z przełęczy, pokonując jeszcze kilka innych, mniejszych podjazdów i zjazdów, a także strumieni, ale po wczorajszych doświadczeniach zupełnie nie zwracamy na nie uwagi.Późnym popołudniem docieramy do Sarchu, gdzie mamy spędzić nasz pierwszy nocleg w namiotach. I to najwyżej jak do tej pory - na ok. 4300 m npmNamioty są zadziwiająco luksusowe - jest podłoga, białe prześcieradła, koce. I łazienka - z porcelanową muszlą i umywalką. Niestety nie bardzo jest ciepła woda, a prąd jest tylko w jadalni i to tylko w czasie, kiedy odpalą generator.Przy kolacji pada jedna z najważniejszych mądrości tego wyjazdu. K8 podsumowuje temat jedzenia - na początku wszystkie jadły mało, żeby nie przytyć, bo dieta, bo to, bo tamto, a teraz każda "żre" co dają i w każdych ilościach. Ale spoko, nie przytyjemy od tego - tylko będziemy spuchnięte jak orzeszki w kieszeni Anki. ;)Wieczorem jest dość chłodno. Wskakujemy w kurtki, czapki i rękawiczki i grzejemy się herbatą. Niektórzy wieczorową porą oglądają jeden z bollywoodzkich hitów "PK". Tzn jego fragment, bo jak każde tego typu dzieło film ma chyba ze trzy godziny. W dodatku tłumaczenie jest chyba z translatora, bo jest co najmniej bez sensu, ale w większości da się zrozumieć o co chodzi w fabule. A jak jest zbyt skomplikowanie, to pytamy Mata "o co chodzi" :) W końcu ekipa z campu wyłącza generator, co jest sygnałem do zbiórki do spania. Ciekawe jak to będzie na tej wysokości...Przejechane: 168 km; Sissu -> Sarchu

Himalaje 2016 - Dzień 6 - WOW!

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 6 - WOW!

08 sierpnia 2016 - poniedziałekRano nie ma jogi, bo musimy wcześniej wstać i wcześniej wyjechać, żeby nadrobić kilometry z wczoraj. Niestety śniadanie, choć ustalone na 6:15, opóźnia się, bo Hindusom się raczej nie spieszy, a terminy traktują umownie, więc w efekcie zaczynamy jeść jakieś pół godziny później.Kierujemy się do Losar. Dobrze, ze nie zdecydowałyśmy się na jazdę po zmroku, bo umknęłoby nam całe piękno drogi. Jednocześnie byłoby spore ryzyko jakichś niefajnych przygód, bo droga bynajmniej nie jest tu równym asfaltem.Ruch samochodowy jest niemal zerowy, co pozwala jeszcze bardziej cieszyć się okolicą.Brak wiatru sprawia, że poświęcamy chwile na zabawy z dronem i "szalejemy" po szerokiej dolinie.A potem znowu wspinamy się górskimi ścieżkami.W końcu dojeżdżamy do check posta w Losar, gdzie ekipa policyjna chce od nas naklejki, im więcej, tym lepiej. Fotki też są też obowiązkowe. A nas fascynują wielkie ćmy :)Jesteśmy na wysokości ponad 4100 metrów. Przejazd przez bramę przy posterunku jest jak wejście do innego, piękniejszego świata. Kierujemy się malowniczą drogą na przełęcz Kunzum La. Jest wszystko: słońce, szutrowe serpentyny, góry, doliną rzeki.Sama przełęcz, będąca granicą między dolinami Spiti i Lahaul, też jest urocza - zjeżdża się w bok drogi, alejką z flagami po bokach do skupiska stup. Oczywiście trwają tam jakieś prace budowlane, ale i tak jest pięknie. Z przełęczami w Indiach jest pewien problem, ponieważ tak naprawdę nie wiadomo jaką mają wysokość - wg polskiej Wikipedii Kunzum La ma 4551 m. npm. Tyle też jest na mapie mojego garmina. Znak na przełęczy, angielska Wikipedia, jak i kserówka z informacjami, jaką dostałyśmy przed wyjazdem mówią o 4590 m npm. A nawigacja pokazuje 4572 m npm. Być może każda wartość jest prawidłowa - 4551 na drodze, skąd odbija alejka, 4572 przy stupach i 4590 trochę wyżej, na wierzchołku pagórka. Zresztą, liczby to nie jedyny problem - pisownia nazw bywa również ciekawa i niejednoznaczna - to, czy coś jest pisane przez jedną literę czy przez dwie, przez "e" czy "a" - nie ma znaczenia. A w przypadku przełęczy, na której jesteśmy Kunzum = Kunjom = Kunjjam.Wśród innych odwiedzających to miejsce robimy furorę naszymi spódniczkami i mamy wrażenie, że to jest dla nich dużo ciekawsze niż przełęcz. Nie ma to jak "awesome skirts" ;)Z przełęczy zjeżdżamy serpentynami do niepozornego rozwidlenia. Tam robimy krótka naradę - możemy zjechać w bok, nad jezioro, i tu znowu kilka opcji nazwy, Chandra Taal (Chander Tall ? ;)) ale droga jest niełatwa - około 20 km w jedną stronę i jeszcze kilka km spaceru. Potem trzeba by wrócić do punktu, w którym jesteśmy i kontynuować jazdę, przez kolejne 50 km, jeszcze trudniejsze. Oczywiście podejmujemy wyzwanie - chcemy zobaczyć jak najwięcej, a poza tym twarde z nas babki, więc damy radę.Droga rzeczywiście jest trudniejsza niż dotychczas. Wąsko, kamieniście. I są dwie przeprawy przez rzeki. Przedsmak tego, czego jeszcze jesteśmy nieświadome. W pierwszej z nich nasza węgierska Orlica niefortunnie kładzie motocykl, w efekcie czego woda zalewa filtr powietrza. tymczasowa naprawa polega na wywaleniu filtra i tyle. Jakiś czas da radę ;) Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy na pierwszy koniec drogi - jest tu skupisko obozów dla turystów. Ale wbijamy się w offowe serpentyny (tu zdarza się chyba kilka orlicowych gleb w wyżłobionych na wąskiej drodze koleinach o głębokości kilkudziesięciu centymetrów) i jedziemy jeszcze bardziej w głąb doliny. Na faktyczny koniec drogi. Zostawiamy tam motocykle (Dewa wstawia teraz filtr powietrza) i rozpoczynamy spacer nad jezioro.Niektóre odpuszczają w 2/3 drogi, kiedy woda majaczy na horyzoncie. Ale kilka dziewczyn idzie nad samo jezioro - w końcu po to tu przyjechałyśmy. I warto przecież rozruszać się trochę ;) Minusem spaceru jest to, że zajmuje nam trochę czasu. Jezioro jest na wysokości ok. 4300 m npm i czuć to w naszych skróconych oddechach. I w dodatku powrót do motocykli jest w dużej mierze pod górę ;)Wracamy na główną drogę, gdzie jedziemy jeszcze chwilę i zatrzymujemy się na lunch. Na zewnątrz "restauracji" wieje i jest zimno, W środku ciepło i lekko czuć gaz z kuchennych butli. W ogóle to takie połączenie sklepu i knajpy. I ciekawostka - my siedzimy przy stoliku po dwie/trzy. Hindusi potrafią się zmieścić w siedmiu...Podczas przerwy Dewa i spółka naprawiają urwany podnóżek w jednym z motocykli - drewienko, drut i taśma McGyvera muszą wystarczyć.Przed nami ostatnie 50 km. 40 trudne, ostatnie 10 po asfalcie. Ale jest pięknie. Jedziemy wzdłuż rzeki. Co jakiś czas dopływają do niej strumienie, które musimy przekroczyć. Niektóre dość łatwe, inne trudne, głębokie, z wartkim nurtem,większymi kamieniami blokującymi koła. Niektóre da się przejechać samemu (i idzie nam naprawdę bardzo dobrze), ale niektóre wymagają pracy zespołowej. I najcudowniejsze jest to, że nie ma Orlicy, która marudzi, że trzeba wejść po kolana do lodowatej wody, zamoczyć nogi i ręce i potem jechać w mokrych butach i rękawiczkach. Ja mam większy problem w jednej z rzek - w samym środku wskakuje mi luz i chwilę trwa zanim na nowo wrzucę bieg. Nie wiem czy to wartki nurt, czy muśnięcie dźwigni butem, czy jedno i drugie, ale tym razem ta wrzutka na luz trochę nabruździła. Zdarza się, że rzeka staje się drogą, a droga rzeką. Wszystko w otoczeniu pięknych gór, wodospadów. Chyba mam swoje "WOW!", po które tu przyjechałam.W jednej z rzek ponownie pada Orsi - ten wyjazd jest jej pierwszym nieasfaltowym i pomimo, że radzi sobie naprawdę nieźle, to jak twierdzi, nie jest to coś dla niej. Wywrotka uszkadza jej rękę  (po wyjeździe okaże się, że złamała palec), więc wsiada do auta serwisowego, a Dewa na jej moto. Ja zaliczam parkingowego paciaka gdy po zatrzymaniu rozglądam się na boki sprawdzając, czy zostało miejsce żeby w razie czego przejechał samochód. No i nie będzie czystego konta glebowego na wyjeździe ;)Dojeżdżamy do Manali-Leh Highway. Głównej drogi, bo autostrada to jest tylko z nazwy, jak zresztą wiele rzeczy w Indiach (np droga NH5 - National Highway 5 - nie miałaby u nas statusu drugi publicznej, a nawet gdyby, to byłaby dziesiątej kolejności odśnieżania). Od razu czuć większy ruch - autobusy, ciężarówki, motocykle. Tata, mahindra, suzuki maruti, isuzu, royal enfield - królowie tutejszych dróg. Po lewej widać tunel pod Rothang Pass budowany przez Greka z samolotu. Na posterunku 15 km przed Sissu policjantom wystarcza tylko lista z naszymi danymi. Gdy Ola załatwia formalności, rozgrzewamy się masala tea i przegryzamy moong dal czy inne lokalne chrupki. Aśka wykręca wodę ze skarpetek...Chwilę później jesteśmy już w naszym guesthousie w Sissu (Triveni Hotel). Zanim wchodzimy do budynku każda wypija po "zakrętce" Old Monka - dla zdrowotności. W końcu nie możemy ryzykować przeziębienia.Wyzwaniem dzisiejszej nocy będzie wysuszenie butów - moje są tylko lekko wilgotne, więc suszarki do butów wystarczą, ale dziewczyny przenoszą gdzieś swoje obuwie do osobnego pomieszczenia, i tam podobno wyschną - okaże się rano.Kolacja smakuje wyjątkowo dobrze, furorę robią warzywa, którymi absolutnie każda z nas jest zachwycona. Co ciekawe piw schodzi mniej niż zwykle. Oglądamy zdjęcia wszystkie jesteśmy w szoku gdzie dzisiaj byłyśmy. Dwie cudowne doliny, zapierające dech w piersiach widoki i tyle strumieni przejechanych w jedno popołudnie ile nie zaliczyłam przez wszystkie sezony do tej pory.To sprawia, że o 22:00 wszystkie już smacznie śpimy, regenerując się po dniu pełnym wrażeń.Przejechane: 198 km; Kaza -> Sissu

Himalaje 2016 - Dzień 5 - Uziemione w osuwisku

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 5 - Uziemione w osuwisku

07 sierpnia 2016 - niedzielaDzień miałyśmy zacząć o wyjścia do świątyni i posłuchania modlitw mnichów. Jednak po sprawdzeniu okazało się, że to nie miały być grupowe modlitwy, tylko medytacja jednej osoby, bez bębenków, trąbek i innych rekwizytów, które by to uatrakcyjniły, więc odpuszczamy. Nie odpuszczamy za to jogi - tym razem na dachu hotelu. Pogoda na to pozwala, bo nie pada, choć jest wilgotno. Niektórym po wczorajszych baletach joga idzie nieco słabiej i nawet pozycja trupa jest zbyt wymagająca ;) Trzeba przyznać, że krajobraz dookoła, którego nie miałyśmy okazji zobaczyć wieczorem jest całkiem całkiem. Wioskę otaczają góry, w których wydrążone są jaskinie medytacyjne, gdzie mnisi zaszywają się na długie miesiące.Po śniadaniu idziemy zwiedzić świątynię. I dwa sklepiki z pamiątkami, które zawsze przy klasztorach funkcjonują. Widzimy, że nowa się buduje. Wchodzimy więc na tern starej, w której modli się czterech mnichów (a jednak). Nagle słychać znaną każdemu melodyjkę polifoniczną. Stara nokia. Temu, który wybija rytm na bębenku dzwoni telefon. Nie przerywając ani modlitwy ani stukania, przekłada pałeczkę do drugiej ręki i odbiera telefon. Przez chwilę prowadzi rozmowę, cały czas wybijając rytm, gdy pozostałych trzech mnichów gardłowo mruczy mantrę...Wracamy do hostelu, ale nie możemy jechać. Na naszej drodze, jakieś 20 km od Tabo osunęła się ziemia. Droga jest nieprzejezdna i minie kilka godzin, zanim ją udrożnią. Osuwisko jest spowodowane nocnymi intensywnymi opadami deszczu w ostatnich kilku dobach. Ola i Bawarka jadą z Matem ocenić sytuację na miejscu własnymi oczami, bo czasami nie należy wierzyć w to, co mówią Hindusi, W sumie w planach mamy odbicie z głównej drogi do wioski Comic, najwyżej położonej zamieszkałej wioski (4900 m npm), więc może ta odnoga jest dostępna i przejezdna.Wygląda więc na to, że mamy dłuższą chwilę wolnego czasu na nicnierobienie.Landslide okazuje się błotnisty (na szczęście nie osunęły się na drogę wielkie głazy, co czasami się zdarza) i powinni udrożnić drogę w ciągu 2h, więc wyjedziemy z Tabo koło południa, w sam raz na otwarcie. To oznacza, że zjemy tu jeszcze szybki, wczesny lunch.Minutę po południu ruszamy. Droga nie jest wyasfaltowana, więc znowu jest off. Dojeżdżamy do miejsca landslidu i... czekamy, bo prace jeszcze nie są zakończone. Podobno jeszcze pół godziny. Przepychamy się na pole-position, żeby wystartować jako pierwsze gdy droga stanie się przejezdna. Podłoże nie jest przyjemne do jazdy - kleiste błoto, które mlaszcze przy każdym kroku i wsysa jak bagno gdy stoi się nieruchomo. "Idealne" na nasze niezbyt terenowe opony.Na przodzie kolejki atmosfera jest dość luźna. Kilku "nadzorców", roześmiane drobne kobietki na pace jakiegoś pick-upa, kawka i ciasteczka (bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pojedzie gdzieś i zorganizuje przegryzki i napoje dla utkniętego społeczeństwa), a gdzieś dalej jeden gość w koparce przerzuca ziemię w dół, do rzeki. Po drugiej stronie osuwiska (nie widzimy) podobno pracuje druga koparka. Szczerze, to nie widzę, żeby wszystko było gotowe w ciągu pół godziny. Widzimy jeszcze z 5 - 6  "kupek" na drodze, a sprzątanie jednej trwa wieki. Pozostaje nam czekać.Kiedy koparka uporała się z najbliższą nam kupką ziemi, z pickupa wysiadły kobiety... z łopatami, kilofami i motykami i zaczęły równać drogę. Większe kamienie usuwały ręcznie, ale praca nie szła jakoś bardzo żwawo. Zapewne niektórzy z was słyszeli opowieści jak to w Indiach do obsługi łopaty potrzebne są dwie osoby - to nie są opowieści wyssane z palca i tu było tego potwierdzenie. Niektóre z nas nawet w czynie społecznym rzuciły się do pomocy w oczyszczaniu drogi, co oczywiście spowodowało ogólny wybuch śmiechu.Czas płynie, a mu stoimy w miejscu. Co prawda podsuwamy się co jakiś czas do przodu, w miejsce byłych kupek ziemi, ale są to metry, a nie kilometry. W dodatku nawet nie wiadomo gdzie stać - czy w miejscach, w których była osunięta ziemia (czyli w takich, w które w momencie może zjechać coś nowego), czy pod skałami, które są bardzo kruche i co jakiś czas jakiś drobny odłamek spada na głowy (chyba GaGatek usiadła na "kamieniu" który w momencie rozsypał się na kilka mniejszych, jakby był suchą gliną, a nie skałą). W dodatku co jakiś czas zaczyna padać. Nie wiadomo co lepsze - siąpiący deszcz, czy oczekiwanie w upale. Myślimy czy nie udałoby się przecisnąć i próbować sforsować osuwisk na motocyklach, ewentualnie je przenieść. Jest nas trochę, dałybyśmy radę, ale wojskowy kierujący akcją nie daje nam pozwolenia.Już wiemy, ze musimy odpuścić wjazd do Comic. Nie zdążymy. Na osłodę dostajemy od Mata mango. Tym razem chyba Dewa, nasz mechanik, "wyskoczył" po prowiant. W dodatku doszły nas słuchy, że zrobiło się jakieś małe osuwisko za nami, więc z ewentualnym zawróceniem też może być problem.Widzimy koparkę pracującą od drugiej strony. I pojazdy, które przeciskają się w oczyszczone przez nią miejsce. Jeśli tam wygląda to tak jak tu, gdzie samochody i motocykle zajmują całą szerokość drogi, to będzie pewien problem z płynnością ruchu i tym, kto ma komu ustąpić. Przypomina mi się sytuacja z Gruzji, gdzie zamknięto przejazd kolejowy i wszyscy, po obu stronach, ustawili się "w pierwszym rzędzie". Po otwarciu zapór zaczęła się całkowita dzicz i wolna amerykanka. tu będzie to samo, tylko nad przepaścią ;)Koparki się spotykają, co oznacza, ze możemy jechać. Błoto wsysa. Zajeżdża mi drogę jakiś Hindus na moto i utyka na dobre, przy okazji blokując mnie. Omijam go jakoś i jadę dalej, przeciskając między pojazdami stojącymi z przeciwnej strony.Uff, wreszcie JEDZIEMY. Jest po piętnastej... Nie wiem czemu, ale mam drobne problemy z zumo, które nie widzi satelitów i czasami ma problemy z zasilaniem. W pewnym momencie orientujemy się, że brakuje 4 dziewczyn. Stajemy za mostkiem, a Ola się wraca. Okazuje się że po drodze jednej Orlicy przydarzyła się gleba, więc stąd opóźnienie.Jak już jesteśmy w komplecie ruszamy do największego klasztoru w okolicy - Key Monastery. W 2000 roku gościł tu Dalaj Lama. AnTośka chce coś pokręcić z drona, zwłaszcza, że ozdobne malunki na asfalcie są świetnym i gustownym lądowiskiem, ale mnisi nie pozwalają na to i kręcenie odkładamy na później - na powrót w dół po serpentynach.Zjeżdżamy do Kaza, gdzie w totalnym chaosie, przez trzy kwadranse tankujemy motocykle. Na stację, z jednym dystrybutorem dla paliwa każdego rodzaju podjeżdża się w dowolny sposób i kolejka nie ma tu nic do rzeczy. Jakiś facet w białym Tata był przed nami, ale w pewnym momencie się całkowicie poddał. Przed nas zresztą też powpychali się jacyś ludzie. Oczywiście był też lekki problem z wydawaniem reszty za zatankowane paliwo, jak i w ogóle obliczaniem należności.Nie dojedziemy do Losar - droga zajęłaby jeszcze ze dwie godziny a już jest zmierzch. Zostajemy w Kaza, w hostelu White Lion. Standardowo nie ma prądu, a co za tym idzie - ciepłej wody w łazienkach w pokojach. Mogą nam jednak taką przynieść - w wiadrach. Gdy całkowicie się ściemnia odpalony zostaje generator, ale i tak nie ma ciągłości w dostawie prądu. Pozostaje więc tylko coś zjeść, wypić piwo, za które rano dostaniemy super skomplikowany pisemny rachunek, i iść spać. Jutro musimy nadrobić kilometry, których dzisiaj nie udało się przejechać.Przejechane: 83 km; Tabo -> Kaza(ślad koślawy bo zumo nie łapał sygnału)

