Mikropodróże: Doliną Popradu do serca Tatr

With love

Mikropodróże: Doliną Popradu do serca Tatr

With love

Miłośniczka górskich wędrówek, entuzjastka bliskich spotkań z naturą

test Post Miłośniczka górskich wędrówek, entuzjastka bliskich spotkań z naturą pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Mroczne Beskidy: „Ostał ci się ino sznur”, czyli samobójstwo w kulturze ludowej

With love

Mroczne Beskidy: „Ostał ci się ino sznur”, czyli samobójstwo w kulturze ludowej

Sznury, które pozbawiły człowieka ostatniego tchnienia, z miejsca śmierci znikają do dziś – czasem nie do końca wiadomo w jaki sposób. Choć czasy zabobonów, wydawać by się mogło, już dawno minęły, a ludzki światopogląd w dużej mierze się zracjonalizował, śmierć ciągle pozostaje tematem, który budzi emocje i… ciekawość. Mówi się, że kiedy w górach wieje halny, ludzie stają się nerwowi i częściej popełniają samobójstwa. Być może właśnie dlatego temat „wisieloków” wrósł tak mocno w kulturę ludową górali. Z dala od „poświęconej ziemi” Czy zdarzyło Wam się stanąć kiedyś na skrzyżowaniu dróg i nie wiedzieć, w którą stronę pójść? Zastanawiać się, gdzie zaprowadzi Was dana ścieżka i czy będziecie umieli znaleźć rozdroże ponownie, by skierować swoje kroki zupełnie gdzie indziej? A może musieliście zdać się tylko na własną intuicję, gdy zabrakło Wam innych argumentów? Rozdroża, miejsca, gdzie łączą się trakty prowadzące w różnych kierunkach, mają status szczególny. Wymuszają konieczność dokonywania wyborów i podejmowania decyzji, wywołują strach i niepokój, często wprowadzają w błąd. Zagubienie to doskonała okazja do sprowadzenia człowieka na manowce – z tego powodu demony i wszelkie złe moce szczególnie upodobały sobie rozstajne drogi. Nikomu nieprzynależne, nieokreślone i niepewne, były punktem schadzek czarownic udających się na sabat i spotkań czarowników z szatanem, który z dala od miasta w zamian za tajemną wiedzę zabierał dusze tym, którzy pragnęli parać się magią. To tutaj, z dala od „poświęconej ziemi”, czyli poza murami parafialnego cmentarza, grzebano samobójców, ofiary wypadków i skazańców, a matki pod osłoną nocy chowały gdzieś w krzakach zamordowane dzieci i poronione płody. Ciała tych pierwszych, którzy sami odebrali sobie życie, traktowano z wyjątkową ostrożnością i podejrzliwością. Wierzono, że duchy osób zmarłych nienaturalną śmiercią lubią działać na szkodę żyjących jeszcze ludzi – sprowadzają wiatr oraz intensywne opady deszczu, które niszczą plony. Taki przypadek miał ponoć miejsce w 1913 roku w Łapszach Niżnych, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł baca Józef Pitoniak. Zaraz po pogrzebie rozpętała się ogromna burza. Lało bez przerwy przez kilka tygodni, a po wsi rozeszły się pogłoski, że z grobu Pitoniaka słychać jęki. Zdesperowani ludzie, obawiający się klęski głodowej, nie wytrzymali napięcia – grupa mężczyzn zakradła się nocą na cmentarz, wykopała ciało z grobu i spaliła je na stosie z 24 kubików drewna, pilnując, by całkowicie zmieniło się w popiół. Po spaleniu bacy deszcz przestał padać. Sprawa w końcu wyszła na jaw. Za profanację zwłok sąd skazał 38 gazdów na kary do 30 dni aresztu i grzywny. Innym sposobem zapobiegania ulewie było wyciągnięcie trupa z mogiły i powtórne zakopanie, ale na cudzym gruncie, za dziewiątą miedzą – wielokrotność liczy trzy, uważanej za magiczną, miała gwarantować skuteczność przeprowadzanego rytuału. Liczby magiczne pomagały porządkować otaczający świat i wyznaczały pewne granice, w obrębie których łatwiej było się ludziom poruszać. W Karpatach Zachodnich szczególne znaczenie miały liczby 3 (Trójca Święta, trzy upadki Chrystusa, zmartwychwstanie po trzech dniach), 7 (siedem grzechów głównych i siedem dni, w czasie których Bóg stworzył świat), 9 (trzykrotność liczby trzy) i 13 (liczba przynosząca pecha – trzynasty apostoł). Miejsca naznaczone piętnem śmierci, zwłaszcza tej, która przyszła nagle i nienaturalnie, starano się zabezpieczyć, aby uchronić dobytek przed pomorem a siebie samego przed niespodziewaną śmiercią. Stawiano więc na rozstajnych drogach krzyże i budowano kapliczki, a rejony te omijano z daleka, by niepotrzebnie nie narażać się na spotkanie ze złymi mocami. By je odstraszyć, ciała samobójców przykrywano stosem kamieni i obsadzano cierniem, dziką różą lub głogiem, czasem też makiem, będącym rośliną z pogranicza światów, wywołującą tak zwaną „małą śmierć”. Jego ziarenka uchodziły za niezwykle skuteczny środek w walce z upiorami. Sypano je do trumien i grobów osób podejrzewanych o możliwość przeistoczenia się w demony, wierząc że nawet jeżeli powstaną z mogiły, będą musiały się zatrzymać, by pozbierać rozsypany mak. Rytuały i magiczne właściwości niektórych przedmiotów Świadomość przemijania budziła w ludziach lęk i przerażenie, z drugiej strony jednak śmierć postrzegana była jako brama prowadząca do krainy zmarłych, granica, za którą nie ma już chorób, bólu i nieszczęścia. Aby ten strach okiełznać, stosowano skomplikowany system nakazów i zakazów, który określał zasady postępowania ze zwłokami i pozwalał się odnaleźć w kryzysowej sytuacji. Śmierć z własnej ręki nie była jednak tak prostą sprawą, jak mogłoby się wydawać. Jeżeli człowiek powiesił się w pomieszczeniu, starano się, by jego ciała nie wynosić drzwiami. Przeciągano je zatem pod progiem, przez specjalnie zrobiony otwór, lub wyrzucano oknem, co miało chronić przed piorunami, gradem i powrotem duszy zmarłego, która błąkać miała się po świecie. Wisielców nie myto ani nie przebierano w inne ubrania. Ludzie bali się dotykać takiego człowieka, wierząc, że zginął z rąk diabła – a od ciemnych mocy lepiej się trzymać z daleka. Na polanach i pod lasami, w bezpiecznej odległości od ludzkich siedlisk, budowano prymitywne cmentarze, na których rzadko kiedy stawiano krzyże. Poszczególnych mogił oraz samego cmentarza w żaden sposób również nie oznaczano – zwłoki okładano jedynie kamieniami i zasypywano ziemią, resztę pozostawiając naturze. Zarówno samobójczy akt, jak i ciała wisielców traktowano z pogardą. Chowanie zwłok z dala od cmentarza parafialnego miało nie tylko zabezpieczać przed nieszczęściami, które mógł ściągnąć zmarły, ale także być swego rodzaju piętnem dla tego, który targnął się na własne życie. Za sprawą kontaktu ze śmiercią, część przedmiotów i fragmentów ciała należących do zmarłego, zwłaszcza