Himalaje 2016 - Dzień 4 - Na granicy z Tybetem

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 4 - Na granicy z Tybetem

06 sierpnia 2016Całą noc leje i nie ma prądu. W efekcie ciuchy nie wyschły, a elektronika się nie naładowała. Ot uroki podróżowania. Dobrze, że chociaż w pokoju nie było zimno ani nie kapało nic z sufitu na głowę.Standardowo zaczynamy dzień od jogi. Wczoraj miałyśmy cichą nadzieję, że uda się to na wielgachnym tarasie, ale jest mokro, więc rozkładamy maty w korytarzach, między pokojami. W wyniku ćwiczeń wymagających oparci stóp o ścianę każda z nas zdziera sobie lakier z paznokci, a na ścianach powstają kolorowe kreski. Ale wtopa...Śniadanie jest klasyczne - czyli europejskie. Furorę robią smażone na głębokim oleju placki, które gdy są ciepłe są "spuchnięte" i smakują trochę jak mało słodkie pączki.Pogoda się trochę poprawia,a my jesteśmy gotowe do drogi.Zjeżdżamy serpentynami do Reckong Peo, najpierw na stację benzynową zatankować nasze enfieldy.Potem wracamy kilkaset metrów, na posterunek policji, gdzie musimy wyrobić pozwolenia na dalszą jazdę. Zostawiamy motki na parkingu i idziemy do biura. Musimy wypełnić formularze. Potem musimy przejść do innego biura, 200 metrów dalej, gdzie... czekamy. Każdą z nas, pojedynczo wzywają do okienka, gdzie  robią nam fotki. Pół godziny później wszystkie już jesteśmy obfotografowane, więc mamy jakieś dwie godziny wolnego czasu, zanim permity się przygotują. A zatem, ubrane w nasze spódniczki, idziemy "w miasto".Zaczynamy od nalotu na sklep z lokalnymi czapkami, charakterystycznymi dla Doliny Kinnaur, w której jesteśmy.Potem można iść dalej. Na środku ulicy jest jakieś zbiegowisko, uliczny show, którego nie rozumiemy - jakiś "znachor" i wrzeszczące dziecko pokryte keczupem czy inną "sztuczną krwią". Wokół pełno gapiów, ale to nie na nasze nerwy.Te trzeba będzie wieczorem ukoić - dziewczyny odwiedzają lokalny monopolowy i kupują kilka butelek rumu Old Monk.Jeszcze trochę łażenia, nudzenia się, zakupów, zajadania smacznych, choć lekko gumiastych ciastek zrobionych przez mamę Mata (a może żonę? nie pamiętam).W południe mamy już swoje dokumenty - zwykły papier, na którym jest napisane to, co w paszporcie, trzy pieczątki i kiepskiej jakości fotografia o wymiarach 2 na 2 cm. A, mamy sobie długopisem dopisać numer rejestracyjny motocykla "gdzieś na permicie". U nas chyba bazgranie samemu po ważnym urzędowym piśmie by nie przeszło, ale tam, to inna historia.Jedziemy wzdłuż rzeki. Wreszcie zaczyna być naprawdę fajnie. Pojawiają się jeszcze bardziej księżycowe krajobrazy, wodospady. Jest coraz bardziej surowo. Przy drogach stoi coraz więcej znaków i tablic z tutejszymi mądrościami dla kierowców (np. "Peep peep - don't sleep"). Jest też więcej wojska, posterunków i ciężarówek.Na jednym z posterunków musimy chwilę zamarudzić, bo dokładnie sprawdzają nasze dane z pozwoleń z paszportami. Wjeżdżamy do doliny Spiti, miejsca "pomiędzy". Pomiędzy Tybetem a Indiami. Względy bezpieczeństwa powodują to całe zamieszanie z pozwoleniami. Indie i Chiny nie za bardzo się lubią, a my na pewno będziemy szpiegować na rzecz Chińczyków, więc przesadna biurokracja powinna ostudzić nasze ewentualne zapędy ;) Mat nas ostrzega, że od tej pory nie wolno kręcić żadnych filmów. No, chyba, że z ukrycia, wtedy jest OK.W pierwszej mieścinie za posterunkiem zatrzymujemy się na lunch. Tradycyjny ryż z sosami. Słodkiego deseru, poza muchami, nikt już nie je.Ruszamy dalej, ale po chwili znów stajemy. W sumie to z tego powodu stajemy co chwilę. Siku. Niby nic takiego, a już na pewno nic wartego opisywania, ale naprawdę to była istotna sprawa. Po pierwsze, pomimo upału i wypacania większości płynów, które wchłaniałyśmy wciąż sikałyśmy często i dużo. Powód? Aklimatyzacja do wysokości. Mózg, nakazywał wydalanie wody, żeby nie ulec obrzękowi, co jest jednym, z objawów choroby wysokościowej. Po drugie, chodziło o to jak - otóż na drodze nad przepaścią nie ma krzaczków, rzadko zdarzają się choćby głazy, za którymi można się schować. Faceci mają w tej kwestii sporo łatwiej. Dlatego też z pomocą przychodziły nam zarówno nasze motocykle, jak i spódniczki. No i oczywiście reszta koleżanek. Po kilku "sik-stopach" chyba żadna z nas nie miała oporu, żeby nasikać innym niemalże wprost pod nogi;) W końcu siła wyższa. Po jakimś czasie nasi mechanicy, gdy widzieli 10 motocykli parkujących na skraju drogi nawet nie podjeżdżali - zostawali 100 m za nami, dając nam tę odrobinę prywatności. Pewnie czuli się bardziej zawstydzeni niż my.Droga idzie dość wolno, ze względu na prace na trasie, np. odstrzał kamieni, które spadały na drogę. Na jednym takim postoju jakoś nie dogadujemy się z robotnikami i zamiast poczekać, Ola przejeżdża bez zezwolenia. Hindusi panikują, ale na szczęście udało się wstrzymać prace i mogłyśmy  wszystkie przejechać. Choć i tak połowa z nas, w tym ja, oberwała kamykami po kasku.Oczywiście z zakazu filmowania sobie niewiele robimy. GaGatek coś tam kręci, przez co się zagapiłam i spadam na pobocze. Dobrze, że było ;) Tak samo jest, gdy widzimy znaki "strictly no photos" - widoki są naprawdę piękne, więc pstrykamy ile się da.Wjeżdżamy w poczną drogę i zaczynają się szutrowe serpentyny. Po kilku z nich lokalesi nas zawracają, mówiąc, ze nie tędy droga. Może i nie, ale jest fajna.Wracamy na "główną" i dalej jedziemy wzdłuż rzeki, asfaltem, potem asfaltowymi serpentynami. Anka zabiera autostopowicza z łopatą i podwozi go kilka kilometrów w górę.Dojeżdżamy na 3800 m npm do wioski Nako, która oddalona jest od Tybetu o pół godziny marszu. Blisko. Widać, że jest tu bardzo buddyjsko - klasztor, flagi, ozdoby, młynki modlitewne. Robimy sobie spacerek nad jeziorko.Z Nako zjeżdżamy malowniczą drogą nad przepaścią.Niecałe 30 km przed naszym dzisiejszym celem podróży jest kolejny posterunek z kilkoma służbistami w mundurach. Nie chcą pozwolić nam przejechać "na listę", którą mamy wydrukowaną ze wszystkimi naszymi danymi. Tę biorą tak czy inaczej, ale dane do wielkiej księgi wpisują ręcznie z paszportu. Trwa to wieki, a się ściemnia, więc naprawdę zależy nam, żeby jechać, a nie kwitnąć godzinę na check-poście. Im bardziej naciskamy, tym wolniej,. dla zasady, pracuje policjant. W końcu Mat wypracowuje kompromis - zostawiamy paszporty i listę i jedziemy. On zostanie, poczeka, aż spiszą dane , weźmie nasze dokumenty i dojedzie. Mimo tego jazda już jest mało przyjemna - zmierzch, szutrowa droga, która się pyli, droga bez barierek, ze zwierzętami i nieoświetlonymi pojazdami i pieszymi. Jedna z dziewczyn zalicza glebę, i nabija sobie na barku siniaka, który będzie jej towarzyszył do końca wyjazdu. TAGDB za to jedzie bez świateł, wciśnięta między dwa inne motocykle, żeby widziała cokolwiek, pomimo ego, że jak twierdzi "wszystko doskonale widzi". Ja jadę gdzieś na końcu zbierając cały pył spod kół motocykli przede mną. W dodatku zerwał się dość silny wiatr. Miasteczko jest już coraz bliżej, ale musimy przejechać jeszcze przez kilka przeszkód, np lekko zawalony mostek. No i oczywiście znaleźć hotel. Dojeżdżamy do Tiger Den już całkowicie po ciemku. TAGDB zgłasza brak świateł mechanikowi - okazuje się, że wszystko działa, tylko trzeba je włączyć ;)Co chwilę brakuje prądu, ale na szczęście woda w bojlerze zdążyła się nagrzać po tym jak włączyłam go zaraz po przyjeździe, więc możemy się wykąpać w ciepłej wodzie. Kolację jemy w klimatycznej sali jadalnej, gdzie wchodzi się bez butów i siedzi na pufach na podłodze. Obsługa skacze dookoła nas w sposób, który jest co najmniej krępujący, donosząc nam to i tamto. Czasem głupio się czuję w miejscach, gdzie da się wyczuć echa kolonializmu. Biały pan i jego służba. Może przesadzam, i to zwykła uprzejmość gospodarzy dla gości w restauracji, ale jakoś te zgarbione sylwetki, brak patrzenia, pospieszne ruchy nasuwają mi takie a nie inne skojarzenie.Wieczór rozkręca się w zasadzie po kolacji. W ruch idą Old Monki i (głównie hinduska) muzyka z komórki Mata. Jest wesoło - tańce, hulanki, swawole. Tak naprawdę większe zakwasy będę miała od śmiechu niż jakiejkolwiek innej aktywności. TAGDB, K8 i ja zamykamy wieczór, gdy wszyscy inni już grzecznie śpią.Przejechane: 194 km; Kalpa -> Tabo

Himalaje 2016 - Dzień  3 - Czekając na

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 3 - Czekając na "WOW"

05 sierpnia 2016 - piątekA jednak stawiam się rano na jodze. Pora jest co prawda lekko barbarzyńska, ale co tam, raz się żyje. Ostatni raz kontakt z jogą miałam ze 3 lata temu, potem temat jakoś się rozjechał, więc moje rozciągnięcie pozostawia wiele do życzenia, bo pomimo regularnych treningów ogólnych i siłowych asany poszły w odstawkę. Okazuje się, że nie jest tak źle i wszystkie reprezentujemy podobny poziom zaawansowania, co przynajmniej sprawia, że atmosfera jest bardzo wesoła. W sumie tu wszystko jest na wesoło.Poza śniadaniem czeka mnie jeszcze jeden punkt programu, a zarazem wyzwanie - wystąpienie przed kamerą. Moja nieśmiałość i niechęć do wystąpień nie ułatwiają tematu, ale "jak trza to trza". Antośka wszystko prowadzi mega profesjonalnie i na luzie, więc "jakoś daję radę". Montujemy mi na motek jedną kamerkę, ja robię lekkie zmiany na swoim kasku, i mocuję swoją i jestem gotowa do wyjazdu. W sama porę, bo zbiórka była kilka minut temu. Jeszcze tylko chwila mega wstydu przed kamerą, gdy na wyjeździe z parkingu pod hostelem, wpada mi luz i muszę się zatrzymać na mini-górce, wrzucić jedynkę i wyczołgać się w niechwale i jedziemy. W sumie to niemalże samoistne wrzucanie luzu (po minimalnym, leciutkim dotknięciu dźwigni zmiany biegów) to druga, po słabym hamowaniu/piszczących oponach zauważalna wada mojego motka. Da się z tym jeździć, ale trzeba bardzo uważać.Szybko zaczyna się kiepska nawierzchnia. Wilgotny las dookoła i błotniste szutry. Trochę kameruję, przekładam kamerki z mocowania na baku na mocowanie na głowie i z powrotem. To powoduje, że zostaję nieco z tyłu za dziewczynami, ale dzielnie je gonię przez błoto i kamienie. Miałam co prawda wątpliwość w jednym miejscu czy pojechały prosto czy ostro skręciły w lewo, ale wybrałam pierwszą opcję - druga, to były głębokie koleiny wyryte ciężkim sprzętem przy ścince drzew i było raczej mało prawdopodobne, że nasza trasa biegła własnie tędy.Wspinamy się też ostro pod górę i w krótkim czasie jesteśmy już na ponad 3000 m npm. Łapię grupę na postoju przed przełęczą.Chwila na odpoczynek i wspinamy się dalej. Sama przełęcz Jalori Pass (3120 m mpm) jest średnio ciekawa, więc nie zatrzymuję się i jadę dalej. Stajemy dopiero kawałek dalej, na skrzyżowaniu z rondkiem i przystankiem, który jest zagrodzony przed krowami drutem kolczastym (jednak z marnym skutkiem, bo w środku jest sporo krowich placków).Robimy sobie kilka fotek z młodzieżą idącą do szkoły - chłopcy chętnie pozują do zdjęć, dziewczęta są mniej śmiałe).Można ruszać w dalszą drogę. Jest coraz bardziej ciekawie, również w kwestii błotnistej nawierzchni, choć dla mnie nie ma efektu "wow". Trochę już pojeździłam po zielonych wilgotnych górach i czekam z utęsknieniem na bardziej surowy, księżycowy krajobraz. Nieodłącznym elementem jazdy jest przybijanie "piątek" z dzieciakami chodzącymi wzdłuż drogi. Trzeba uważać, jechać wolno i dobrze wycelować, bo niektóre z nich, zwłaszcza kilkunastoletni chłopcy, mocno się do tego przykładają, i można zrobić sobie krzywdę a nawet spaść z motka, bo takie uderzenie dość mocno boli.Nadchodzi czas kolejnego postoju. Tym razem jest to zakręt o 180 stopni na którym są stragany z jedzeniem. Takim lokalnym, prosto z gara. A raczej prosto z gazety. Za 10 rupii można dostać odważone na wadze lub "na oko" przysmaki - zarówno pikantne, jak i słodkie. Dla mnie hitem jest pakora, czyli warzywa w cieście, zwłaszcza panierowane ostre papryczki. Antośka próbuje nakręcić kilka moich słów powiedzianych do kamery, ale jakoś dziwnie się peszę i chyba niewiele z tego wychodzi.Dalsza droga, to trochę offu, ale większość asfaltu. Jedziemy wzdłuż rzeki, w której co jakiś czas widać wraki samochodów. Taka drobna przypominajka, że tu drogi nie są bezpieczne, a kierowcy lekko szaleni. Znowu zostaje lekko z tyłu, żeby coś popstrykać i nakręcić. Potem urządzam sobie mały rajd, doganiając i wyprzedzając dziewczyny.Robi się całkiem asfaltowo, pojawia się nawet na naszej drodze jakieś "większe" miasteczko, gdzie czeka nas trochę walki i swoje między samochodami, a potem między autobusami, które utknęły w korku. Efekt tej walki to jedna orlicowa gleba i urwany podnóżek w jednym z motocykli.Wjeżdżamy na główną drogę, co oznacza jeszcze większy ruch, co zdecydowanie nie sprzyja efektowi "wow". Robię mało zdjęć, w większości komórką, bo nie mogę znaleźć czegoś co mnie zachwyca, jeszcze nie czuję tego wyjazdu. Ale to jeszcze przyjdzie, więc cierpliwie czekam.Tankujemy motki, myjemy słone twarze w dostępnej na stacji wodzie i uzupełniamy płyny w naszych organizmach. Dobrze,że kilka butelek z wodą podróżuje w naszym wozie serwisowym. Przy tej temperaturze naprawdę chce się pić. W sumie spodziewałam się niższych temperatur i gorszej pogody, więc wzięłam moje główne (czyli pancerne) ciuchy motocyklowe. Jest mi w nich trochę ciepło, ale przynajmniej nie przemakają, a jak się zrobi zimno, to nie zmarznę. Ola nawet trochę się śmieje z mojego pełnego rynsztunku, ale w sumie większość z nas jest ubrana w pełne komplety ubrań, a jedynie nieliczne w zbroje, więc jakoś szczególnie się nie wyróżniam w tej kwestii.Jedziemy jeszcze kawałek i zatrzymujemy się na obiad. Możemy podglądnąć jak robi się placki, które zawsze towarzyszą indyjskim potrawom. Robię też kilka fotek przejeżdżającym kolorowym ciężarówkom. W sumie już nam się dzisiaj nie spieszy, bo nie zdążymy przed 17 dojechać do Reckong Peo, żeby wyrobić niezbędne pozwolenia na wjazd do doliny Spiti - zrobimy to rano.Dalsza droga jest niezła, pozakręcana jak drogi w Bhutanie czy Kolumbii, które miałam okazję przejechać. Zupełnie jak wczoraj, koło 15:30 zaczyna padać. Stajemy więc na poboczu, dziewczyny zakładają przeciwdeszczówki, ja staram się sfotografować kręcące się w pobliżu małpy, ale z marnym skutkiem. Udaje mi się sfotografować jedynie nieruchawą jaszczurkę.Deszcz chwilę nam towarzyszy, ale potem pogoda się poprawia, na tyle, że możemy pobawić się trochę ze zdjęciami i ujęciami z drona. Zwłaszcza, że droga znowu robi się bardziej widokowa.Zjeżdżamy bliżej poziomu rzeki. Jest brunatna i wzburzona. Droga robi się coraz gorsza, ze względu na budowę jakiejś hydroelektrowni. Orsi nazywa ją "shitty road". W sumie nie bez sensu. Z jednej strony rzeczywiście jest trochę "g*wniana", ale z drugiej strony podobno po węgiersku "shit" (jakkolwiek to się w tym języku pisze ;)) oznacza "to co zostaje po wyburzeniu domu" czyli gruz, czyli rozrzucone kamienie, czyli coś jak droga, po której jedziemy ;) Nawierzchnia to jedno, ale objazdy to drugie. Kilka razy zawracamy, bo droga się kończy, a nie ma właściwego oznaczenia. Ale przez to jest bardziej przygodowo.W końcu trafiamy na właściwą drogę prowadzącą do Kalpa. Jest to seria serpentyn, przypominających te w okolicy Kotoru w Czarnogórze. Tylko chyba trudniejsze ;) Dookoła, wśród chmur, zaczynają majaczyć pierwsze ośnieżone szczyty. Znowu zaczyna padać i w dodatku zaczyna robić się ciemno.Na nocleg, do hostelu Kinner Villa (http://www.kinnervilla.com) dojeżdżamy o zmroku. Odświeżamy się i schodzimy na kolację. I piwo :) Pózniej jest czas na małe "disco" czyli trochę muzyki z przenośnego głośnika przy światełkach z drona.Niestety i tu zdarzają się okazjonalne braki w prądzie, internetu też nie ma, bo pogoda źle wpływa na łącze. Musimy się powoli odzwyczaić od cywilizacji. Internetu już nie ma, za niedługo przestaną nam działać telefony, a czasami prąd będzie limitowany, z generatora albo wcale go nie będzie.Przejechane: 226 km; Jibhi -> Kalpa