wisielca, nabierała magicznych właściwości. Szczególnym zainteresowaniem osób uprawiających magię cieszyły się fragmenty ubrania (np. nitka wyciągnięta z koszuli, pas) i sznur, na którym się ktoś powiesił. Nawet mały jego kawałek, noszony przy sobie, zapewniał właścicielowi szczęście i powodzenie w życiu. Spośród fragmentów ciała czarownicy najbardziej cenili sobie palec ucięty tuż po odnalezieniu zwłok, dłoń, zęby, kości, włosy i… genitalia samobójcy. Baca Gruś z Krościenka używał włosów łonowych wisielca do pokonania czarów rzuconych na stado owiec. Z kolei noszenie przy sobie wysuszonych genitaliów powodowało niesłabnącą potencję seksualną u mężczyzn. Nie trzeba chyba wspominać, jak bardzo pożądanym artefaktem były wśród miejscowych górali? Mroczne historie ukryte w nazwach Ludzie o samobójcach mówili niechętnie, niechętnie urządzali im również pogrzeby – były zwykle ciche i skromne, uczestniczyła w nich tylko najbliższa rodzina, która wstydząc się czynu krewnego, próbowała o nim jak najszybciej zapomnieć. Pochówek zazwyczaj odbywał się bez udziału księdza, pod osłoną nocy. Większość ludzi bała się miejsc, gdzie chowano samobójców – unikano ich nawet za dnia, by nie kusić losu. Skazani na wieczne zapomnienie samobójcy rzadko kiedy mogli liczyć na uwagę, nawet podczas Święta Zmarłych. Grzebano ich często na granicach wsi, w ziemi, która nie należała do nikogo. Ich zbieg oznaczano dawniej kamiennymi kopczykami – stąd powszechnie występujące w Beskidach Kopce (Trzy Kopce, Cztery Kopce, Góra Pięciu Kopców). Miejsce wybrane na cmentarz dla samobójców musiało być stosunkowo rzadko uczęszczane, jednak łatwo dostępne, tak, by można do niego bez problemu dowieźć zwłoki zmarłego. Ciała samobójców wywożono na górę  na starych, rozsypujących się wozach o kołach bez żelaznych obręczy, które po pogrzebie (zmarłych zakopywano lub strącano w przepaść) porzucano jako nieczyste. Zwyczaj ten miał odstraszyć wiernych od popełniania samobójstwa i być przestrogą przed tym, co może ich spotkać, gdy nie będą przestrzegali jednego z najważniejszych przykazań – życie dane od Boga było święte i należało je szanować. Z czasem samobójców zaczęto grzebać pod cmentarnymi murami. Miejsca pochówku w górach i na rozstajach dróg z czasem zarosły, a do dzisiaj pozostały po nich tylko nazwy. Wisielak, Wisielec, Wisielakówka, Obwiesie, Zabite, Mogielica czy Mogiła to tylko niektóre z nich, które ciągle można znaleźć na mapach Beskidów. Towarzyszą im często równie posępne i owiane złą sławą wzgórza, na których tracono skazańców. Szubienica, Szubieniczna Góra czy Szubienna Góra, na których dokonywano egzekucji, stały się jednocześnie miejscami pochówku – przestępców także grzebano zwyczajowo w niepoświęconej ziemi, w pobliżu miejsca kaźni. Czasami, zbaczając z górskich szlaków, nadal trafić można na ich kości. — Na podstawie: U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz – „Czary góralskie”, U. Janicka-Krzywda – „Zwyczaje, tradycje, obrzędy”, Józef Nyka – „Tajemnice skalnej ziemi”. Post Mroczne Beskidy: „Ostał ci się ino sznur”, czyli samobójstwo w kulturze ludowej pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej

With love

Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej

Sznury, które pozbawiły człowieka ostatniego tchnienia, z miejsca śmierci znikają do dziś – czasem nie do końca wiadomo w jaki sposób. Choć czasy zabobonów, wydawać by się mogło, już dawno minęły, a ludzki światopogląd w dużej mierze się zracjonalizował, śmierć ciągle pozostaje tematem, który budzi emocje i… ciekawość. Mówi się, że kiedy w górach wieje halny, ludzie stają się nerwowi i częściej popełniają samobójstwa. Być może właśnie dlatego temat „wisieloków” wrósł tak mocno w kulturę ludową górali. Z dala od „poświęconej ziemi” Czy zdarzyło Wam się stanąć kiedyś na skrzyżowaniu dróg i nie wiedzieć, w którą stronę pójść? Zastanawiać się, gdzie zaprowadzi Was dana ścieżka i czy będziecie umieli znaleźć rozdroże ponownie, by skierować swoje kroki zupełnie gdzie indziej? A może musieliście zdać się tylko na własną intuicję, gdy zabrakło Wam innych argumentów? Rozdroża, miejsca, gdzie łączą się trakty prowadzące w różnych kierunkach, mają status szczególny. Wymuszają konieczność dokonywania wyborów i podejmowania decyzji, wywołują strach i niepokój, często wprowadzają w błąd. Zagubienie to doskonała okazja do sprowadzenia człowieka na manowce – z tego powodu demony i wszelkie złe moce szczególnie upodobały sobie rozstajne drogi. Nikomu nieprzynależne, nieokreślone i niepewne, były punktem schadzek czarownic udających się na sabat i spotkań czarowników z szatanem, który z dala od miasta w zamian za tajemną wiedzę zabierał dusze tym, którzy pragnęli parać się magią. To tutaj, z dala od „poświęconej ziemi”, czyli poza murami parafialnego cmentarza, grzebano samobójców, ofiary wypadków i skazańców, a matki pod osłoną nocy chowały gdzieś w krzakach zamordowane dzieci i poronione płody. Ciała tych pierwszych, którzy sami odebrali sobie życie, traktowano z wyjątkową ostrożnością i podejrzliwością. Wierzono, że duchy osób zmarłych nienaturalną śmiercią lubią działać na szkodę żyjących jeszcze ludzi – sprowadzają wiatr oraz intensywne opady deszczu, które niszczą plony. Taki przypadek miał ponoć miejsce w 1913 roku w Łapszach Niżnych, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł baca Józef Pitoniak. Zaraz po pogrzebie rozpętała się ogromna burza. Lało bez przerwy przez kilka tygodni, a po wsi rozeszły się pogłoski, że z grobu Pitoniaka słychać jęki. Zdesperowani ludzie, obawiający się klęski głodowej, nie wytrzymali napięcia – grupa mężczyzn zakradła się nocą na cmentarz, wykopała ciało z grobu i spaliła je na stosie z 24 kubików drewna, pilnując, by całkowicie zmieniło się w popiół. Po spaleniu bacy deszcz przestał padać. Sprawa w końcu wyszła na jaw. Za profanację zwłok sąd skazał 38 gazdów na kary do 30 dni aresztu i grzywny. Innym sposobem zapobiegania ulewie było wyciągnięcie trupa z mogiły i powtórne zakopanie, ale na cudzym gruncie, za dziewiątą miedzą – wielokrotność liczy trzy, uważanej za magiczną, miała gwarantować skuteczność przeprowadzanego rytuału. Liczby magiczne pomagały porządkować otaczający świat i wyznaczały pewne granice, w obrębie których łatwiej było się ludziom poruszać. W Karpatach Zachodnich szczególne znaczenie miały liczby 3 (Trójca Święta, trzy upadki Chrystusa, zmartwychwstanie po trzech dniach), 7 (siedem grzechów głównych i siedem dni, w czasie których Bóg stworzył świat), 9 (trzykrotność liczby trzy) i 13 (liczba przynosząca pecha – trzynasty apostoł). Miejsca naznaczone piętnem śmierci, zwłaszcza tej, która przyszła nagle i nienaturalnie, starano się zabezpieczyć, aby uchronić dobytek przed pomorem a siebie samego przed niespodziewaną śmiercią. Stawiano więc na rozstajnych drogach krzyże i budowano kapliczki, a rejony te omijano z daleka, by niepotrzebnie nie narażać się na spotkanie ze złymi mocami. By je odstraszyć, ciała samobójców przykrywano stosem kamieni i obsadzano cierniem, dziką różą lub głogiem, czasem też makiem, będącym rośliną z pogranicza światów, wywołującą tak zwaną „małą śmierć”. Jego ziarenka uchodziły za niezwykle skuteczny środek w walce z upiorami. Sypano je do trumien i grobów osób podejrzewanych o możliwość przeistoczenia się w demony, wierząc że nawet jeżeli powstaną z mogiły, będą musiały się zatrzymać, by pozbierać rozsypany mak. Rytuały i magiczne właściwości niektórych przedmiotów Świadomość przemijania budziła w ludziach lęk i przerażenie, z drugiej strony jednak śmierć postrzegana była jako brama prowadząca do krainy zmarłych, granica, za którą nie ma już chorób, bólu i nieszczęścia. Aby ten strach