Himalaje 2016 - Dzień 2 - Zupełnie nie w tą stronę

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 2 - Zupełnie nie w tą stronę

04 sierpnia 2016 - czwartekSpiętrzona rzeka szumi za oknami. Czas wstawać. Jemy śniadanie w knajpce na hostelowym dachu, pakujemy się i wreszcie możemy ruszać. Pogoda jest niezła, zapowiada się ciepły, słoneczny dzień. Niemniej jednak jesteśmy w regionie, gdzie może nam popadać, więc pogoda może się jeszcze zmienić. Znosimy bagaże, te podręczne mocujemy na motocyklach i... przed nami pierwsze poważne zadanie - wyjazd z parkingu. Niby nic, a każdą z nas lekko przeraża. Jest stromo pod górkę, mocno nierówno i w dodatku trzeba zaraz skręcić w prawo (ruch lewostronny!)  w ulicę, która stromo opada i na której szaleją skutery, tuk-tuki, krowy, piesi, psy... W dodatku nie mamy pojęcia jak te motocykle reagują na gaz i ile go trzeba, żeby nie gasły (ich obroty są naprawdę mylące), jak się prowadzą, więc pierwszy manewr, który musimy wykonać naprawdę stresuje każdą z nas. Mimo to, wychodzi nam to całkiem całkiem - na całą jest tylko jedna gleba przy wyjeździe, więc już wiemy, kto dzisiaj stawia piwo.Najpierw rzeczy najważniejsze - jedziemy zatankować. Kilkukilometrowy dojazd na stację benzynową pozwala na wstępne oswojenie się z motocyklem - jak przyspiesza (słabo), jak hamuje (słabo), jak skręca (słabo), jak wybiera nierówności (słabo).Na stacji tankujemy i ozdabiamy motki ostatnim elementem - modlitewnymi chorągiewkami. Moje pomaga mi przywiązać Sikh sprzedający coś tam na stacji. No, teraz motek wygląda rasowo!Ruszamy w drogę. Co ciekawe, jedziemy docelowo do Leh, ale nasza trasa póki co prowadzi w zupełnie przeciwnym kierunku - na południe.  Niektóre z nas mają drobne problemy z pamiętaniem o ruchu lewostronnym ;) ale ogólnie idzie nieźle. Oswajamy się z chaosem na drodze, choć i tak ruch jest nieduży. Jest ciepło. Bardzo ciepło. Jedziemy przez zielone sosnowe lasy, po których hasają małpy. Potem roślinność nieco się zmienia, ale dalej jest zielono i górzyście. Pod kask wciska się charakterystyczny (i niezbyt lubiany przeze mnie) zapach wszechobecnego zioła. Antośka robi kilka fajnych ujęć siedząc na dachu jednego z dwóch towarzyszących nam samochodów (jeden to wóz techniczny z naszymi bagażami, częściami i mechanikami, drugi to samochód naszego współorganizatoro-przewodnika Mata i Antośki i całego sprzętu video).Stajemy na chwilę odpoczynku nad rzeką, przy "straganie" z sokiem z trzciny cukrowej. Można chwilę odsapnąć w cieniu, bo jest naprawdę upalnie.Jedziemy dalej. Muszę przyznać, że jazda w tutejszym ruchu mi wchodzi wyjątkowo dobrze. Trzeba tylko zapomnieć o regułach europejskich, dać się zassać przez tutejszy chaos i wszystko nagle jest proste i oczywiste.Po drodze mijamy lub wyprzedzamy sporo lokalesów na motocyklach z zatkniętymi na kijach chorągiewkami - to pielgrzymi, którzy niespiesznie (żeby nie powiedzieć, że się wloką) pokonują kolejne kilometry. Ale gdy tylko takich wyprzedzamy, to nagle przypominają sobie od czego jest manetka gazu.Dojeżdżamy do tunelu, a którym mamy zjechać w boczną drogę. Pora jest lunchowa, więc zawracamy do poprzedniej wioski i stajemy, żeby coś zjeść, bo potem może być trudniej coś znaleźć. Zamawiamy różne specjały lokalnej kuchni, i dzielimy się nimi.Posilone i napojone ruszamy w dalszą drogę. Antośka znowu chwilę kręci nas z dachu, więc jedziemy ładnie, równo i grzecznie. Choć po jakimś czasie TAGDB chyba się taka jazda nudzi i postanawia podnieść wszystkim adrenalinę niemalże zderzając się czołowo z jakimś samochodem jadącym z naprzeciwka... jednak trzeba pamiętać po której stronie drogi mamy być i jak wyprzedzać.Tunel jest dość długi. Wyprzedzam w nim autobus. Zaraz za tunelem skręcamy w lewo w boczną drogę i wjeżdżamy w mniej cywilizowany obszar. I zaczyna się inna jazda - jest wąsko, więc wyprzedzanie ciężarówek i autobusów zaczyna mieć zupełnie inny wymiar. Od rana czuję, że mam uślizgi tylnego koła przy hamowaniu (i słychać pisk), więc albo tu jest śliski asfalt, albo mam słabe opony, albo jedno i drugie. Do nie koniec niefajnych rzeczy - w pewnym momencie odpada mi kamerka - znowu pękł mi uchwyt mocujący.Koło 15:00 jesteśmy blisko celu podróży na dzisiaj. W samą porę, bo zaczyna padać i robi się jeszcze bardziej ślisko. Docieramy do Jibhi i kwaterujemy się w pensjonacie Green Alpine Homestay (greenalpinejibhi.com). Chwilę czekamy aż przyjadą nasze bagaże więc uzupełniamy płyny i minerały powitalnym kompotem i piwem.Dzisiaj będę mieć pokój z Antośką. Przyjęłyśmy zasadę codziennej rotacji - po pierwsze, żeby Antośka miała okazję poznać lepiej każdą z nas, dzięki czemu lepiej nakręci materiał do dokumentu, a po drugie, żeby "życie miało smaczek" ;)Ponieważ dzień się jeszcze nie skończył, to postanawiamy coś pozwiedzać w okolicy. Pakujemy się do (i na) samochody i jedziemy "w nieznane". Po drodze łapie nas ulewa, ale dziewczynom na pace to zupełnie nie przeszkadza - impreza trwa w najlepsze. A samochody offem wspinają się gdzieś w górę.Potem czeka nas jeszcze spacer na nogach. Przestało padać, ale teraz jest trochę ślisko, mokro, wilgotność wynosi chyba z 300 % więc i zadyszka pojawia się dość szybko. Po kilku kilometrach docieramy do Chehni - wioski na końcu świata. Lokalne kobiety dziwnie się na nas patrzą i dopiero potem "załapują", że jesteśmy babską grupa i nawet te z krótkimi włosami to dziewczyny. W sumie w wiosce robimy sporo zamieszania swoją wizytą. Podziwiamy wieżę, zwaną "Chehni Fort" - nie możemy jednak do niej wejść. Antośka odpala drona, czym wprawia tubylców w jeszcze większe zdumienie.Schodzimy do miejsca, gdzie zaparkowały samochody i idziemy jeszcze do świątyni Shringa Rishi (wg Google) lub Bacri Kothi (wg naszego lokalnego przewodnika z pensjonatu, w którym mieszkałyśmy). Podziwiamy cudowny zachód słońca.Czas na powrót - tym razem jadę w dół na pace i muszę przyznać, ze to dość emocjonujące (i fizycznie wymagające) przeżycie.Przyjeżdżamy w samą porę na kolację i wieczorne pogaduchy. Z Antośką ustalamy, że krótki wywiad zrobimy rano (każdy dzień "należeć" będzie do jednej dziewczyny - wywiad, ujęcia z drogi nastawione na nią i filmowanie z jej perspektywy) - idę na pierwszy ogień w tej kwestii.W sumie tego wieczoru mam jakiś kryzys. Że jednak jestem samotnikiem, że odstaję, że nie potrafię się zintegrować, że nie mam wiele do zaoferowania, że nie mam za sobą ciekawej historii życia, jak większość dziewczyn na wyjeździe, że nie robię nic interesującego w życiu, które w sumie uważam za trochę zmarnowane z kilku powodów. Wcześnie mnie dopada. Nie mam tego wieczoru ochoty na wygłupy, bo jakoś tak płacz na końcu nosa. Idę ciut wcześniej spać. Jutro dzień mamy zacząć od jogi, ale nie wiem czy na nią pójść... Smutno tak jakoś...Przejechane: 121 km

Himalaje 2016 - Dzień 2 - Pierwsze koty za płoty

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 2 - Pierwsze koty za płoty

04 sierpnia 2016 - czwartekSpiętrzona rzeka szumi za oknami. Czas wstawać. Jemy śniadanie w knajpce na hostelowym dachu, pakujemy się i wreszcie możemy ruszać. Pogoda jest niezła, zapowiada się ciepły, słoneczny dzień. Niemniej jednak jesteśmy w regionie, gdzie może nam popadać, więc pogoda może się jeszcze zmienić. Znosimy bagaże, te podręczne mocujemy na motocyklach i... przed nami pierwsze poważne zadanie - wyjazd z parkingu. Niby nic, a każdą z nas lekko przeraża. Jest stromo pod górkę, mocno nierówno i w dodatku trzeba zaraz skręcić w prawo (ruch lewostronny!)  w ulicę, która stromo opada i na której szaleją skutery, tuk-tuki, krowy, piesi, psy... W dodatku nie mamy pojęcia jak te motocykle reagują na gaz i ile go trzeba, żeby nie gasły (ich obroty są naprawdę mylące), jak się prowadzą, więc pierwszy manewr, który musimy wykonać naprawdę stresuje każdą z nas. Mimo to, wychodzi nam to całkiem całkiem - na całą jest tylko jedna gleba przy wyjeździe, więc już wiemy, kto dzisiaj stawia piwo.Najpierw rzeczy najważniejsze - jedziemy zatankować. Kilkukilometrowy dojazd na stację benzynową pozwala na wstępne oswojenie się z motocyklem - jak przyspiesza (słabo), jak hamuje (słabo), jak skręca (słabo), jak wybiera nierówności (słabo).Na stacji tankujemy i ozdabiamy motki ostatnim elementem - modlitewnymi chorągiewkami. Moje pomaga mi przywiązać Sikh sprzedający coś tam na stacji. No, teraz motek wygląda rasowo!Ruszamy w drogę. Niektóre z nas mają drobne problemy z pamiętaniem o ruchu lewostronnym ;) ale ogólnie idzie nieźle. Oswajamy się z chaosem na drodze, choć i tak ruch jest nieduży. Jest ciepło. Bardzo ciepło. Jedziemy przez zielone sosnowe lasy, po których hasają małpy. Potem roślinność nieco się zmienia, ale dalej jest zielono i górzyście. Pod kask wciska się charakterystyczny (i niezbyt lubiany przeze mnie) zapach wszechobecnego zioła. Antośka robi kilka fajnych ujęć siedząc na dachu jednego z dwóch towarzyszących nam samochodów (jeden to wóz techniczny z naszymi bagażami, częściami i mechanikami, drugi to samochód naszego współorganizatoro-przewodnika Mata i Antośki i całego sprzętu video).Stajemy na chwilę odpoczynku nad rzeką, przy "straganie" z sokiem z trzciny cukrowej. Można chwilę odsapnąć w cieniu, bo jest naprawdę upalnie.Jedziemy dalej. Muszę przyznać, że jazda w tutejszym ruchu mi wchodzi wyjątkowo dobrze. Trzeba tylko zapomnieć o regułach europejskich, dać się zassać przez tutejszy chaos i wszystko nagle jest proste i oczywiste.Po drodze mijamy lub wyprzedzamy sporo lokalesów na motocyklach z zatkniętymi na kijach chorągiewkami - to pielgrzymi, którzy niespiesznie (żeby nie powiedzieć, że się wloką) pokonują kolejne kilometry. Ale gdy tylko takich wyprzedzamy, to nagle przypominają sobie od czego jest manetka gazu.Dojeżdżamy do tunelu, a którym mamy zjechać w boczną drogę. Pora jest lunchowa, więc zawracamy do poprzedniej wioski i stajemy, żeby coś zjeść, bo potem może być trudniej coś znaleźć. Zamawiamy różne specjały lokalnej kuchni, i dzielimy się nimi.Posilone i napojone ruszamy w dalszą drogę. Antośka znowu chwilę kręci nas z dachu, więc jedziemy ładnie, równo i grzecznie. Choć po jakimś czasie TAGDB chyba się taka jazda nudzi i postanawia podnieść wszystkim adrenalinę niemalże zderzając się czołowo z jakimś samochodem jadącym z naprzeciwka... jednak trzeba pamiętać po której stronie drogi mamy być i jak wyprzedzać.Tunel jest dość długi. Wyprzedzam w nim autobus. Zaraz za tunelem skręcamy w lewo w boczną drogę i wjeżdżamy w mniej cywilizowany obszar. I zaczyna się inna jazda - jest wąsko, więc wyprzedzanie ciężarówek i autobusów zaczyna mieć zupełnie inny wymiar. Od rana czuję, że mam uślizgi tylnego koła przy hamowaniu (i słychać pisk), więc albo tu jest śliski asfalt, albo mam słabe opony, albo jedno i drugie. Do nie koniec niefajnych rzeczy - w pewnym momencie odpada mi kamerka - znowu pękł mi uchwyt mocujący.Koło 15:00 jesteśmy blisko celu podróży na dzisiaj. W samą porę, bo zaczyna padać i robi się jeszcze bardziej ślisko. Docieramy do Jibhi i kwaterujemy się w pensjonacie Green Alpine Homestay (greenalpinejibhi.com). Chwilę czekamy aż przyjadą nasze bagaże więc uzupełniamy płyny i minerały powitalnym kompotem i piwem.Dzisiaj będę mieć pokój z Antośką. Przyjęłyśmy zasadę codziennej rotacji - po pierwsze, żeby Antośka miała okazję poznać lepiej każdą z nas, dzięki czemu lepiej nakręci materiał do dokumentu, a po drugie, żeby "życie miało smaczek" ;)Ponieważ dzień się jeszcze nie skończył, to postanawiamy coś pozwiedzać w okolicy. Pakujemy się do (i na) samochody i jedziemy "w nieznane". Po drodze łapie nas ulewa, ale dziewczynom na pace to zupełnie nie przeszkadza - impreza trwa w najlepsze. A samochody offem wspinają się gdzieś w górę.Potem czeka nas jeszcze spacer na nogach. Przestało padać, ale teraz jest trochę ślisko, mokro, wilgotność wynosi chyba z 300 % więc i zadyszka pojawia się dość szybko. Po kilku kilometrach docieramy do Chehni - wioski na końcu świata. Lokalne kobiety dziwnie się na nas patrzą i dopiero potem "załapują", że jesteśmy babską grupa i nawet te z krótkimi włosami to dziewczyny. W sumie w wiosce robimy sporo zamieszania swoją wizytą. Podziwiamy wieżę, zwaną "Chehni Fort" - nie możemy jednak do niej wejść. Antośka odpala drona, czym wprawia tubylców w jeszcze większe zdumienie.Schodzimy do miejsca, gdzie zaparkowały samochody i idziemy jeszcze do świątyni Shringa Rishi (wg Google) lub Bacri Kothi (wg naszego lokalnego przewodnika z pensjonatu, w którym mieszkałyśmy). Podziwiamy cudowny zachód słońca.Czas na powrót - tym razem jadę w dół na pace i muszę przyznać, ze to dość emocjonujące (i fizycznie wymagające) przeżycie.Przyjeżdżamy w samą porę na kolację i wieczorne pogaduchy. Z Antośką ustalamy, że krótki wywiad zrobimy rano (każdy dzień "należeć" będzie do jednej dziewczyny - wywiad, ujęcia z drogi nastawione na nią i filmowanie z jej perspektywy) - idę na pierwszy ogień w tej kwestii.W sumie tego wieczoru mam jakiś kryzys. Że jednak jestem samotnikiem, że odstaję, że nie potrafię się zintegrować, że nie mam wiele do zaoferowania, że nie mam za sobą ciekawej historii życia, jak większość dziewczyn na wyjeździe, że nie robię nic interesującego w życiu, które w sumie uważam za trochę zmarnowane z kilku powodów. Wcześnie mnie dopada. Nie mam tego wieczoru ochoty na wygłupy, bo jakoś tak płacz na końcu nosa. Idę ciut wcześniej spać. Jutro dzień mamy zacząć od jogi, ale nie wiem czy na nią pójść... Smutno tak jakoś...Przejechane: 121 km