okiełznać, stosowano skomplikowany system nakazów i zakazów, który określał zasady postępowania ze zwłokami i pozwalał się odnaleźć w kryzysowej sytuacji. Śmierć z własnej ręki nie była jednak tak prostą sprawą, jak mogłoby się wydawać. Jeżeli człowiek powiesił się w pomieszczeniu, starano się, by jego ciała nie wynosić drzwiami. Przeciągano je zatem pod progiem, przez specjalnie zrobiony otwór, lub wyrzucano oknem, co miało chronić przed piorunami, gradem i powrotem duszy zmarłego, która błąkać miała się po świecie. Wisielców nie myto ani nie przebierano w inne ubrania. Ludzie bali się dotykać takiego człowieka, wierząc, że zginął z rąk diabła – a od ciemnych mocy lepiej się trzymać z daleka. Na polanach i pod lasami, w bezpiecznej odległości od ludzkich siedlisk, budowano prymitywne cmentarze, na których rzadko kiedy stawiano krzyże. Poszczególnych mogił oraz samego cmentarza w żaden sposób również nie oznaczano – zwłoki okładano jedynie kamieniami i zasypywano ziemią, resztę pozostawiając naturze. Zarówno samobójczy akt, jak i ciała wisielców traktowano z pogardą. Chowanie zwłok z dala od cmentarza parafialnego miało nie tylko zabezpieczać przed nieszczęściami, które mógł ściągnąć zmarły, ale także być swego rodzaju piętnem dla tego, który targnął się na własne życie. Za sprawą kontaktu ze śmiercią, część przedmiotów i fragmentów ciała należących do zmarłego, zwłaszcza wisielca, nabierała magicznych właściwości. Szczególnym zainteresowaniem osób uprawiających magię cieszyły się fragmenty ubrania (np. nitka wyciągnięta z koszuli, pas) i sznur, na którym się ktoś powiesił. Nawet mały jego kawałek, noszony przy sobie, zapewniał właścicielowi szczęście i powodzenie w życiu. Spośród fragmentów ciała czarownicy najbardziej cenili sobie palec ucięty tuż po odnalezieniu zwłok, dłoń, zęby, kości, włosy i… genitalia samobójcy. Baca Gruś z Krościenka używał włosów łonowych wisielca do pokonania czarów rzuconych na stado owiec. Z kolei noszenie przy sobie wysuszonych genitaliów powodowało niesłabnącą potencję seksualną u mężczyzn. Nie trzeba chyba wspominać, jak bardzo pożądanym artefaktem były wśród miejscowych górali? Mroczne historie ukryte w nazwach Ludzie o samobójcach mówili niechętnie, niechętnie urządzali im również pogrzeby – były zwykle ciche i skromne, uczestniczyła w nich tylko najbliższa rodzina, która wstydząc się czynu krewnego, próbowała o nim jak najszybciej zapomnieć. Pochówek zazwyczaj odbywał się bez udziału księdza, pod osłoną nocy. Większość ludzi bała się miejsc, gdzie chowano samobójców – unikano ich nawet za dnia, by nie kusić losu. Skazani na wieczne zapomnienie samobójcy rzadko kiedy mogli liczyć na uwagę, nawet podczas Święta Zmarłych. Grzebano ich często na granicach wsi, w ziemi, która nie należała do nikogo. Ich zbieg oznaczano dawniej kamiennymi kopczykami – stąd powszechnie występujące w Beskidach Kopce (Trzy Kopce, Cztery Kopce, Góra Pięciu Kopców). Miejsce wybrane na cmentarz dla samobójców musiało być stosunkowo rzadko uczęszczane, jednak łatwo dostępne, tak, by można do niego bez problemu dowieźć zwłoki zmarłego. Ciała samobójców wywożono na górę  na starych, rozsypujących się wozach o kołach bez żelaznych obręczy, które po pogrzebie (zmarłych zakopywano lub strącano w przepaść) porzucano jako nieczyste. Zwyczaj ten miał odstraszyć wiernych od popełniania samobójstwa i być przestrogą przed tym, co może ich spotkać, gdy nie będą przestrzegali jednego z najważniejszych przykazań – życie dane od Boga było święte i należało je szanować. Z czasem samobójców zaczęto grzebać pod cmentarnymi murami. Miejsca pochówku w górach i na rozstajach dróg z czasem zarosły, a do dzisiaj pozostały po nich tylko nazwy. Wisielak, Wisielec, Wisielakówka, Obwiesie, Zabite, Mogielica czy Mogiła to tylko niektóre z nich, które ciągle można znaleźć na mapach Beskidów. Towarzyszą im często równie posępne i owiane złą sławą wzgórza, na których tracono skazańców. Szubienica, Szubieniczna Góra czy Szubienna Góra, na których dokonywano egzekucji, stały się jednocześnie miejscami pochówku – przestępców także grzebano zwyczajowo w niepoświęconej ziemi, w pobliżu miejsca kaźni. Czasami, zbaczając z górskich szlaków, nadal trafić można na ich kości. — Na podstawie: U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz – „Czary góralskie”, U. Janicka-Krzywda – „Zwyczaje, tradycje, obrzędy”, Józef Nyka – „Tajemnice skalnej ziemi”. Post Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Bezpieczeństwo w górach: Orientacja w terenie

With love

Bezpieczeństwo w górach: Orientacja w terenie

With love

Poradnik: Jak znaleźć sobie nowych przyjaciół?

Pamiętam zeszłoroczny wyjazd na Trzeci Paragonowy Spęd w Bieszczadach. To była miłość od pierwszego wejrzenia, jeden z tych zbiegów okoliczności, który skrzyżował nasze życiowe ścieżki i rzucił nas na wspólną drogę – od tamtej pory często przemierzamy ją wspólnie. O każdej porze roku. W różnych konfiguracjach. Zawsze z tym samym entuzjazmem. Tak naprawdę nie zmieniło się nic. Nadal rozprawiamy wesoło o leśnych gwałcicielach, testosteronie, niepoprawnych politycznie żartach i o tym, że w Noc (Ku)pały się nie liczy. Tak naprawdę zmieniło się wszystko. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy wiele razy rozmawiałyśmy o tym, co nas boli, smuci i denerwuje, dzieliłyśmy się swoimi problemami, płakałyśmy sobie w ramię i pocieszałyśmy się: „Jesteś stara i brzydka, więc weź się, kurwa, ogarnij, bo szkoda życia – a niewiele ci go już zostało” (zawsze działa). Wypiłyśmy duże ilości alkoholu i zarwałyśmy wiele nocy. Przeszłyśmy x kilometrów górskimi szlakami i kilka razy zgubiłyśmy się w lesie. Znamy opowieści o swoich byłych, obecnych i przyszłych. Nasze poczucie humoru jest teraz czarniejsze od afrykańskich imigrantów, a dyskusje bardziej patologiczne od amatorskich aborcji. Choć jesteśmy zupełnie różne, więcej nas łączy, niż dzieli. Jestem pewna, że za 40 lat będziemy mieć ten sam błysk w oku, będziemy się śmiać równie głośno i nadal będziemy fałszować śpiewając „Teksańskiego”. Będą nas bawiły równie absurdalne rzeczy, choć pewnie zdążymy zapomnieć już o ludziach bez rączek, będziemy dla siebie równie wredne, choć na starość zrobimy się pewnie bardziej sentymentalne, a kiedy któraś z nas umrze pierwsza, będziemy stały nad jej grobem i przypominały sobie wszystkie historie, w których wspólnie brałyśmy udział. Ja i moje dziewczyny. Tym razem udało nam się spotkać niemal w komplecie. — Mówicie często, że nie podróżujecie, nie wychodzicie z domu, nie bierzecie udziału w ciekawych wydarzeniach, bo nie macie z kim. Bo Wasi znajomi pozakładali rodziny, mają dzieci i nie mają czasu na głupoty. Albo, że rozjechali się po świecie i nie macie już ze sobą kontaktu. Lub nie podzielają Waszych zainteresowań. Ostatecznie: mają Was głęboko w dupie. Wiecie co? Olejcie ich. Róbcie to, co lubicie, a nowi ludzie, z którymi fantastycznie można spędzać czas, pojawią się sami. Spotkacie się przypadkiem i po kilku przegadanych godzinach dojdziecie do wniosku, że czujecie się ze sobą jakbyście znali się całe życie (a przynajmniej nie od dziś). Odkryjecie, że śmieszą Was te same rzeczy i zapragniecie śmiać się razem jak najczęściej. Zaczniecie planować wspólne wyjazdy i nagle okaże się, że chodzicie do siebie na grilla, wpadacie do siebie się zdrzemnąć, gdy za daleko Wam do swojego domu i obiecujecie sobie, że powiecie sobie w twarz, że jesteście grubymi świniami, jeżeli pewnego dnia się roztyjecie. Jak znaleźć takich ludzi? To bardzo proste. Czasem wystarczy pozwolić się rzeczom dziać. — Z dedykacją dla Anidy, Magdy (nie Magdaleny), Martyny, Oli i Asi, która obiecała, że do nas wróci. Z podziękowaniami dla Bartka i Patryka z Paragonu z podróży, dzięki którym miałyśmy okazję się spotkać.  Autorem zdjęcia w nagłówku jest Krzysztof Stryj, człowiek z kulką, w którego obiektyw napatoczyłyśmy się na tegorocznej Pannonice. Post Poradnik: Jak znaleźć sobie nowych przyjaciół? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Gorce: Gorcstok 2015