Himalaje 2016 - Dzień 1 - Orlice nadlatują

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 1 - Orlice nadlatują

02 sierpnia 2016 - wtorek03 sierpnia 2016 - środaPodróż w zasadzie zaczyna się w poniedziałek. Ruszam do Warszawy załatwić ostatnie służbowe sprawunki, a także przedwyjazdowe "przyjemności".Zdaję "fokę", czyli firmowego focusa, odsyłam laptopa do Anglii. I robię "flagowy" manicure. W dodatku przeżywam Godzinę "W" w samym środku Warszawy... niesamowite... Wieczorem jeszcze odbieram naklejki, które "gonią" mnie przesyłką konduktorską i już jestem gotowa na przygodę.We wtorek zamawiam taxi i jadę na lotnisko. Tam szybko udaje mi się zlokalizować kilka Orlic. Jeszcze gadka-szmatka, rozdawanie spódniczek i drobne wymiany bagażu podręcznego (bo musimy wziąć drona i inny sprzęt) i możemy się odprawić, pożegnać wszystkie osoby towarzyszące i udać się w głąb lotniska. Przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa i szwendamy się chwilę ale w końcu jest "final call" na nasz lot i musimy się zapakować do samolotu. W środku nie siedzimy jakoś blisko siebie.Lot jak lot - lunch, winko, film. Tym razem "Eddie Orzeł" - lekka komedia, choć sporo w niej nieścisłości (styl V wtedy? ;)) ale na odmóżdżenie w locie w sam raz.W Doha, gdzie się przesiadamy jest 41 stopni, więc dobrze, że cały czas przesiadki spędzimy na klimatyzowanym lotnisku. Samolotowe żarcie jet jakie jest, więc idziemy na coś normalnego do lotniskowej knajpy. Akurat jest tyle czasu, żeby zjeść i pójść na następny lot, ty,m razem dreamlinerem. A tam czekam mnie niespodzianka - upgrade do biznes klasy i miejsce 1A ;)Cóż zrobić. ;) Jako drinka powitalnego dostaję różowego szampana, wybór żarcia tez jest niezły, a przestrzeni na nogi tyle, że nie dostaję do podnóżków ;) No i fotel rozkłada się do pełnego poziomu. Milusio. Lot upływa mi z Russellem Crowe na ekranie. I z Przebudzeniem Mocy :)Niestety lot nie trwa zbyt długo, a szkoda :) i zbliżamy się do Delhi.Trzeba wypełnić kwitek imigracyjny wpisując nazwę hotelu, a ja oczywiście zapomniałam co tam mam napisać. Jakoś ogarnę to na lotnisku. Tak jak i e-wizę - oczywiście kolejki do stanowisk są długie i zgodnie z prawami Murphy'ego "kolejka w której nie stoisz zawsze porusza się szybciej". W końcu mam wszystkie kwity i mogę iść odebrać bagaż. I wymienić kasę.Teraz czeka nas kilka godzin koczowania, bo nie odprawią nas na kolejny lot. Siedzimy więc i czekamy. Po jakimś czasie jesteśmy już w komplecie, bo niektóre dziewczyny przylatują z innych miejsc albo innym lotem.Niestety na lotach krajowych właśnie się zagęściło, więc lokalnym zwyczajem po prostu przechodzimy do przodu uznając, że tak ma być i my tam stałyśmy. Jeszcze trzeba winą przejechać dwa piętra wyżej, co dodatkowo robi "korki". Przed odprawą musimy się jeszcze przepakować, bo bagaż rejestrowany nie może ważyć więcej niż 15 kg. Co się większości z nas udaje. Odprawiamy się - na kartach pokładowych mamy napisaną bramkę 42c, a na ekranach nasz lot wyświetla się jako 42a... Indie...Teraz musimy poczekać. Część z nas oddaje się lekturze (GaGatek przywiozła dla każdej papierowy egzemplarz Outdoor UAE z artykułem o naszej wyprawie), a inna część idzie na bezcłówkę kupić jakieś procenty, bo w wyniku przepakowań jakaś whisky zawieruszyła się w podręcznym i musiała zostać w strefie kontroli bezpieczeństwa... dziewczyny nie oddały jej bez walki i większość wypiły ;) Wg informacji lot ma być (bo najczęściej go odwołują), ale będzie opóźniony. To powoduje jakieś spięcie lokalesów z obsługą, ale to w sumie też typowy lokalny obrazek. Potem się okazuje, że opóźnienie dotyczy jednak innego niż nasz lotu i lecimy punktualnie. Żeby tylko dziewuchy zdążyły wrócić z tą wódą ;)Wsiadamy do turbośmigłowego samolotu, który przez najbliższą godzinę przenosi nas w góry. Obok nas leci wesoły Grek, który dziwi się, że na wakacje przyjeżdżamy w góry, a nie nad morze. On tu przyjechał do pracy, nadzorować budowę tunelu pod przełęczą Rothang. Podobno ma być gotowy na 2019 rok... Ciekawe, czy będzie. Siedzimy w ostatnich rzędach i gdy ten pikuje mocno w dół w poszukiwaniu lotniska czujemy się jak w filmie z Jamesem Bondem. Latałam w życiu sporo, ale pierwszy raz miałam tak ostre zejście do lądowania. Na szczęście wszystko się udaje i dajemy nawet radę wyhamować na krótkim pasie.Chwilę czekamy na nasz dalszy transport - nikt się nie spodziewał, że jednak przylecimy i bardziej prawdopodobna była opcja jazdy przez 14 h busikiem. Niemniej jednak po chwili pojawiają się dwa auta, do których wsiadamy (bagaże lądują na dachu) i jedziemy 40 km do Manali, a nawet ciut za - do Vashist.Rozlokowujemy się w hotelowych pokojach i zaczynamy od rzeczy najważniejszych - powitalnego piwka i czegoś do jedzenia. No to się zaczęło!Czas na prysznic i odpoczynek - kilka godzin drzemki przed popołudniowo-wieczornymi atrakcjami. Na moją część łóżka (bo mamy małżeńskie ;)) kapie woda z sufitu - wielkie krople zbierają się na linii wyznaczonej przez kabel prowadzący do lampy. Obsługa sugeruje przesunąć łóżko (już sama na to wpadłam) a poza tym nie przejmuje się tematem.Skoro już jesteśmy wypoczęte, możemy pójść pozwiedzać. Wioska jest niewielka, ale ma jedną ciekawą atrakcję - gorące źródła na terenie świątyni, służące miejscowym za łaźnie. Oczywiście idziemy tam, ale okazuje się, że gorące to znaczy naprawdę gorące. Wrzące. Większość z nas nie jest w stanie zanurzyć tam nic więcej niż jeden palec i to na krótko. Najbardziej odważna jest TAGDB, która pierwsza wchodzi (no... trochę jej to zajmuje) do wrzątku i zanurza się po szyję. Oczywiście wszystko przy udziale publiczności złożonej z Orlic i lokalnych kobiet, które dają nam dobre rady typu "jeśli nie będziesz się ruszać, to będzie łatwiej". Postanawiam i ja spróbować - najpierw jednak przyzwyczajam się do gorąca w sekcji obok, gdzie rurkami spływa gorąca woda. Dopiero potem próbuję się zanurzyć. Rzeczywiście - jak człowiek się nie rusza i nie miota to daje radę, a po chwili to nawet jest przyjemnie.Po kapieli czas na kawkę. Siadamy w German Bakery i zamawiamy kawy i ciastka. Dosiada się do nas trzech gości z Izraela, jeden ze złamaną ręką, którzy opowiadają gdzie to nie byli jak to nie kozaczyli, psując jeden motek i spadając drugim w przepaść do rzeki. Będziemy jechać tym samym odcinkiem, to sprawdzimy, czy rzeczywiście jest tam tak ciężko.Nadchodzi czas na rzecz najważniejszą - odbiór i wybór motocykli. Stoją na hostelowym parkingu, w równym rzędzie. Każda z nas podchodzi do upatrzonej maszyny. Odwieczne pytanie - czy to dobry wybór? Czy motek będzie się dobrze sprawować? To się okaże. Mój jest lekko pokiereszowany - ma kilka otarć i nieregulowane lewe lusterko po jakiejś glebie, ale jakoś tak jest pierwszym, który przykuwa moja uwagę. Przyozdabiamy motki naklejkami i odpalamy. Będzie fun!Po wybraniu motków idziemy do Manali na kolację. Jest w dół, więc te kilka km pokonujemy na piechotę, po drodze chłonąc lokalny folklor. I słuchając lokalesa w kwestii skrótu - w efekcie lądujemy na stromej błotnistej ścieżce w jakimś zaśmieconym i zasr...-nie-powiem-co-jeszcze lasku z krzaczkami zioła.Perspektywa ma znaczenie ;)W Manali chwilkę włóczymy się po głównym deptaku i kierujemy się do knajpki. "Pierwszej z brzegu". Obsługa dziwnie się na nas patrzy i chyba jest nieco szsokowana obecnością 11 wyluzowanych babek. Gdy prosimy o piwo (którego nie ma) to już całkiem głupieją. Najbardziej głupieją na widok blondynek (i pytanie do Asi: "can I touch your hair"). Stoły są brudne, szmata je z lekka omiatająca jeszcze bardziej, ale jedzenie w zasadzie smaczne. Czyli klasyka Indii.Po jedzeniu jeszcze chwilę chodzimy po głównej ulicy, po czym łapiemy motoriksze i wspinamy się drogą do hostelu. Mamy obawę, czy riksze dadzą radę, zwłaszcza ta, w której jadę, bo nie brzmi zbyt dobrze, a tempo jazdy ma wolniejsze niż tempo marszu, ale szczęśliwie dojeżdżamy. Pierwszy dzień w Indiach kończymy piwkiem w knajpce na dachu hostelu, przy świeczkach, bo wyłączyli prąd. Musimy się chyba do tych braków elektryczności przyzwyczaić - potem mają zdarzać się jeszcze częściej.A jutro... ruszamy w trasę!

Albania 2016 - a miało być tak pięknie...

dwa kółka i spółka

Albania 2016 - a miało być tak pięknie...