- Cześć. Zabieramy cię na alternatywną imprezę – trzy męskie postacie wyrosły obok mnie jak spod ziemi. Spojrzałam w górę i zmrużyłam oczy, bo oślepiło mnie Słońce. – Ale… – wskazałam łyżką na miskę z zupką chińską, która leżała między moimi nogami. – Zupę też zabieramy. – No dobra – wstałam z trawy i poszłam. – Ej, to ty jesteś tą laską, która w zeszłym roku się tak wszystkiemu dziwiła? „Ojej, ale jak wy tu tak wszyscy śpicie? Ojej, ale dużo baterii! Ojej, ale dużo piwa!”? – zapytał ten, który niósł moją zupę. Tak. To ja. Nieustannie się czemuś dziwię, nieustannie się nad czymś zastanawiam i nieustannie rozkładam wszystko na czynniki pierwsze, próbując przeniknąć istotę rzeczy, które mnie otaczają – niezależnie od tego, czy to spotkane na leśnej drodze gówno, gdy akurat patrzę pod nogi, czy nocne, rozgwieżdżone niebo, jeżeli przypadkiem zadzieram głowę. Pamiętam, jak na jednym z zimowych, kursowych wyjazdów, kiedy prowadziłam grupę, zatrzymaliśmy się gdzieś w diczy, by przyjrzeć się napotkanym, zwierzęcym odchodom. Przez kilkanaście minut analizowaliśmy ich kształt i pozostawione wokół ślady, by ostatecznie ustalić, że niechybnie pozostawiła je sarna. Do dzisiaj uważam, że była to jedna z ciekawszych rzeczy, jakie spotkały mnie na kursie. Zgłębianie tajemnic zastanej rzeczywistości może być fascynujące, o ile tylko uświadomimy sobie, że wszystko może być ciekawe. Być może dlatego odkrywanie magicznych zakątków Beskidów jest dla mnie równie ekscytujące, jak niegdysiejsze podróże zagranico. A może nawet bardziej – bo teraz odkrywam świadomie. Jadąc na tegoroczny Gorcstok zastanawiałam się na przykład, czy będą tam osoby, z którymi spędzałam czas poprzednim razem. Ku mojej radości były! Pomimo tego, że od ostatniego spotkania minął rok i nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu, wszystko było dokładnie tak, jak wtedy – jak gdyby tych dwunastu miesięcy wcale nie było, a jedna impreza naturalnie przeszła w drugą. Od dawna powtarzam, ze w górach czasoprzestrzeń się zagina i dzieją się dziwne rzeczy, które czasami trudno wytłumaczyć. Tak czy inaczej, spotkanie ludzi, z którymi świetnie spędziłam czas poprzednim razem i teraz świetnie spędziłam go znowu, utwierdziło mnie tylko w przekonaniu, by Gorcstok uczynić swoją doroczną tradycją. Zaczęłam sobie wyobrażać, jak w każdy trzeci weekend sierpnia opowiadamy sobie o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich 12 miesięcy, jak przybywa nam mężów, żon i dzieci, jak zmieniają się nasze życiowe priorytety, jak zmieniamy się my sami, jak za kilkadziesiąt lat wchodzimy na Gorc z balkonikami i z odmętów pamięci próbujemy wygrzebać przeszłość, rzucając co jakiś czas: „A pamiętasz jak w 2015…”. Jak góry coraz bardziej w nas wrastają, jak stają się naszą częścią, jak my stajemy się ich częścią, by w końcu pewnego dnia, gdy odejdziemy już na zawsze, całkowicie zatracić tę granicę. Jagóry. Góryja. Słuchałam dźwięków gitary, która grała na odchodne, i żal było mi wracać. Od 10 miesięcy jestem w górach niemal w każdy weekend i ciągle mi ich mało, ciągle nie mam dość. Myślę, że od gór można się uzależnić dokładnie w taki sam sposób, jak od wszystkiego innego. Góry uzależniają od spokoju ducha, o który tak trudno w dzisiejszych zabieganych czasach, od czystości myśli, które na co dzień bombardowane są tysiącem informacji i od czasu, który płynie wolniej, o wiele wolniej, niż przed ekranem komputera. Uzależnienie od gór to wieczna tęsknota za miękką ścieżką, gdy idziesz przez betonową dżunglę. Za szumem drzew, gdy przedzierasz się przez miejski zgiełk. Za samotnością na szlaku, gdy pozostajesz samotny w tłumie. Gdy doświadczysz, gdy naprawdę to poczujesz, jeden, jedyny raz, już nigdy nie uwolnisz się od tego, by chcieć więcej. Można by to leczyć. Ale po co? Post Gorce: Gorcstok 2015 pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: 5 przydatnych rzeczy, które warto wrzucić do plecaka