21-27 sierpnia 2016Plan jest prosty. Wracam z Indii, robię badania wstępne do nowej pracy, zaliczam fryzjera, manicure, piorę ciuchy, przepakowuję i po 2 dniach wyjeżdżam na wyjazd, który dobre 3 lata chodził mi po głowie. Ekipę wstępnie udało się zebrać. 5 osób, jedziemy, bez spinki. Wszystko gra.Ale jak to w życiu bywa - nie do końca.W piątek wieczorem okazuje się, że Adaś nie może jechać i tak naprawdę zostaje 2/5 pierwotnie zakładanego składu - ja i Łukasz. W dodatku ja jestem totalnie niewyrobiona, a Łukasz ma imprezowe plany na piątkowy wieczór. Przesuwamy więc datę wyjazdu na niedzielę.W sobotę wieczorkiem Adaś wbijam do Adasia, gdzie w najlepsze trwa motoimpreza.W niedzielę rano przyjeżdża Łukasz i ruszamy w trasę. Tzn. Łukasz za mną. Tzn. jest trochę "wiódł ślepy kulawego", bo traskę miał poprowadzić Adaś, a jak jego zabrakło to liczyłam na to, że liderem będzie Łukasz, bo już tam był. Ale musiałam się wcielić w rolę nic niewiedzącego przewodnika. No dobra, jedziemy. Dojazd traktujemy całkowicie tranzytowo - minimum postojów, zero zwiedzania. Jedziemy przez Zwardoń na Słowację, Węgry i do Serbii. Po drodze, zwłaszcza na słowackiej autostradzie, nieco pada. I w ogóle zauważam, że ruch w tym kraju jest jakby większy niż zwykle. W dodatku mam problemy z przełącznikami - nie działają mi długie światła ani wyłączanie kierunkowskazów. Żeby je wyłączyć muszę odczekać, aż samoistnie się wyłączą, albo włączyć i wyłączyć awaryjne ;) Na Węgrzech się rozpogadza i robi się ciepło - tak ok. 30 stopni. Za to wieje nudą jak cholera. W Serbii droga idzie całkiem sprawnie. Mieliśmy plan dojechać do Belgradu, ale pociągnęliśmy aż do Cacak. Zwłaszcza, że droga za stolicą zrobiła się wreszcie fajna - kręta, widokowa, przez górki. W Cacak szukamy jakiegoś hotelu. Nie jest to łatwe, ale w końcu się udaje. Idziemy w miasto na jakieś cevapi, ale wszędzie są tylko knajpy z piciem, ewentualnie z lodami lub gastrtobudki z fastfoodem. W dodatku wszędzie pełno ludzi, bo własnie trwa finał USA - Serbia na Igrzyskach Olimpijskich w Rio. W efekcie trafiamy do pizzerii koło hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Na szczęście mają bogate menu i zamawiam steka. Mięcho jest przepyszne, tak jak i wybrane przez kelnera wino.Przejechane: 929 kmW nocy pada. A w zasadzie jest burza. Rano słyszymy wręcz strumień lecący z nieba - na szczęście to po części to prawda, ale po części złudzenie - obok jest budowa i w jednym miejscu musi być jakieś takie ułożenie konstrukcji, że formuje ona mały strumień... lecący wprost na nasze motocykle, które w efekcie stoją w kilku centymetrowej warstwie wody. Odwlekamy zapakowanie i wyjazd do czasu, aż będzie mniej padało. W końcu wypogadza się na tyle, że ruszamy. Droga jest kręta, choć nudna. W dodatku dwa samochody przed nami maja do siebie jakieś "ale" i się "bawią" średnio bezpiecznie - np jeden drugiemu zajeżdża drogę itp. Od miejscowości Novi Pazar jest jakoś bardziej azjatycko - zanika cyrylica na znakach drogowych, pojawiają się meczety i bajzel na ulicach. Przez Spiljani przejeżdżamy do Czarnogóry. Za granicą wita nas piękny kanion... służący za wysypisko śmieci. Straszne. W Andrijevicy zatrzymujemy się na upragnione cevapi. Z pyszną cebulą :)Posileni ruszamy w dalszą drogę prowadzącą winklami nad rzeką. Nagle wyskakuje przede mnie policjant z lizakiem. Rzut oka na prędkość - 8 z przodu w gps na 60. Ups... Zatrzymujemy się i się zaczyna... Policjant rysuje jakie jest ograniczenie i jaka była moja (nasza) prędkość... 78.. pokazuje nam pokreślony taryfikator w lokalnym języku i żąda 50 Euro od osoby. Po rozważeniu różnych opcji staje na 20 Euro od nas obojga i możemy jechać dalej. Swoją droga - to moje pierwsze wykroczenie na moto ;)Granicę albańską przekraczamy malutkim przejściem w Bashkim. I wreszcie tu jestem. W mojej wymarzonej Albanii :)Zaczyna się fajna jazda. I już wiem, że Indie mnie do niej dobrze przygotowały. Uuu, będzie się działo.Off kończy się jak dla mnie za wcześnie, choć w sumie jak na pierwszy dzień wystarczy, Jutro sobie to odbiję. Śmigamy widokową SH20 i jest pięknie. Jazda wchodzi.Dojeżdżamy do Koplik, wypłacamy kasiorę z bankomatu (parkując na środku drogi i zastawiając wjazd na parking jak rasowi tubylcy) i szukamy noclegu. Dokujemy się w hotelu 'Holiday', obok kościoła, a naprzeciw meczetu i zakładu kamieniarskiego). W sumie jest całkiem poprawnie, pomijając to, że cała podłoga i wszystkie urządzenia w łazience pokryte są warstewką czarnych, krótkich, grubych, kręconych włosków, co jest z lekka obrzydliwe, ale "nie takie rzeczy". Swoją drogą - zagadka - o której godzinie następnego dnia i w jakiej kolejności trzy sąsiadujące z hotelem budynki zaczną hałasować? ;)Idziemy w miasto n zasłużone piwko. Bo jeść się nie chce - cevapi zapchało nas na dobre. W knajpce przy ulicy pod drzewem, do którego prowadzą wszystkie kable w okolicy popijamy sobie "Tiranę" i gadamy. Ale jest fajnie!Przejechane: 352 kmWe wtorek mamy w planie pętlę Theth. Oczywiście jest obsuwa z wyjazdem, bo w restauracji nie spieszą się z podaniem nam śniadania (czekamy na nie około godziny, choć mówili "5 minut"). Ja popełniam błąd, który mnie będzie wiele tego dnia kosztował. Zamawiam dużą kawę. Po albańsku to jest "zapełnić duży kubek kawkami espresso". Efekt jest taki, że wypijam 5 espresso i... dostaję delirki... wszytko mi się trzęsie, nie jestem w stanie utrzymać równowagi, moje myśli są rozbiegane i generalnie jest mi źle. Mimo tego pakujemy motki i ruszamy trasę. Dojazd do Theth prowadzi przez kilkadziesiąt km asfaltem, pod koniec z fajnymi serpentynami. Dla mnie to mordęga. Jadę w otwartym wizjerze, bo brakuje mi powietrza. Przy zatrzymaniu nie mogę ustać na motocyklu, a jak zsiadam, to się zataczam. Łukasz patrząc na mnie widzi cień i zwłoki.Dojeżdżamy do przełęczy. Teraz czeka nas kilkanaście km offu do wioski. Jadę w żółwim tempie, ale bez większych problemów.W Theth siadamy w knajpie. Ja wypijam sporo izotonika i próbuję się zdrzemnąć. Łukasz wcina jedynie dwa dania z menu: smażone ziemniaki i ser. Ja nie mogę nic przełknąć. Dalej się trzęsę.Knajpa powoli się zapełnia. Przyjeżdża też trójka Niemców na cycatych beemkach, którzy coś tam w jednej naprawiają, potem spuszczają we wszystkich nieco powietrza z kół, po czym trochę się dziwnie na mnie patrzą jak widzą mnie przy Olivierze, a jeszcze dziwniej jak odjeżdżamy na drugą, trudniejszą część pętli chwilę później, gdy już czas na nas.Oczywiście jedziemy ciut inaczej niż kieruje nawigacja i kilkaset metrów po starcie mamy przeprawę przez rzekę. W Indiach przekroczyłam milion strumieni, ale tu w moim kiepskim stanie (bo wcale mi się jeszcze nie poprawiło) nie podejmuję wyzwania, zwłaszcza jak widzę jak rzuca Łukaszem na tej przeprawie. Łukasz przeprawia mi moto i lecimy dalej.Chwilę później wyprzedzają nas Niemcy na beemkach. W sumie to bałabym się tak agresywnie jechać - oni jadą na lekko, bez żadnego sprzętu a złapać gumę na tych ostrych kamieniach naprawdę nietrudno...Jazda wchodzi mi kwadratowo, ale suniemy do przodu. Jest coraz trudniej, ale widoki wreszcie są fajnie. Bo w sumi to nie wiem, czemu ludzie tak podniecają się tym Theth - tam nic nie ma. Ja poczułam się rozczarowana. Na szczęście dalsza część trasy to wynagradza. Jeśli jeszcze tylko jechałoby mi się lepiej, to byłoby miodzio.Jest gorąco, ja czuję się coraz bardziej zmęczona, droga jest jak dla mnie na 5 w 5-punktowej skali trudności Trudna, ale w zakresie moich umiejętności. Łukasz twierdzi że dodając handicap w postaci gabarytów motka i mojej niedyspozycji to jest dla mnie na 6.5 w skali do 5... Mimo tego wszystko wychodzi, czasem tylko po przejechaniu jakiegoś trudnego odcinka trzeb a stanąć i złapać oddech, rzucić kilkoma przekleństwami i cisnąć dalej. W sumie dopiero zaczynam się lepiej czuć koło 15:00, choć i tak nie jest idealnie, bo czuję się słaba - w końcu nic nie jadłam, a wydatek energetyczny na tej trasie jest naprawdę duży. Najgorsze jest to, że kończy nam się picie. W sumie obok są jakieś strumienie (jeden nawet płynie pod górę... nie, nie mamy zwidów, on naprawdę płynie pod górę) ale nie wiadomo kto do nich sikał, więc jak nie muszę z nich pić, to nie. Na szczęście na jedne z przełęczy jest knajpka (a pod nią grupa "naszych" Niemców)... co prawda nie mają w niej wody )leją mi z krany, czyli pewnie ze strumienia), ale mają jakieś kolorowe słodkie picia. Trochę cukru nie zaszkodzi. Niemcy pokazują mi uniesione w górę kciuki, chwilę gadamy, po czym odjeżdżaj. My po chwili też ruszamy.W sumie to am trochę dość. Już marzę o asfalcie. A ten jak na złość się nie pojawia. Popołudniowe słońce mocno grzeje, droga miejscami jest całkiem fajna, ale w większości dalej mocno wymagająca. Jadę pierwsza więc muszę czytać teren najlepiej jak potrafię, a nie mam takiego doświadczenia. Póki co jednak idzie znakomicie. Łukasz tylko musi uważać na trasę przejazdu, bo większe kamienie wgniatają mu płytę pod silnikiem w jego DL-u. Olivier, pomimo obniżonego zawieszeni ma i tak spory prześwit, więc to nie problem. Do asfaltu mamy już niewiele. Kilometr. Może mniej. Jeszcze tylko dzida na podjeździe, bo stromy i z milionem głazów wystających z wyrytej w skale drogi. Przednie koło skacze coraz bardziej z przeszkody na przeszkodę aż w końcu wbija się w skupisko kamieni. Motocykl nagle się zatrzymuje, kierownica "oddaje" siłę, inercja ciała pcha mnie do przodu. Szarpie nadgarstki. Ałć. Potem przewracam się na prawo i klinuję pod motkiem. Nie jestem w stanie wyjść spod niego bez pomocy. Na szczęści nic nie jest przygniecione w nienaturalny sposób. Łukasz przyjeżdża po chwili i pomaga mi się wydostać spod motka. Boli mnie lewy nadgarstek. Główkujemy jak tu podnieś Oliwiera wklinowanego w kamienie. W końcu się udaje. Kierownica jest krzywa, logo z szachownicą wgniecione i w dodatku kamienie blokują stopkę boczną tak, że nie można jej złożyć żeby ruszyć, a jednocześnie nie ma jak przechylić motka, na tyle, żeby ją złożyć, bo "brakuje nogi, bo po prawej jest sporo niżej niż po lewej. trzeba zsiąść i przesunąć tylne i przednie koło na bok. Szarmiemy się ze sprzętem jeszcze kilka minut. Ręka wściekle boli, więc proszę Łukasza, żeby przejechał za mnie kilkadziesiąt najbliższych trudnych metrów, potem jakoś dam radę. Kierownica jest krzywa i mówię, że da się to wyprostować energicznie "wykrzywiając" ją w drugą stronę, ale Łukasz nie chce mi zaufać, ze tak się da, wg niego trzeba to porozkręcać i naprostować, ale nie tu. Więc dalsza droga to "jedna rączka bardziej". Olivier jest już kilkadziesiąt metrów dalej i idę do niego. W tym czasie Łukasz wraca po swojego DL-a. Jest na tyle stromo, ze ma problemy z ruszeniem i musi się trochę cofnąć i nabrać rozpędu. Ale sobie Oliver miejsce na taką akcję wybrał... Za pół kilometra wjeżdżamy na asfalt i lecimy do Szkodry. A w zasadzie do Koman, na prom, którym chcemy się jutro przeprawić. Jednak gdy mijamy Szkodrę ja zaczynam mieć wątpliwości,c zy to dobry pomysł z moją ręką... to w końcu jeszcze kilkadziesiąt km, a robi się ciemno, ja mam krzywą kierę i tak naprawdę mam już dość. Stajemy na poboczu i naradzamy się. Podjeżdża do nas policjant (swoją drogą ciacho jakich mało, chyba wygrał konkurs na najładniejsze oczy u faceta jakie kiedykolwiek widziałam) i pyta czy i jak nam pomóc, odradza jazdę do Koman i poleca zatrzymać się w hotelu w Szkodrze. Daje koordynaty trzech najbliższych hoteli i życzy nam powodzenia. Odjeżdża, a Łukasz od razu zaczyna mi mówić, że powinnam wziąć numer telefonu od tego policjanta ;) Zanim się zbierzemy i zawrócimy podjeżdża jeszcze jeden samochód i kierowca pyta, czy nam pomóc. Nie, nie trzeba. Potem dopiero wpada nam do głowy dlaczego tak chętnie zatrzymują się przy nas ludzie - chyba to kwestia długich włosów Łukasza wystających spod kasku ;) W ogóle to dziwni z nas towarzysze podróży: on - długie włosy, ja krótkie, on - większy na mniejszym moto, ja - mniejsza na większym ;)Dojeżdżamy do hotelu Bicaj w Szkodrze. Zostawiamy motki i idziemy coś zjeść. Trafiamy do restauracji Tradita przy hotelu i muzeum - jedzenie jest pyszne, w przystępnej cenie, i jest go za dużo. Ręka dalej boli, więc znieczulam się albańskim winem stołowym. Może jutro będzie lepiej.Przejechane: 136 kmWstajemy wcześnie i o 6:30 jemy śniadanie, W Koman musimy być przed 9:00 bo wtedy odpływa ostatni prom. pakujemy się na motki i jedziemy. Ręka boli, ale zaciskam zęby. Po 7 km poddaję się, staję na poboczu ze łzami w oczach. Ból jest nie do zniesienia. Każde wciśnięcie klamki sprzęgła, każda zmiana biegów to katastrofa. Nie mogę jechać dalej. To koniec wyprawy. Wracamy do hotelu.Przejechane: 15 kmZajmujemy ten sam pokój, jeszcze nie zdążyli go posprzątać. Pytam w recepcji o szpital i idziemy tam spacerkiem. nigdzie  się nam już dzisiaj nie spieszy. W izbie przyjęć traktują mnie priorytetowo. Najpierw konsultacja u ortopedy, potem rentgen (gdzie by tam się ktoś przejmował zamykaniem drzwi, ołowianymi fartuchami czy też pytaniem "czy jest pani w ciąży?" ;) ) i znowu do ortopedy. Dowiaduję się, że wszystko OK, złamania nie ma, choć mam jakiś stary uraz nadgarstka (hmmm, nie pamiętam żadnych problemów z lewym nadgarstkiem), że mam sobie kupić stabilizator (tu robię fotkę z katalogu, żeby wiedzieć co kupić) i gdzie jest sklep ortopedyczny i że mam okładać rękę lodem (w końcu środa...). Za usługę nikt nie chce żadnej kasy, ani też nie dostaje żadnego papierka - "bye bye" i do domu.Kupuję stabilizator i idziemy pozwiedzać Szkodrę. W końcu siadamy w knajpce na jakąś colę. Potem wracamy do hotelu, zahaczając o każdy sklepik szukając lodu (w sumie to pewnie dobre byłyby też mrożonki np. groszek). W jednej z witrynek z lodami widzę worek z lodem. Pani sprzedawczyni otwiera zamrażarkę, a ja pokazuję na lód. Ona patrzy się trochę dziwnie, ale zaczyna mi wysupływać jedną kostkę. Nie, nie, całość proszę. No to dostaję całość. Ile? Nic. No to kupujemy u niej winogrona.Ten i kolejny dzień spędzamy w Szkodrze - łażąc po mieście oraz, przede wszystkim, próbując ogarnąć jakiś transport do Polski. Zdjęcie zdjęcia rtg wysłane do polskich znajomych i znajomych znajomych zaowocowało diagnoza, że na pewno jest złamanie. Ja przeżywam kilka załamek i kryzysów z płaczem i totalną bezsilnością, stoję przed kilkoma decyzjami typu - czy zapłacić 900 Euro za transport mnie i motka do Polski. Assistance w ramach ubezpieczenia turystycznego jakie miałam, może ściągnąć mnie, ale nie motek. Ale ze ściągnięciem mnie, też jest problem, bo nie mam potwierdzenia ze szpitala, że mam coś złamane, w ogóle nie mam nic, poza zdjęciem rentgenowskim,... pewnie przez to, że przyjęli mnie zupełnie poza systemem, to nie ma już tam śladu po mojej wizycie... Assistance motka - nie zadziała, bo moto jest sprawne. Problem też w tym, że Albania to nie UE i bez upoważnień notarialnych i tłumaczeń to transport nie jest taki łatwy. Moi serdeczni znajimi są w  Chorwacji i jeśli im dostarczę moto choćby d Dubrownika, to mogą mi potem nim wrócić do Polski... No ale jak do tego Dubrownika? Ech... Źle, źle, nie tak to miało być...W czwartek po południu podejmuję męską decyzję. Wracam do Polski na moto. Idziemy do apteki zanabyć jakieś mocne środki przeciwbólowe w razie "W". Od siostry dostaję wiadomość, że na urodziny (które ma w sobotę) chce, żebym bezpiecznie dotarła do domu... kolejny raz się popłakałam...Robimy też prostowanie kiery w motku. Zanim Łukasz się przekona, że da się ją wyprostować bez rozkręcania, to ją rozkręca i oczywiści gdzieś w czeluściach moto ginie nam podkładka. Próbujemy ją wytrząsnąć kładąc moto - bezskutecznie. Odwiedzamy kilka sklepów i warsztatów, ale te do BMW sa oczywiście niestandardowe. W końcu kończy się na odkręceniu plastików. I oprócz podkładki znajdujemy też śrubkę - nie wiem do czego, bo takiej mi nigdzie nie brakuje ;) Poprawiamy też mocowanie chłodnicy i wszystko już gra. Moto jest gotowe do drogi.W piątek rano ruszamy. Wybieramy trasę przez góry, nie riwierą, żeby nie stać w korkach w nadmorskich kurortach. Nie jestem w stanie zmieścić ręki w stabilizatorze w nic poza roboczą rękawiczką - to musi wystarczyć. Biegi będę w miarę możliwości zmieniać bez sprzęgła. I byle do autostrady. Tam już będzie łatwiej. Oczywiści kierunkowskazami też się nie przejmuję -  i tak się nie dają wyłączyć, a poza tym teraz to już całkiem niewygodnie cokolwiek mi robić tą lewą ręką...SH1 dojeżdżamy do Czarnogóry. Podgorica, Niksic i M6 do przejścia w Ilino Brdo. Trochę przepychamy się w kolejce. i dobrze, bo nie chcą nawet sprawdzać naszych paszportów. Bośnię też przejeżdżamy M6, po drodze zatrzymując się na pyszne cevapi w knajpce, gdzie gość koniecznie chce od nas naklejki (ale w sumie nie wiem, czy mogę mu nakleić taką z flagą Albanii, więc kłamię, że nie mam). Chwilę przed granicą z Chorwacją wbijamy się na autostradę i "jesteśmy w domu". Tego dnia dojeżdżamy do Karlovac, gdzie Łukasz jedzie na zwiad w poszukiwaniu hotelu (ja nie dam rady manewrować po mieście w ramach poszukiwań, więc zostaję na parkingu pod pierwszym z hoteli, na jakie trafiamy, który jednak jest poza naszym budżetem). W końcu docieramy do hotelu w stylu wczesnego Gierka, ale mają za to obok knajpę z piwem (a jakże) Karlovacko i z motocyklowymi elementami na szybach.Przejechane: 735 kmW sobotę ruszamy w dalszą trasę. Chorwacja, Słowenia, Austria i przerwa na zupę gulaszową. Wiedeń i korek na A23, w którym się przeciskamy, choć w Austrii to średnio dozwolone. Ale naprawdę ręka nie pozwala na ciągłą jazdę na półsprzęgle czy wachlowanie biegami. Czechy i mega korek za Brnem - omijamy go remontowanym pasem. i wreszcie Polska. W niej zgarnia mnie tata i ostatnie 100 km do domu jadę samochodem. Teraz dopiero się zacznie zabawa... diagnostyka, leczenie rehabilitacja... Sezon raczej mi się skończył...Przejechane: 758 kmOkazało się, że mam złamanie kości łódeczkowatej z przemieszczeniem rotacyjnym w lewym nadgarstku, z pilnym wskazaniem na operację i ześrubowanie. Niestety dla NFZ "pilne" znaczy "zapraszamy Panią za 3.5 roku". Prywatnie - wcześniej, ale za ok. 5 tyś zł. Tak czy inaczej - sezon mam zakończony. A Albania wyraźnie mnie nie chce - przez kilka lat żaden wyjazd nie mógł dojść do skutku, a jak już tam dotarłam, to też wróciłam "na tarczy". Poddać się, czy spróbować jeszcze ją zwiedzić? Bo miało być tak pięknie...Przejechane: 2925 kmW sumie w kształcie trasa taką koślawą Albanię przypomina ;)

Himalaje 2016 - Prolog

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Prolog

Wszystko oczywiście zbiega się w jednym momencie. Przegląd Oliviera (bo mu "siedemdziesiątka" stuknęła). Naprawa auta (które złodzieje popsuli mi przy okazji kradzieży AJP). Ostatnie dni w "starej" pracy (za niektórymi ludźmi to nawet będę tęsknić i łezka w oku mi się zakręciła). ŚDM i lekka dezorientacja w mieście. Burzowa pogoda i przyjazd Kingi z On Her Bike do Polski (bardzo chciałam się z nią zobaczyć, ale nie wyszło, bo nawałnica nie wypuściła mnie z domu na motku). Zlot forumowy pod Tatrami i jeszcze Pani z Radia Kraków, która chce ze mną pogadać o "nietypowych kobiecych pasjach". Połowa zaplanowanych rzeczy się udaje, połowa oczywiście nie, ale nie da się wszystkiego zrobić, gdy jest tego aż tyle w tak krótkim czasie. Zwłaszcza, że przede mną wyprawa na "Księżyc". Do Indii. W Himalaje.Dopinamy ostatnie sprawy organizacyjne - powstaje platforma do wpłat na Fundację Akogo?, a także organizujemy zakupy kredek, piłek i innych akcesoriów dla dzieciaków ze szkół na naszej trasie.Standardowo trzeba się jeszcze spakować, a limit 15 kg na jednym z lotów nie ułatwia sprawy, zwłaszcza, gdy trzeba wziąć cały motocyklowy ekwipunek ze sobą, a do tego tonę "gadżetów". Miby nie wygląda to groźnie, ale swoje waży.Ostatnie dni w pracy na szczęście pozwalają na dogrywanie pakowania i innych (choć nie wszystkich) spraw. W piątek udaje mi się nawet wylogować wcześniej, w strugach deszczu wydostać z Krakowa, przeprawić promem, zignorować zamkniętą drogę "gdzieś tam na trasie" i po prostu nią przejechać i pomimo drzew zwalonych na Zakopiankę dojechać pod Tatry na forumowy zlot. Jak zwykle impreza jest udana, a widokowa traska przez góry i wioski też zapada w pamięć.Koniec weekendu to koniec czasu na przygotowania. Prawie. W poniedziałek rano ruszam do Warszawy, gdzie odstawiam służbowe auto i odsyłam laptopa. Po południu robię jeszcze wyjazdowy manicure i mogę lecieć. A to we wtorek. Już. W środę wsiadamy na Bullety i jedziemy podbijać najwyższe przełęcze świata.Mamy SPOTa, więc możecie jechać razem z nami: http://goo.gl/zeAJmoDroga będzie długa... i piękna!A że wsparło nas SONY dając dwie kamery i drona i jedzie z nami Ania "AnTośka", która potrafi zrobić dobry kawałek materiału filmowego, to na pewno będziemy miały się czym dzielić po powrocie!

Projekt Himalaje 2016 - Tylko dla Orlic

dwa kółka i spółka

Projekt Himalaje 2016 - Tylko dla Orlic

Jest początek września 2015. Wczesne popołudnie. Dostaję maila od Oli Trzaskowskiej:"Z racji Twojego totalnego zakręcenia motorkowego, jesteś pierwsza, do której piszę :-) Chodzi o Himalaje. Ale te wysokie, indyjskie.  Po doświadczeniach z ostatnich lat, mam nowy pomysł na podbój najwyższych przełęczy :-) W 2016 chcę zorganizować wyprawę "Tylko dla Orlic" :-) Czyli pierwsza kobieca motocyklowa wyprawa przez Najwyższe przełęcze Himalajów. Rutkiewicz kiedyś mogła, to my teraz też... Do rzeczy. 2016. Prawdziwe "hard kobitki" zdobywają, to czego większość facetów się boi. Plan i szczegóły załączam. No i co Ty na to?Jesteś pierwsza, której to wysyłam, więc będę wdzięczna za wszelkie komentarze. Też te krytyczne."Robi mi się ciepło na serduchu, że dostaję prapremierowego maila z informacjami od takiej podróżniczki. Szybko kalkuluję możliwości na 2016 i odpisuję:"Wchodzę w to!Himalaje mi się marzyły, więc jestem zainteresowana. a 2 tygodnie wyszarpię choćby nie wiem co :)" Przesyłam kilka drobnych uwag co do planu i jego prezentacji i... zaczyna się.W kilka chwil udaje się zebrać ekipę. Powstaje logo, strona www.tylkodlaorlic.pl i fanpage na FB.Okazuje się też, że nie musimy robić trasy "tam i z powrotem", a jedynie "tam". W związku z tym, mamy więcej czasu na eksplorowanie każdej bocznej dróżki, klasztoru czy szkoły. Poszalejemy na wysokogórskich pustyniach i zdobędziemy najwyższe dostępne dla ruchu przełęcze. Wszystko na kultowych motocyklach Royal Enfield Bullet 500 ccm :)Chcemy połączyć przyjemne z pożytecznym i wyjazd ma charakter charytatywny. I niekoniecznie chodzi tu o zebranie wielkich funduszy, a raczej o zwrócenie uwagi na problem.Postanowiłyśmy wesprzeć fundację Ewy Błaszczyk "AKOGO". Fundacja pomaga dzieciom po ciężkich urazach mózgu oraz dzieciom w śpiączce. Parę lat temu Fundacja uruchomiła klinikę "Budzik" - pierwszy w Polsce wzorcowy szpital dla dzieci po ciężkich urazach mózgu. Klinika działa przy Centrum Zdrowia Dziecka i wszystkie dzieci leczone są tam bezpłatnie, a rodzice mogą przebywać z nimi cały czas. "Budzikowi" udało się wybudzić ze śpiączki ponad 20 dzieci.Szukamy parterów - medialnych i biznesowych, którzy chcieliby dołączyć do naszej akcji wspierając ją medialnie i/lub finansowo. Liczy się każdy gest, każde udostępnienie informacji,  każda wpłacona kwota.Póki co wspierają nas:a także Rafał Sonik:

Skradziono mi motocykl :(

dwa kółka i spółka

Skradziono mi motocykl :(

W piątek, 17 czerwca, ok. godziny 15:30 zauważyłam zniknięcie mojego motocykla - nowego małego enduro. Ktoś musiał sobie przywłaszczyć go w ciągu 24h poprzedzających moje "odkrycie".Motocykl to: AJP PR4 240 Ultrapassar nr rej. KK 3167 VIN: TX9PR320G1060050.Rocznik 2016, 75km przebiegu więc nówka. kolor: biały z czarnymi i czerwonymi akcentamiMotocykl jest bardzo unikatowy - AJP nie ma w Polsce wielu (kilkadziesiąt sztuk), a Ultrapassar to w ogóle rzadkość (może kilka sztuk) - biała rama, trialowe opony... Kilka naklejek, ale poza tym brak dodatkowego wyposażenia (nie zdążyłam nawet zamontować osłon rąk)Motocykl stał we wnęce, zastawiony Olivierem i samochodem. Olivier został przetoczony i "ślizgnięty" po aucie, żeby zrobić jak najwięcej miejsca do wyprowadzenia AJP - motek ma przerysowany tłumik, a auto zderzak i nadkole od strony kierowcy. Brak śladów włamania na bramie garażowej ani furtce do garażu...Sąsiadowi w tym samym czasie zniknął BMW R1200RT...nr rej. KR 191GVIN: WB1043008AZW34818 Rocznik 2010, 33000 km przebiegukolor: brązowo-złoty3 kufry w kolorze nadwozia, aluminiowe osłony na głowice silnika, radio, uchwyt na GPS, regulowana szyba, ABS, tempomat, podgrzewane manetki i siedzenia...Jeśli to czytasz - proszę - miej oczy otwarte!Złodziejom należy uciąć ręce przy samej dupie. Człowiek ciężko haruje, żeby coś kupić, co go cieszy, co jest wynagrodzeniem za rujnowanie zdrowia w robocie, a ktoś inny bezczelnie sobie przywłaszcza. Nie rozumiem zjawiska kradzieży, nie rozumiem jak można sobie przywłaszczyć coś, co należy do kogoś innego. Podobno żyjemy w cywilizowanym kraju, a nie wśród "dzikusów". Nie obrażając nikogo - na końcu świata, w Mali, w Kraju Dogonów, afrykańskie dzieciaki dają się pokroić za pusta plastikową butelkę po wodzie czy innym napoju - bo mogą wtedy nalać do niej wodę dla siebie. My przed jednym z małych trekkingów zostawiliśmy kilka pustych butelek na motocyklach. Razem z kaskami, bagażami, ciuchami mto, które właśnie zrzuciliśmy z siebie na rzecz t-shirtów i krótkich spodenek. Żaden dzieciak (ani dorosły) nie tknął niczego co do nas należało. Nawet zakichanej butelki po wodzie, która miała dla nich większą wartość niż wyposażenie nasze i motocykli. Grzecznie poczekali aż wrócimy i rozdamy im te butelki. Nikt nie ruszył, mimo, że to  "śmieć", dla nas całkowicie nieprzydatny. Ale na "naszym trenie" więc "nasza własność". Człowiek bezpieczniej się czuje w afrykańskiej dziczy niż w europejskiej stolicy kultury, w podobno prestiżowej, spokojnej dzielnicy.

Kolumbia 2016 - Epilog

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Epilog

W Polsce jest teraz mniej więcej tak zielono jak w lutym w Kolumbii. Popołudniami lubi też popadać, więc to dobry czas na napisanie krótkiego podsumowania.To było zawsze moje marzenie. Pojechać do Ameryki Południowej. Kiedyś myślałam, że będzie to standardowy plecakowy wyjazd, i w dodatku do zupełnie innego kraju na tym kontynencie. Ale wyszło jak wyszło - motocyklowo w Kolumbii. Nie wiem czego się spodziewałam po tym wyjeździe - jechałam w zasadzie bez oczekiwań. Wiedziałam, że są góry, zakręty i dżungla. Że może być ciekawie. I na pewno tak było!BezpieczeństwoTo była główna obawa - czy tam jest bezpiecznie? Obiegowe opinie o Kolumbii są  niezbyt pochlebne - że porywają, że rabują. Że gangi, że guerrilla. Że miny. Że narkobiznes. Że łatwo znaleźć się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu i tego pożałować Przeglądając blogi i opisy wyjazdów wiedzieliśmy, które regiony są bardziej ryzykowne, które mniej. Oczywiście trasa zakładała wizytę w tych bardziej szemranych. Ale wiedzieliśmy które główne drogi omijać (np 37) i że najlepiej nie poruszać się po zmroku. Oczywiście mieliśmy przejazdy po ciemku, również w pojedynkę i po regionach, gdzie jet to szczególnie odradzane (Cauca, Huila). Ale też zapuszczaliśmy się w dróżki o całkowicie nieznanym statusie i być może któreś z nich powinny być omijane szerokim łukiem. W Bogocie policja powiedziała, gdzie mamy się nie zapuszczać - i tego nie zrobiliśmy. Naoglądaliśmy się na YT wystarczająco dużo filmików z Bronx Bogota i nie chcieliśmy kusić losu. Widać wszędzie bardzo dużo policji i wojska. Często są porozstawiani po drogach i kciukiem uniesionym w górę sygnalizują kierowcom, że droga jest bezpieczna. Ludzie najczęściej byli bardzo mili i jeśli gdzieś luźno podchodziliśmy do kwestii np. pilnowania aparatu fotograficznego w knajpie, to ktoś nam o tym przypominał pokazując, że powinniśmy zwiększyć czujność.W każdym razie - nie było ani jednej sytuacji kiedy czułabym się zagrożona, albo chociaż nieswojo w kwestii bezpieczeństwa. Uważam, że standardowe środki ostrożności w zupełności wystarczają. Wiadomo - kasa i karty w bezpiecznych miejscach (moja rezerwowa karta płatnicza schowana pod wkładką w prawym bucie moto się nieodwracalnie wygięła, a druga przestała działać zbliżeniowo), ostrożność w zatłoczonych miejscach i nie pchanie się tam gdzie nie trzeba. Tak samo jak w każdym innym miejscu na świecie.Drogi i jazdaDrogi w Kolumbii są... dobre. I ile są asfaltowe. Bo część to szutrówki, ale one też są dobre. Za to wszystkie są pozakręcane jak paragraf i trzeba wziąć na to poprawkę przy planowaniu trasy i czasu przejazdu. Główne są często zatłoczone, głównie za sprawą ciężarówek i busów, które są głównymi filarami transportu towarów i ludzi. Ruch jest prawostronny. Fantazja kierowców w zasadzie nieograniczona - wiele chwytów dozwolonych. Znaki drogowe są nieco inne niż "u nas: okrągły, biały z czerwoną obwódką z dwoma autkami obok siebie oznacza że można wyprzedzać - przekreślony - że nie można. Przekreślone - zabronione. Znaki informujące o zakrętach są szczególnie urozmaicone - doskonale oddają profil tego co przed nami - czy jeden, czy kilka, czy łagodne, czy ostre, czy może bardzo ostre i w którą stronę. Ograniczenia prędkości są, ale raczej liberalne i chyba ani razu przez nas nie przekroczone. Mimo tego jeździć należy odważnie, czego uczyliśmy się przez pierwsze dni (w Polsce trzeba się tego było oduczyć ;)) Wyprzedzanie zdarza się od dowolnej strony, a w miastach każdy wykorzystuje maksymalnie całą dostępną przestrzeń, niezależnie od namalowanych znaków poziomych. Wszyscy są do tego przyzwyczajeni i nikt nie trąbi na nikogo, że ten mu się wepchał. Motocykliści po zmroku muszą jeździć w odblaskowych kamizelkach, a na kaskach musza mieć naklejony numer rejestracyjny motocykla. W wielu miasteczkach na jednym motocyklu nie może jechać dwóch mężczyzn. Niemotocyklowi turyści mogą się przemieszczać na dalekie dystanse autobusami (polecam nocne) oraz samolotami.MotocyklBajaj Discover 150 ST to rodzima kolumbijska produkcja na indyjskiej licencji. Motek śmieszny, lekki, ale przez to zwinny i idealny na tamtejsze zatłoczone miasta. Nie wyobrażam sobie manewrowania po stomych ciasnych uliczkach ciężkim sprzętem, więc taki "skuter" był idealny. Oczywiście pojemność150 ccm i 14 koni mechanicznych nie powala, więc czasami dało się zauważyć brak mocy (zwłaszcza przy wyprzedzaniu ciężarówek). Ale dzięki temu, że jazda musiała być spokojna, to motki paliły tyle co nic (jakieś przykładowe spalanie jakie zanotowałam to 1.25 gal na 250 km, czyli mniej niż 2 L na 100 km, a właśnie, na stacjach tankuje się w galonach i  ceny paliwa też są podane za galon). Mimo iż nie był to motek do jazdy offroadowej (małe kółka, szosowe opony, "brak zawieszenia") bardzo dzielnie spisywał się w miejscami trudnym terenie. Co ciekawe - nie mieliśmy żadnej awarii, żadnej gumy, żadnej odkręconej śrubki - absolutnie nic!Swoją drogą o wynajem motocykli w Kolumbii nie jest łatwo. Oczywiście jest sporo wypożyczalni, które mają sprzęty typu BMW 650 GS, ale to wydatek 100 dolarów dziennie, plus dodatkowe koszty typu ubezpieczenia itp. My celowaliśmy w coś tańszego, więc pozostawała klasa 200. Najpierw ugadywaliśmy motki z wypożyczalnią w Bogocie, ale była słabo kontaktowa, więc pojawił się temat Medellin i Harry, który rzeczowo, po europejsku, podszedł do tematu.JedzeniePo pierwsze jest tanie - dwudaniowy obiad to średnio 6000 COP, czyli mniej niż dwa dolary. A porcje są ogromne! Jedzenie jest bardzo sycące - jajka, mięcho, fasola, ryż, smażone platany, placki z kukurydzy. Uderza brak warzyw - czasem pojawia się pomidor z cebulą w minimalnych ilościach. Popularne są uliczne stragany, gdzie porcja jedzenia - mięsko, kiełbasa, kukurydza, arepa z nadzieniem - to 2000 COP. Kubek owoców - 1000 - 2000 COP w zależności od wielkości. Piwo (małe) to 3000 COP (1 dolar), dzbanek 0.7 L świeżego soku to 3500 COP (z dodatkiem mleka ciut droższe). Dodatkowo dostępne są wszelkie słodkości - ciastka. Rozbudowana jest kultura jedzenia na zewnątrz. Na pewno nie można tu umrzeć z głodu!Mocno rozczarowała mnie kawa. Kolumbia to 3 na świecie producent kawy, ale ta dobra idzie chyba na eksport, bo przeciętna kawa smakuje gorzej niż przeciętnie - słaba, bez aromatu, przesłodzona. nie tak wyobrażałam sobie Cafe de Colombia ;)Inne innościNie było żadnego robactwa - nic nie łaziło po podłogach czy ścianach ani nawet kocach w zabitej dechami wiosce. Jedynie kilka komarów dało się we znaki, ale to naprawdę nic (można było sobie darować malarone czy inne specyfiki)Kolumbia wygląda jak Europa/Polska w latach '90 jeśli chodzi o stopień rozwoju (taki dostrzegalny na co dzień, bo oczywiście są super nowoczesne miejsca np. w Bogocie, ale ogólnie jest tak "swojsko klimatycznie jak niedawno było u nas".I najważniejsze - towarzystwo :)Po raz kolejny pojechałam "w ciemno" tj. niezbyt dobrze znając towarzysza podróży, bo spotkaliśmy się tylko raz na kilka dni na Folkowisku w Gorajcu. Wg mnie to był strzał w 10! W zasadzie mieliśmy podobne wymagania, oczekiwania co do standardu noclegów, wyboru trasy, tempa jazdy, ilości postojów na fotki. Tam gdzie się minimalnie różniliśmy wypracowywaliśmy rozwiązanie satysfakcjonujące obie strony. Nie były dla nas problemem niewygody jak np. hałaśliwy hotel (bo innego nie było) czy spanie w "agroturystyce". Marek dzielnie znosił moją nieznajomość języka i tłumaczenie mi menu w knajpach, dopóki nie przyswoiłam podstawowych słów, żebym sama mogła zamówić żarcie czy soki (problem był tylko w tedy gdy następowały dodatkowe pytania ;)) Nie było żadnych spięć, żadnych zgrzytów. I jeśli kiedyś nadarzy się okazja i Marek nie będzie miał nic przeciwko ;) to zgłaszam się na kolejny wyjazd w tym składzie :)Kilka informacji praktycznych:Wiza jest niepotrzebna. Warto mieć międzynarodowe prawo jazdy, ale nie jest to konieczne.Nie ma żadnych obowiązkowych szczepień, jedynie zalecane. Z Zika i tak niewiele można zrobić ;)Podstawowa znajomość hiszpańskiego ułatwia życie :)Oferta noclegowa jest bardzo szeroka i łatwo dostępna. Ceny bardzo przyzwoite, standard również, wszędzie jest czysto.W ogóle ceny są bardzo przystępne, zwłaszcza jeśli chodzi o artykuły dla nas "egzotyczne" jak np fantastyczne owoce czy świeże soki. Stosunkowo droga jest woda butelkowana (0.5 L za 1500 COP), ale generalnie jest taniej niż w Polsce.Warto mieć dolary i wymieniać je w kantorach na lotniskach czy dworcach. Transakcje kwituje się odciskiem palca.Taksówki należy brać tylko "żółte" ze wszystkimi numerami bocznymi, przed kursem najlepiej sprawdzić orientacyjną cenę przejazdu i upewnić się, że taksometr jest wyzerowany.Kolumbia ma porę suchą i deszczową, więc jeśli ktoś nie lubi jak mu mokro powinien wziąć to pod uwagę.Należy mieć na oku swój bagaż - żeby nikt nie dopakował do niego czegoś co jest nieautoryzowane do przewozu.Podsumowując - Kolumbia ma dużo gorszą sławę niż na to zasługuje i naprawdę warto rozważyć ją jako cel podróży, zanim stanie się turystyczna i modna. A motocykle, na jakich dane nam było podróżować pokazują, że czasami nic więcej niż motocykl klasy 150 nie jest potrzebna - i nie musi być to ociekające akcesoriami super extreme adventure pro enduro, żeby dać mnóstwo frajdy i pozwolić dojechać do miejsca "na końcu świata".PS. Pak ktoś nie oglądał - polecam serial Narcos o działalności  El Patrón.

Akademia Enduro - szkolenie podstawowe dla kobiet

dwa kółka i spółka

Akademia Enduro - szkolenie podstawowe dla kobiet

23-24 kwietnia 2016W tym roku postanowiłam podszkolić się trochę w jeździe off. O ile jazda po asfalcie wychodzi mi w miarę dobrze (i wiem co ćwiczyć, jakie mam braki itp), o tyle poza asfaltem nie czuję się najpewniej. Przewymiarowany motocykl, nikczemny wzrost, wymówka w postaci nieodpowiednich opon i brak towarzystwa do ćwiczenia (bo w końcu ci, którzy jeżdżą całkiem nieźle, wolą sobie po prostu pojeździć, a nie użerać z podnoszeniem motocykla początkującej babie) nie są sprzymierzeńcami w podnoszeniu umiejętności.Aby choć trochę temu zaradzić zapisałam się na szkolenie podstawowe w babskim gronie w Akademii Enduro. Na dwudniowy kurs można wypożyczyć moto, ale ja wzięłam Oliviera. Założyłam mu (tzn. zrobił to Irek i jego "4 Koła") opony Pirelli MT21 (przód) i TKC 80 (tył), zmieniłam szybkę na oryginalną niską i przygnałam do Gliwic. Na miejscu ekipa AE jeszcze odkręciła mi lusterka, zmieniła ustawienie kierownicy (lepiej pasujące o jazdy na stojąco) i przeregulowała położenie dźwigni hamulca i zmiany biegów.Kursantów było w sumie dość dużo - prawie 40 osób, ale zostaliśmy podzieleni na 4 grupy mniej więcej równoosobowe: babską, dwie początkujące i jedną zaawansowaną i po krótkim wstępie teoretycznym ruszyliśmy na hałdę do Przechlebia.Tam każda grupa czmychnęła w swoją stronę.Na początek rozgrzewka. Jazda w kółko i machanie rękami, nogami, siadanie nie po tej stronie motocykla co potrzeba, czyli drobna woltyżerka na motkach.Zrobiło się naprawdę ciepło.Przyszedł czas na slalomy i ciasne zawracanie.Uff. Przerwa.A po przerwie - zwiedzamy hałdę. Jeździmy tu i tam, między drzewkami, na małych podjazdach i zjazdach. Wszystkiego po trochę.Potem czas poćwiczyć większe zjazdy i podjazdy i hamowanie na podjeździe połączone ze sprowadzaniem motocykla ze wzniesienia.W międzyczasie przerwa na pyszny obiad i dalsze ćwiczenie i utrwalanie nabytych umiejętności.W końcu nadszedł koniec zajęć i powrót do hotelu. Tam można było uzupełnić stracone minerały popołudniowym piwkiem, a kalorie wspólną kolacją. Przy okazji pogadać o wszystkim i niczym, choć głównie o motocyklach :)Drugi dzień szkolenia był nieco pochmurny i chłodny. Ale już przed hotelem instruktorzy zarządzili poranny rozruch, więc skakaliśmy pajacyki i wykonywaliśmy inne ćwiczenia.W nocy spadł deszcz, więc nawierzchnia w enduro parku zamieniła się w śliską maź.Zaczęło się standardowo od rozgrzewki - tym razem wspólnej dla wszystkich grup początkujących.Następnie przyszedł czas na przejechanie toru - czyli sprawdzenia w praktyce zdobytych dotychczas umiejętności. Babska grupa miała mieć wersję uproszczoną, ale głośny protest, że schowamy warkocze, żeby móc jechać tą normalną dał efekt - mogłyśmy jechać ogólnodostępną trasą i wcale nie szło nam gorzej (co ciekawe, niektórzy faceci kombinowali jak tu sobie warkocz doprawić, żeby móc skorzystać z ułatwień ;))Czas na przerwę ale najpierw była mała niespodzianka. Prezentacja jazdy na motocyklu trialowym i możliwość spróbowania swoich sił na takiej zbawce. Dałam się namówić na taka próbę i chyba nie poszło źle jak na pierwszy raz - udało się nawet kilka stójek. No i przede wszystkim motocykl nie był na mnie za duży, co nie zdarza się tak często.Po przerwie trzeba było zmierzyć się z piachem. Niebo zasnuło się gradowymi chmurami, a Adam próbował nam pokazać jakie to wszystko łatwe, Oj tak, plażowanie jest łatwe.Niestety moje krótkie nogi poskutkowały dwoma glebami przy próbie przejechania piachu podpierając się nogami. Za to drugie podejście, czyli przejazd normalny okazał się pełnym sukcesem, bez mrugnięcia okiem. Niestety trzecie podejście - lekko podpuszczona przez dziewczyny, bo dobrze mi szło, a w dodatku pojawiła się grupa zaawansowana, więc można było "pokazać" że my też dajemy radę - było całkowita porażką - motocykl przygniótł mi wykręconą nogę, powodując uraz kostki (zwichnięcie stawu skokowego potwierdziło się następnego dnia po prześwietleniu i wizycie u lekarza). Piach:ja - 2:1. Jeszcze się policzymy. Ale i tak wolę ten afrykański, jest bardziej "przyjazny" ;)Przerwa obiadowa pozwoliła mojej nodze dojść nieco do formy po początkowym ostrym bólu. Wracamy na hałdę, aby poćwiczyć hamowanie awaryjne. Wychodziło całkiem dobrze - zarówno bez, jak i z użyciem hamulca przedniego. A ćwiczenie, gdzie trzeba ślizgać przednie koło, podczas, gdy tylne dalej pcha motocykl do przodu też całkiem nieźle poszłoOstatnim elementem szkolenia był przejazd przez koleinę. Ta była wytyczona przez dwie kanciaste belki. Błąd mógł skutkować upadkiem, a ten dużym prawdopodobieństwem uszkodzenia motocykla i/lub kierownika. Podjęłam wyzwanie i bezproblemowo pokonałam przeszkodę. Raz. nie kusiłam losu kolejna próbą. Niestety Kira miała mniej szczęścia i złamała stelaż kufra w swoim motocyklu. Większość dziewczyn odpuściła przejazd - to ok, nie ma przymusu.Na jeszcze na zakończenie - wspólna fotka:Wróciliśmy do bazy, gdzie był czas na ogarnięcie motocykli i rozdanie dyplomów i koszulek. Jeszcze tylko szybkie mycie motka z błota i można było wracać do domu.Kurs uważam za bardzo udany, Choć było kilka strat w ludziach lub sprzęcie. Moja kostka, złamany obojczyk jednego z chłopaków, kilka spektakularnych gleb i drobne straty w sprzęcie).Brakło mi jednak elementu wyzwania. Wszystko było mniej więcej na poziomie, który mam, a nie który chciałabym osiągnąć. Czasem było ciut za wolno, za mało dynamicznie, za łatwo. Może to przez specyfikę babskiej grupy? W każdym razem - na szkolenie podstawowe pewnie jeszcze wrócę, tym razem jednak do "normalnej" tj. niebabskiej grupy (grupa zaawansowana  to pewnie za ładnych kilka(naście) sezonów.Plusy dodatnie:fajna organizacja - teren, hotel, pomoc w przygotowaniu motocykli do szkoleniaciekawe ćwiczenia i dobra część teoretycznadobre jedzeniePlusy ujemne:brak motka zastępczego - wypożyczony przez Polę zawiódł drugiego dnia, więc resztę szkolenia przejeździła jako plecak u instruktoraVytautas ;) 

Kolumbia 2016 - Dzień 15 - Złota Bogota

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 15 - Złota Bogota

12 marca 2016 - sobotaW autobusie nie mam problemów ze spanie, ale budzę się kilka razy i wtedy patrzę w okno. Jazda to rollercoaster - same zakręty, które autobus pokonuje na pełnej prędkości. Chyba lepiej spać i tego nie widzieć.Do Bogoty docieramy około 8:20 rano. Warto by coś zjeść, więc po odbiorze bagażu i przedarciu się przez policyjną kontrolę na wejściu na dworzec siadamy w jednej z knajpek na tradycyjne śniadanie: soki, lurowatą dworcową kawę i jajecznicę. Ciekawe kiedy po powrocie zjem jakieś jajka.Fajnie by było wziąć prysznic, bo wczoraj nie było okazji. No i da się - na dworcu sa prysznice i za 6500 COP dostaje się nielimitowany dostęp do (nawet czystej) łazienki z ciepłą wodą i do tego zestaw kosmetyczny - szampon, mydełko, szczoteczka i pasta do zębów, ręcznik i klapki (własne jednak lepsze, bo te są takie flizelinowe i i tak się "stoi na podłodze" stopami)Do odlotu mamy sporo czasu, więc nadajemy bagaże do przechowalni (mam nadzieję, że bezpiecznej, ale wydaje się, że tak, bo spisują dane z paszportu, żeby potem na jego podstawie je wydać) i łapiemy taksówkę żeby pojechać do centrum. Na wstępie pytamy ile mniej więcej wyniesie kurs. 13000 COP. OK, prawidłowo, jedziemy. Po drodze taksiarz podjeżdża jeszcze podpompować sonie koła do wulkanizatora. Potem kluczy po centrum i podwozi nas nie pod to muzeum, co chcemy. W końcu udaje mu się trafić do celu, ale życzy sobie 40000 COP. I nie, nie jest to nasz błąd w zrozumieniu 13 - 30 tysięcy, żeby te 40 było "z grubsza" uzasadnione. Dyskutujemy z nim przez chwilę, liczymy kasę, bo mamy jej już trochę na styk, żeby było za co wrócić i jeszcze pojechać na lotnisko. I coś zjeść. Gość jest nieustępliwy i coraz bardziej agresywny werbalnie. Ponieważ znamy różne opowieści (do tej pory niepotwierdzone doświadczeniami, ale zawsze musi być ten pierwszy raz), nie chcemy, żeby gość nas przekonywał bronią, więc g mówimy, że zapłacimy 30000 COP, gość ochoczo przystaje (na tyle ochoczo, że potwierdza się że to kant) i ulatniamy się z taxi. Przepłaciliśmy. Daliśmy się naciąć. Ostatniego dnia! Jest niesmak. Ale sami jesteśmy sobie winni, dopiero teraz zauważamy, że owszem, jest to żółta taksówka, ale nie ma wszystkich oznaczeń, a gość nie włączył taksometru.Na szczęście, wejście do Muzeum Złota kosztuje mniej niż dolara (3000 COP). Oddajemy się więc zwiedzaniu. Ilość złota w muzeum jest imponująca. Jak dodać do tego wszystko co zostało zrabowane, wywiezione, zniszczone, to robi się z tego naprawdę dużo. I niektóre eksponaty tak misternie wykonane, że ciężko uwierzyć, że zrobione prymitywnymi narzędziami. Sporo daje tez do myślenia  przedstawienie na osi czasu co działo się kiedy na którym kontynencie. Gdy w Europie ganialiśmy w skórach z dzidami po lasach, w Ameryce południowej cywilizacje miały już wysokie osiągnięcia.Tu jest złoto:A eksponaty są mniej więcej takie:Bhutan?Jar Jar Binks ;)Po zwiedzeniu trzech pięter muzeum i sklepu z pamiątkami (gdzie Marek kupuje prezent dla córki, ale nie może znaleźć karty kredytowej, którą wczoraj w stanie podwyższonego humoru płacił za bilet autobusowy, więc wspólnymi siłami płacimy gotówką) czas na powrót na dworzec. Najpierw jednak zahaczamy o sklep. Marek zanabywa polecany przez Harry'ego rum i herbatkę z suszonych liści koki. sprzedawaną tu jako herbatkę ziołową. Na ulicy łapiemy taksówkę. Korki są niemiłosierne, facet przegapia jeden zjazd i robi kółeczko tuż przed dworcem,a le cena jest normalna - 13000 COP. Marek w międzyczasie przeszukuje internet próbując odpowiedzieć na pytanie, czy herbatka jest legalna do przewiezienia - tu produkt jak najbardziej niepodejrzany, ale  "u nas" może nie być normalnie pod tym względem)Odbieramy bagaż - wygląda na nienaruszony. choć koniec z nieprzemakalnością toreb i plecaka - kwitki bagażowe przymocowali zszywaczem, więc pojawiły się dziurki :( jakby nie mogli przymocować do parcianych pasków :( Łapiemy kolejną taksówkę (choć trwają negocjacje co do ceny, w końcu staje na 15000 COP, co jest ceną potwierdzona z informacja turystyczną na dworcu jako realna) i łapiąc wiatr przez otwarte okna małego autka jedziemy an lotnisko.Tam zanim się odprawimy czy nadamy bagaż robimy jego przegląd - czy nikt nic na m nie podrzucił. Więc trzeba wszystko wypakować, sprawdzić i zapakować. Pewnie nadmiar ostrożności, ale lepiej w tę stronę. Wszystko wygląda OK. Nawet przechodzi koło nas piesek lotniskowy i nie wykazuje zainteresowania, więc chyba jesteśmy "czyści". Marek idzie się odprawić, ja to robię przez net. Potem idę nadać bagaż i spotykamy się za kontrolą bezpieczeństwa. Jest wszystko OK. Jest jeszcze chwila czasu, więc idziemy coś zjeść. Przeliczamy fundusze i stać nas na jednego hamburgera z frytkami i dwa napoje. Dzielimy się więc ta porcją śmieciowego jedzenia.Na Marka już czas, więc żegnamy się "polecając się na przyszłość". Do mojego wylotu jest jeszcze godzina z hakiem, więc włóczę się tu i tam. Potem, przy boardingu gubię kartę pokładową, ale jeden gość z kolejki widząc moje nerwowe ruchy kuma o co chodzi i po chwili skądś przynosi mi moją kartę.Lot nie jest w linii prostej do Europu - jest jeszcze międzylądowanie w Cali, czyli najpierw muszę się oddalić, żeby wrócić. Podróż mija spokojnie, pod znakiem "The  Hunger Games" - oglądam dwie ostatnie części i idę spać. Jeszcze tylko lądowanie w Amsterdamie, kilka godzin kiblowania na lotnisku, bo nie chce mi się go opuszczać na wizytę w centrum i wieczorem jestem w Polsce. W międzyczasie Marek nadaje, że jest w Lizbonie, skąd w poniedziałek rusza do Polski (ma więc jeszcze do pozwiedzania stolicę Portugalii). Przy okazji melduje, że z herbatką nie miał tu żadnych problemów, ale znalazł wiarygodne źródło, że w Polsce jest to nielegalne i trafia się za to za kratki, w związku z tym przeżuł większość, resztę wyrzucił. Jak określił "działanie lekko orzeźwiające" ;)Z lotniska odbiera mnie mama, jak zwykle dbając o zaprowiantowanie mojej lodówki i świeże kwiaty (tym razem tulipany) na powitanie, żeby przyjemniej wracało się do codzienności. Gadamy jeszcze przez chyba dwie godziny, bo na gorąco dzielę się tym jak było. Koło drugiej w nocy z niedzieli na poniedziałek idę spać. Od rana wpadam w tryby codzienności...

Kolumbia 2016 - Dzień 14 - Przegapiony autobus

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 14 - Przegapiony autobus

11 marca 2016 - piątekPoranek to klasyka gatunku - pobudka, w miasteczko na śniadanie (coś na słodko i soki) i pakowanie. W międzyczasie jeszcze odwiedzamy dilera Yamahy i wypytujemy o motki, ceny i inne informacje. "Większe" motki i bardziej znane marki kupuje się w dedykowanych salonach. Natomiast mniejsze peirdziki widzieliśmy tu w sklepach AGD, wciśnięte między pralki a lodówki. Dodatkowo przymierzam jeszcze kilkanaście kapeluszy, by ostatecznie nie kupić żadnego. Niestety te fajne, kolumbijskie są drogie, duże i niewygodne w transporcie. Te mniejsze za to są pospolite i widziałam nawet w kilku wszyte metki "made in China". Odbieramy motorki z parkingu - bez problemu, właściciel nas bez problemu poznał, z szerokim u śmiechem gromkim "Polakkoooo!!!" Przejeżdżamy pod nasz hotel. Jest to wąska i stroma uliczka z zakazem zatrzymywania się. Motorki nie robią problemu, natomiast jakiś bogatszy lokales przed nami zaparkował szerokiego jeepa. Przez to kilka ciężarówek i autobusów ma spore problemy z przejazdem.  Ostatecznie obywa się bez uszkodzeń, agresji/klaksonów czy też wzywania "straży miejskiej" Oni się tu też średnio przejmują takimi rzeczami.Czuć już koniec wyjazdu. Gdzieś w głowie tli się myśl, że to koniec, że trzeba wracać, że jeszcze dwie "nieprzespane" noce i kierat od nowa. Z każdym porannym kilometrem ta myśl staje się coraz głośniejsza. Do Medellin nie mamy daleko, ale znowu nie jedziemy najłatwiejszą drogą. Po drodze ostatni raz wpatrujemy się w plantacje kawy, bananów i bambusowe "lasy".Niestety musimy się w bić na główną drogę. Asfalt jest równiutki i czarny, ale podróż wcale nie mija szybciej. Główne drogi to większy ruch, ciężarówki i remonty, objazdy i ruch wahadłowy. W jednym miejscu utykamy na dobre pół godziny. Jest ciepło, więc tym bardziej czuć smród pojazdów.Przed Medellin zaczynają tworzyć się korki. Wyprzedzanie ciężarówek nie zawsze jest możliwe. Kluczymy jak tylko się da, ale nie zawsze się da. Marek raz lekko obrywa drzwiami omijanego samochodu, ale nic złego się nie dzieje.Ruch w Medellin jest jak w każdym mieście dość... intensywny. Na szczęście drogę mamy prostą, choć nawigacja każdego z nas po wklepaniu tego samego adresu pokazuje inną trasę i inne miejsce docelowe. Jedziemy na nawigację Marka. Udaje nam się nawet pogubić, gdy on znika za jakąś ciężarówką, a mnie nie udaje się już wykonać żadnego manewru i tkwię zblokowana między pojazdami. No pięknie. Nawet nie wiem gdzie jechać, nie mamy ze sobą kontaktu przez interkomy, mogę próbować dzwonić na komórkę, ale to będzie i tak grubsza operacja, bo wymaga tego, żeby każde z nas zatrzymało się gdzieś w bezpiecznym miejscu. Gdy tak rozmyślam co tu zrobić i lawiruję między autami, dostrzegam Marka na mojej wysokości dwa pasy w lewo (albo dwa "międzypasy", bo jedziemy między autami). Uff, udaje nam się znowu wbić jedno za drugim i jedziemy. Nawigacja pokazuje, że prawie jesteśmy u celu, ale okolica wygląda raczej nie tak jak powinna. Zamiast spokojnej dzielnicy mamy tu "typowe małe miasteczko". Pod wskazanym przez navi adresem Carrera 80 nie ma absolutnie nic, co by przypominało miejsce, z z którego braliśmy motki. Zatrzymujemy się, żeby ustalić gdzie jechać, bo wyniosło nas na jakieś północne rubieże miasta Wbijamy do Marka koordynaty z mojego zumo i  umawiamy się, że jak znajdziemy gdzieś myjnię, to umyjemy motki, żeby Harry nie marudził, że jeździliśmy po jakimś nieodpowiednim dla tych motków terenie. W końcu to nie enduro, żeby jeździć offem... taaa...Jak na złość nie ma nigdzie myjni, więc gdy dojeżdżamy do celu (tym razem okolica się zgadza) stajemy na coś do zjedzenia. Trafiamy na jakiś vege-hipster-slow-food-bar więc ceny duże a porcje małe, w dodatku bez mięcha, za to z kolendrą, więc nie najadam się szczególnie, za to Marek znowu zgarnia kawałek mojej porcji. Niedługo później jesteśmy już pod kliniką weterynaryjną i rozpakowujemy bagaż z motków. Trzeba jeszcze odkręcić wszystkie  "systemy", udoskonalenia i zgraźniacze, więc trwa to dobry kwadrans. Harry z uśmiechem na nas patrzy i nawet nie komentuje czystości motków. Odparkowujemy je do garażu i przebieramy w cywilne ciuchy. Oczywiście trzeba się teraz przepakować i dopakować to, co zostało u Harrego na przechowaniu. Oddajemy mu dokumenty, a on nam kaucję.Jest przed 17:00, autobus mamy o 20:00, więc Harry zaprasza nas do baru na rogu na pożegnalne piwko. Okazuje się, że to taki sklepo-bar, ze wszystkim i niczym, prowadzony przez znajomego Harrego, Mauricio. Klientela to też sami znajomi, więc co chwilę ktoś się do nas dosiada. Harry opowiada nam o sobie, o  Kolumbii, jak tu trafił. Opowiada historie ludzi, którzy przewijają się przez nasz stolik. Jedno piwko zamienia się w dwa, trzy, pięć, w przypadku Marka zamienia się w rum, najpierw zwykły, potem taki ośmino- czy dziewięcioletni. Harry stawia.Jest super wesoło, ciepło i przyjemnie, ściemnia się i coraz bardziej zbliża się czas odjazdu. Harry "przekonuje" nas, żebyśmy pojechali kolejnym autobusem o 22:00. Tak też robimy. Około 21:00 podjeżdża taksówka i zabiera nas na dworzec. Osiem piwek (oczywiście 0,33 L) w moim przypadku i nie wiadomo ile i czego w przypadku Marka, powoduje, że przejazd taksówką jest wyjątkowo śmieszny, a kupowanie biletów sprawne jak nigdy.Przy pakowaniu się do autobusu dostaję kwitek na bagaż z moim ulubionym numerem. Obsługa dworca plombuje drzwi, pani z obsługi nagrywa wygląd wszystkich pasażerów kamerką i jedziemy. Zakrętami go Bogoty.Przejechane: 148 km

Kolumbia 2016 - Dzień 13 - Spacer w chmurach

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 13 - Spacer w chmurach

10 marca 2016 - czwartekNoc jest wyjątkowo zimna. Wychłodzone ściany powodują, że tym bardziej się to odczuwa. Od teraz nawet do "ciepłych krajów" będę zabierała cieplejszy śpiwór. Dwa koce, którymi się przykrywam dają radę. Udaje się dospać do 8:30! Chyba wczorajszy dzień dał się mocno we znaki, bo organizmy musiały się zregenerować. Okazuje się, że w kocach ani materacach nie mieszkały żadne krwiopijcze bestie, bo nic nie swędzi, ani nie ma żadnych oznak pogryzienia.W ogóle jeśli chodzi o robactwo to jest tu zupełny luz i spokój.Na zewnątrz jest pełne słońce, więc idę sprawdzić widok. W końcu dojechaliśmy po ciemku, wśród błyskawic, więc ukształtowania terenu mogliśmy się jedynie domyślać. Oto więc jesteśmy w wioseczce niskich domków, przed nimi ogródki "jak nasze" z koniczyną, mleczami i stokrotkami, dwa pieski na łańcuchach, w tle góry i chmury. Słonko przyjemnie grzeje, więc łapię promienie studiując mapę. Mamy półtora dnia do wykorzystania.Pakujemy się na motki i podjeżdżamy kilkaset metrów do głównej drogi. Tam w jednej z trzech knajp zamawiamy śniadanie. Kawa smakuje jak dwa rozpuszczone cukierki kopiko ;) Wystrój też jest ciekawy, poza eklektycznym umeblowaniem na ścianach wiszą "zdjęcia": Świętej Rodziny, Ostatniej Wieczerzy, krów, koni i World Trade Center z 11 września...Przy drodze przed knajpką jest posterunek policji i jeden z policjantów pilnuje tam porządku czy ruchu czy cokolwiek. Ruszając spod knajpy lekko naginamy przepisy przejeżdżając przez podwójną ciągłą na skrzyżowaniu, ale nie robi to na nim żadnego wrażenia.Postanawiamy przejechać droga, którą odpuściliśmy wczoraj. Z głównej cofamy się kilka kilometrów w kierunku wulkanu. W sumie o tym nie wspomniałam, ale wczoraj, na tym odcinku zarówno Marek jak i ja mieliśmy uślizgi kół - na tym samym zakręcie - ja tylne, Marek przednie, ale bez nieszczęśliwego finału. Dzisiaj droga jest lepsza, suchsza i przede wszystkim - jest jasno. Odnajdujemy skręt na Termales. W sumie dobrze, że tu wczoraj po ciemku nie jechaliśmy, bo droga, która początkowo jest dobra, po chwili staje się wąska i szutrowo-kamienista.Ale co ciekawe - 7 km od drogowskazu jest... full wypas pięciogwiazdkowy hotel z basenem z ciepłą woda i innymi atrakcjami (można wygooglać Hotel Termales del Ruiz). Z jednej strony - szkoda, bo wczoraj był bliżej niż cokolwiek innego, gdybyśmy tu zjechali. Z drugiej strony - wtedy nie poznalibyśmy uroków lokalnej agroturystyki i szczękania zębami (w moim przypadku) w lokalnym przybytku i na pewno wydalibyśmy sporo więcej za nockę.Droga zaczyna być naprawdę coraz bardziej odpowiednia dla hard enduro a nie piździków na  'łysych| oponkach. Żeby tylko nie złapać gumy... Są kamienie, strumyczki, błoto. Czasami droga jest podmyta lub zapadnięta, tak, że nie wiem jak tędy może przejechać jakikolwiek samochód. W dodatku są panowie "koszący dżunglę" - jakieś prace konserwatorskie zieleni, czy coś.  Chwilę poniżej są panowie "sprzątający dżunglę" - czyli  usuwający z drogi te chaszcze co ci pierwsi panowie wrzucili.Wjeżdżamy na cywilizowaną drogę. Dla mnie znowu kończy się to prawie czołówką - z jeepem, który za szeroko wziął prawy zakręt i w zasadzie, mimo mojej prawidłowej pozycji w moim zakręcie, maksymalnie przy prawej krawędzi jezdni, jedynie hamowanie mogło mnie uratować. Pan z zapierdzielającego  jeepa przejechał koło mnie bezrefleksyjnie.Przejeżdżamy przez różne industrialne miejsca, by w końcu wbić się w Manizales. Tam znajdujemy punkt z sokami i ordynujemy sobie przerwę. Pani lekko myli soki, ale i tak jest ok. Każde z nas wciąga solidne smoothie zastępujące lunch.na wylocie z miasta tankujemy maszyny i kierujemy się na północ. Niestety kawałek trasy musimy zrobić "po własnych śladach" sprzed dziesięciu dni. Okolica jest standardowa: trzcina cukrowa, bambusy, banany, kawa.Odbijamy w nieznana nam drogę. Stajemy na kawkę w małym miasteczku. Jest ciepło, więc wypinam membranę z kurtki. Błąd. Gdy oddalamy się nieco od miasteczka niebo zasnuwa się deszczowymi chmurami.Bawimy się tak z deszczem w chowanego. Raz się ubieramy w przeciwdeszczówki, raz rozbieramy. jedziemy na granicy frontu i w zależności od tego, po której stronie góry jesteśmy to albo pada, albo nie. Choć jak na tutejsze warunki to ledwo mży (w Polsce by to był już solidny deszcz).Dojeżdżamy do Aguadas i tu postanawiamy zostać na noc. Miasteczko ma superstrome ulice, które nawet strach przejeżdżać na jedynce, zarówno w dół, jak i w górę. nie mówiąc o zawracaniu na nich...Udaje się znaleźć hotel, ale nie ma parkingu. Niby pani z recepcji tłumaczy jak skorzystać z takiego "zaprzyjaźnionego", ale tam odprawiają nas z kwitkiem, więc szukamy na własną rękę. Kluczymy po stromych ulicach i w końcu udaje się coś znaleźć - przy innym hotelu. Pan właściciel chyba nie kuma, ze my chcemy tylko parking, więc prowadzi nas jeszcze do hotelu i pokazuje pokój. Nie, my tylko parking,.. I wtedy zaskakuje - nie ma problemu (choć widać, ze jest lekko zawiedziony), tylko żeby nie blokować kierownicy. nie dostajemy żadnych kwitów. I w sumie zastanawiamy się czy motki jutro będą,..Wracamy kilkaset metrów do naszego hotelu, po czym idziemy w miasto. Najpierw trzeba coś zjeść. Zaczynamy od frytek i kiełbasy. Potem trzeba dojeść w innym miejscu - więc podudzia z kurczaka. A potem deser - drożdżówki i/lub soki.Łazimy przez chwilę po mieście - przed posterunkiem policji widzimy wieli posąg policjanta-anioła stróża za skrzydłami otaczającymi dziecko. W miasteczku są też super wielkie tzn długie schody. Na całą długość ulicy. Wspinamy się po nich, zęby rozruszać nogi i spalić jedzenie. Po drodze trafiamy na siedzącą na nich ćmę wielkości dłoni.Potem siadamy na murku na głównym placu, obserwując, do której z knajp chce nam się iść na wieczorne piwo. W końcu wybieramy knajpę na pięterku z widokiem na plac. I na jednego dużego GSa, którym ktoś podjeżdża pod stragany z żarciem jak do "drive thru"Czas się zbierać. To ostatnia normalna noc w Kolumbii. Następna to będzie autobus, kolejna - samolot, więc porządne łóżko czeka dpoiero po powrocie do domu.Przejechane: 180,3 km

Kolumbia 2016 - Dzień 12 - Czynny wulkan

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 12 - Czynny wulkan

09 marca 2016 - środa Śniadanie jest wybitnie niewyszukane - jajecznica z ryżem i szklanką soku. Zmywamy się dość sprawnie z miasteczka, jeszcze tylko po drodze tankując, żeby mieć pełne baki, bo mamy zamiar zapuścić się w odludzia. Z głównej drogi skręcamy na Santa Isabel - to niby tylko 40 km, ale droga bardzo wymagająca, bo pozakręcana. Ani chwili odpoczynku -same winkle. W dodatku zaczynają się autostradowe szutry - super przyjemnie się po tym jedzie, do czasu gdy muszę gwałtownie hamować, bo jadąca z przeciwka spychaczo-koparka jest na kursie kolizyjnym i muszę ją przepuścić. Pozakręcana droga pnie się w górę, a temperatura spada z nieznośnej do przyjemnej.Ruch na drodze jest niewielki, ale co jakiś czas przewijają się jakieś pojazdy. W oddali na zboczu góry widzimy ciężarówkę, która również pnie się w górę. Po jakimś czasie udaje się nam ja dogonić, ale z wyprzedzeniem wcale nie jest łatwo, bo zakręt goni zakręt. Za jednym z nich ciężarówka nagle postanawia się zatrzymać, więc mamy kolejne przymusowe hamowanie awaryjne, ja w dodatku w pochyleniu, bo dla mnie zakręt się jeszcze nie skończył. Ale przynajmniej ją możemy teraz ominąć.Droga czasami jest podmyta i zawalona w przepaść poniżej. Ale wtedy w skale po drugiej stronie widać świeże wykucie, przywracające szerokość drogi mniej więcej do pierwotnego stanu.W Santa Isabel zatrzymujemy się na kawę. Oprócz tego, że jest słodka i bardzo mała, to w miarę mocna, tzn chyba najlepsza jaka do tej pory piliśmy, nie licząc tej 10x droższej w Popayan.Obok kafejki po raz kolejny widzę plakat dotyczący wirusa Zika. Póki co komarów naprawdę było mało i tylko na pustyni Tatacoa. Choć rzeczywiście - wredne france, bo cztery ugryzienia, jakie mi zafundowały spowodowały dość spory odczyn zapalny. Mam jednak to szczęście, że komary wybierają wszystkich dookoła mnie, a ja najczęściej mogę się wykpić jedynie kilkoma bąblami, za to sporymi. W każdym razie nie cierpię szczególnie z powodu komarów. I szczerze - myślałam, że tu będzie z nimi większy problem - zaopatrzyłam się w malarone, ale po kilku dniach zarzuciłam jego stosowanie, bo przestałam widzieć sens, mimo, że go bardzo dobrze toleruję, bez najmniejszych skutków ubocznych.Inną atrakcją jest przyprowadzona przez jakiegoś lokalesa świnia. Jest wielka, porośnięta rzadką szczeciną i w dodatku robi hektolitrowe siku na środku ulicy przed kawiarnią ;)Łazimy jeszcze chwilę po głównym placu (standardowo z drzewem na środku i kościołem z boku), ale zaraz ruszamy w dalsza drogę. Podobno do Parku Los Nevados są dwie godziny jazdy. No, zobaczymy...Droga staje się zupełnie offroadowa. W dodatku czasami pokryta jakby mułem, który powoduje poślizgi na zakrętach. Po chwili pojawiaja się palmy woskowe, takie jak w dolinie Cocora.Do tego kanion, w który zjedziemy i wodospady. Jest magicznie.Droga jest dość trudna. Kilka razy tańczę na piachu czy kamieniach, raz moto mi gaśnie podczas ostrego podjazdu i ze dwa razy redukuję do luzu. Naprawdę ciężko się przyzwyczaić, że na samym dole nie ma jedynki... Dobrze, że Harry nie widzi tego, co robimy z tymi motocyklami. Zapytany, dlaczego nie ma w ofercie motocykli enduro, powiedział, że enduro jest nieopłacalne, bo wtedy ludzie za bardzo je pałują i są szkody i remonty itp... Chyba nie będziemy go uświadamiać, że robimy dokładnie to samo tylko na motkach zupełnie do tego niestworzonych. W końcu powiedział nam, że drogi są dobre, czyste i na pewno nie złapiemy gumy ani nie doświadczymy żadnej innej awarii... Oby...Dojeżdżamy do Murillo - kolorowego spokojnego miasteczka.Jest już popołudnie, więc warto coś zjeść. W jednej (chyba jedynej) otwartej restauracji zamawiamy po pstrągu. Marek jeszcze zamawia zupę. W efekcie dostaje jakieś lokalne flaczki. Pstrąg jest inny niż te poprzednie, bo jego mięsko jest lekko różowe, ale jest znakomity, podany z serem żółtym. Do tego smażone banany, sałatka, ogórek z majonezem i wisienką kandyzowaną i ryż z keczupem. A na deser jakiś nieduży pudding i owoc. Dla mnie całkowicie nieznany do tej pory. Granadilla, czyli męczennica języczkowata. Nie wiedziałam, że roślinki passiflory o pięknych kwiatkach dają takie dziwne owoce. Twarda "skorupka, lekko gąbczasta od środka, okrywająca coś, co wygląda jak żabi skrzek. Glut straszny, ale jednocześnie chrupiący milionem nasionek i bardzo smaczny, egzotycznie owocowy tj. "mechaty" w smaku. Super.Czas nagli, więc jedziemy dalej. Jednak kilka km za wioską odczuwamy wyraźny spadek temperatury. Stajemy więc i ubieramy się - ja w wełniane ciuszki termoaktywne (membranę mam już wpiętą i tak), Marek w przeciwdeszczówkę, bo chroni od wiatru.Wpadamy w kolejny offroadowy odcinek. Krajobrazy stają się coraz bardziej górskie. Na horyzoncie coraz lepiej widoczny staje się wulkan Nevado del Ruiz. To lodowiec o wysokości 5311 m n.p.m. Cały czas aktywny. Jak podaje Wikipedia: "W dniu 13 listopada 1985 roku nastąpiła erupcja wulkanu Nevado del Ruiz. Strumienie piroklastyczne stopiły pokrywę lodowcową na szczycie. Powstałe lawiny błotne spłynęły w dół stoku z dużą prędkością, pokrywając obszar do 100 km od epicentrum, w niektórych miejscach ponad 50 metrową warstwą. Kataklizm zniszczył wiele domów i miast. Miasto Armero, w którym zginęło około 21000 osób (spośród 28700 ofiar) zostało całkowicie pokryte warstwami gorącego mułu. Wybuch wulkanu Nevado del Ruiz uważany jest za największą katastrofę związaną z erupcją wulkanu w XX wieku."Marek cyka fotki a ja ruszam naprzód.W pewnym momencie daję mocno po hamulcah i staję jak wryta. Wulkan własnie wypuścił chumrę gazów i popiołu. Ups... czy bezpiecznie jest jechać dalej?Marka nie ma dłuższa chwilę, bo tez się zatrzymał podziwiać kolejne fazy kształtowania się chmury. W końcu dojeżdża do mnie i dalej pniemy się w górę.Nasza droga przebiega cztery kilometry od wulkanu. to naprawdę blisko. Krajobraz jest niesamowity. Są strumienie śmierdzące siarką, kolorowe skały. Widać espeletie i żółte krzaczki, które występują tu niczym kosodrzewina "u nas".Wjeżdżamy na 4150 m n.p.m. (choć na pomysł uwiecznienia tego na fotce wpadam jak już jest nieco niżej). Robi się naprawdę zimno - obstawiam że jest jakieś 6-7 stopni. Potem zjeżdżamy na nieco niższe wysokości, ale dalej jest chłodno. Droga idzie wyjątkowo powoli, bo co chwilę zatrzymujemy się na zdjecia, tak jest zjawiskowo. Jednocześnie czuć wysokość. Przejście kilku metrów, żeby zrobić fotkę, powoduje dziwną zadyszkę. To zupełnie inne zmęczenie niż to związane z wysiłkiem. Tu niby wszystko jest ok, ale rzadkie powietrze nie wysyca płuc i krwi jak należy. Motki tez jakby jada mniej żwawo. Dla mnie to rekord wysokości - nigdy nie byłam tak wysoko.Powoli się ściemnia, a my jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów od cywilizacji.Wtem wulkan robi kolejne "pfff" i puszcza następną chmurę dymu.Widok hipnotyzuje, więc "tracimy" coraz więcej czasu. Zapadają ciemności. Nasze motki maja kiepskie światła, a teren wcale nie jest lżejszy - dalej są kamienie, kałuże, strumienie, błoto. Zjeżdżamy w jeszcze większy off, boczną drogę prowadząca do zabudowań przy wejściu na piesze szlaki po parku narodowym. jest ciemno choć oko wykol, ale z zabudowań wychodzi jakaś kobieta, z którą Marek ucina pogawędkę. Tu noclegu nie możemy dostać, ale za jakieś 7 km powinna być restauracja z możliwością przenocowania. Jedziemy. Do ciemności doszły jeszcze mgły czy chmury, w każdym razie widoczność jeszcze bardziej spadła. Tak naprawdę mamy namioty, ale nawet nie ma ich gdzie rozstawić, bo nie ma absolutnie nic płaskiego dookoła. Ale za to zaczął się normalny adfalt. Po siedmiu km nic nie ma. Tzn jest coś ale zamknięte na cztery spusty. Jedziemy dalej. Znajdujemy jakiś pustostan i dyskutujemy czy tu się wbić, czy szukać czegoś dalej. Szukamy, ale odnotowujemy, że w razie czego możemy tu wrócić. Na horyzoncie widać błyskawice, wiec zanosi się na burzę. Natrafiamy na odnogę w lewo z napisem "Termales 6 km". Ciepłe źródła chyba nam nie są potrzebne, więc nie zjeżdżamy z głównej. Kilka kilometrów dalej pojawiają się jakieś zabudowania i psy. Marek pyta w jednym z miejsc o nocleg, ale w odpowiedzi dostaje gburowate "nie". Dojeżdżamy do głównej drogi. Tam, na skrzyżowaniu, w zamykającej się na dziś restauracji pytamy o nocleg. Młody chłopaczek wskazuje nam kierunek i mówi, że tam będzie "hospedaje", przy policji. Na motorkach to za 10 minut. Droga jest kręta, ale normalna, szeroka, równa jak stół. Jadąca z naprzeciwka ciężarówka hamuje gwałtownie - w jej światłach dostrzegam, że zatrzymała się, żeby przepuścić na drodze jakieś zwierzątko przypominające pancernika (może to i był pancernik). Dojeżdżamy do kolejnych zabudowań "za 10 minut" ale nie widzimy nic co by nas interesowało. Marek zasięga języka - tak, podobno tu jest... ale gdzie? Wjeżdżamy w boczną uliczkę i... jest... Marek rozmawia z gospodarzami. Pokazują mu jedno z zabudowań. Marek wraca z uśmiechem,a le trochę krzywym i mówi, że jest ok i bierzemy. Motorki wjeżdżają do środka i parkują  "w hallu". Już wiem skąd uśmiech. Za 35000 COP mamy agroturystykę pełna gębą. Telewizor działa, choć lekko śnieży, okno jest częściowo zabite dechami i w całości zasłonięte kilimkiem, a ja zaczynam się zastanawiać co mieszka w grubych kocach, które leżą na łóżkach. Za to fotele "w hallu" są funkiel nówki nieśmigane - częściowo jeszcze zafoliowane :) Nie wybrzydzamy, tylko bierzemy. Zapewne nie odbiega to od standardu, w którym żyją lokalesi (o ile nie jest lepsze!).Przebieramy się w cywilne ciuchy i idziemy "na drogę" do jednego ze sklepików po piwo - tradycji musi stać się za dość. Kupujemy kilka puszek. Krótki spacer przypomina o tym, że jesteśmy wysoko - na ponad 3000 m n.p.m. Miejscowość, w której wylądowaliśmy to Letras, na granicy dystryktów Caldas i Tolima. W kwaterce odpalamy puszki i delektujemy się wieczornym piffkiem przy newsach z TV mówiących m.in. o koncercie Rolling Stones w Bogocie.Pan gospodarz przynosi nam dwie butelki z gorącą wodą, mówiąc, ze to dla ogrzania stóp. Ja idę jeszcze pod prysznic - woda jest przyjemnie ciepła (ciekawy patent - mini ogrzewacz przepływowy zamontowany bezpośrednio na głowicy prysznicowej), choć łazienka wg mnie wymaga gruntownego posprzątania. Ale - nie takie rzeczy, nie marudzę, nie w takich warunkach się kąpałam ;)Łóżko jest twarde, ale nie na tyle, żeby trzeba było kombinować z jakimiś kocami. Będzie chłodno w nocy, już to czuć, więc ubieram się w moje wełniane termociuszki i zagrzebuję w śpiworek. Niestety wzięłam taki nie za ciepły, z optimum przy 20 stopniach, a tu będzie sporo mniej. trzeba było wziąć puchowy. Po chwili, pomimo rozgrzewającej butelki, czuję, że mi zimno. Odrzucam niechęć do wszystkiego co może żyć w tutejszych kocach i nakrywam się dwoma. Czubek nosa i tak mi marznie, ale nie na tyle, żeby nie dało się zasnąć. Dobry znak - wysokość też mi nie przeszkadza w zaśnięciu...Przejechane: 167,8 km