Wiesz już, jak spakować plecak na tygodniowy wyjazd w góry. Dzisiaj opowiem Ci o kilku fajnych rzeczach, które przydały mi się podczas obozu wędrownego po Beskidzie Niskim – myślę jednak, że równie dobrze, jak w górach sprawdzą się na każdej innej wyprawie, podczas której człowiek targa ze sobą plecak i śpi w krzakach.  Ręcznik z mikrofibry Absolutnie genialny wynalazek! Ręcznik z mikrofibry zajmuje mało miejsca, jest lekki i da się go wcisnąć nawet do bardzo wypchanego plecaka – mój po zwinięciu jest wielkości dłoni i waży całe 106 gramów. Kto chodzi po górach z plecakiem, ten wie, że przy dłuższych wędrówkach każdy gram ma ogromne znaczenie, dlatego warto korzystać z postępu i brać ze sobą rzeczy z nowoczesnych materiałów, które z powodzeniem zastępują klasyki. Ręcznik świetnie wchłania wodę, szybko schnie i nie śmierdzi, jak mają w zwyczaju ręczniki z frotte. Pytając kiedyś o opinię na temat tego typu ręczników od pana w sklepie turystycznym usłyszałam, że nie nadają się do wycierania włosów. Pragnę zdementować tę plotkę – ręcznik poradził sobie z tym bez najmniejszego problemu (a pan był łysy). Camelbak Camelbak, czyli po ludzku bukłak na wodę z rurką, to kolejny gadżet, który na ostatniej wędrówce sprawdził się tak dobrze, że nie wyobrażam sobie już powrotu do zwykłej butelki. Przez długi czas byłam nastawiona sceptycznie do tego typu rozwiązania, bo wydało mi się na wyrost, ale faktycznie warto się zainteresować – nie trzeba za każdym razem ściągać plecaka, żeby dogrzebać się do wody ani robić wygibasów, by wyciągnąć ją z bocznej kieszeni (lub prosić kogoś, by to zrobił), woda nie nagrzewa się, nawet w upalne dni i nie trzeba się martwić, co zrobić z butelką, gdy się ją opróżni. Większość plecaków trekkingowych ma w środku specjalną kieszonkę, do której wsuwa się bukłak oraz specjalny otwór, przez który można przeciągnąć rurkę, by mieć ją pod ręką. Jeżeli przez całą podróż zamierzasz pić wodę, weź ze sobą dodatkowo musujące tabletki z witaminami lub rozpuszczalny izotonik – po kilku dniach picia czystej wody, będziesz miał jej serdecznie dość. Woda mimo tego, że nawadnia, wypłukuje składniki mineralne z organizmu, więc warto na bieżąco je uzupełniać. Uniwersalny żel do mycia Żel do mycia od Lagenko jeździ ze mną na wakacje od trzech lat i jest świetnym kompanem podróży, bo zastępuje kilka rodzajów kosmetyków, których zwykle używam. Sprawdza się zarówno jako żel do mycia ciała i twarzy, szampon, jak i płyn do demakijażu – nie szczypie w oczy. Żel jest super wydajny i za to najbardziej go lubię. Jedna butelka z powodzeniem wystarcza na 2-3 miesiące regularnego stosowania. Na krótsze wyjazdy przelewam żel do małej, plastikowej buteleczki, którą nabyć można w dowolnej drogerii, dzięki temu nie zajmuje wiele miejsca. Szczególnie mocno polecam go aktywnym kobietom, które są stale w ruchu, ale zależy im na właściwej pielęgnacji ciała. Żel dobrze nawilża skórę, co jest dla mnie ważne, zwłaszcza wtedy, gdy cały dzień przebywam na Słońcu i skóra szybko się przesusza. Tak, jeżdżę w góry po to, by uciec od cywilizacji, ale nie widzę powodu, dla którego miałabym straszyć ludzi spotkanych na szlaku – do plecaka wrzucam też zwykle podstawowe kosmetyki do makijażu, które pozwalają mi czuć się dobrze. Poza tym: jeżeli nie narysuję sobie oczu, to nie widzę :3 Siatkowy worek na pranie Na pomysł zabrania ze sobą siatkowego worka na pranie, który przypinać można do plecaka, wpadłam podczas szperania w Internetach za trikami na sprawne pakowanie. Aby ograniczyć liczbę zabieranych ze sobą rzeczy postanowiłam regularnie prać ciuchy, które ze mną poszły. Wieszanie ich na plecaku, żeby wyschły, jest problematyczne – po pierwsze dlatego, że łatwo je zgubić, przedzierając się przez krzaki, po drugie dlatego, że powiewające na wietrze majty są dla mnie najzwyczajniej w świecie krępujące. Siatkowy worek skutecznie rozwiązuje te dylematy – kilka osób zwróciło mi uwagę, że myślały, że ta siatka to integralna część plecaka. Warto zaopatrzyć się w szybkoschnące ubrania – po całym dniu wędrówki są niemal suche, czego nie można powiedzieć o bawełnie, która długo trzyma wilgoć. Mokre ciuchy, to złe ciuchy – szybko mogą się zaśmierdzieć. Linka do suszenia prania Ciuchy, które nie wyschły podczas wędrówki wywiesić można na sznurku rozciągniętym między drzewami. Cienka linka kosztuje grosze, a przydaje się w naprawdę wielu sytuacjach: poza wspomnianym sznurkiem na pranie z powodzeniem przyda się w przytroczeniu jakichś rzeczy do plecaka, przywiązaniu płachty, którą rozciągnąć można nad namiotem czy do związania kupy gałęzi, żeby wygodnie dociągnąć ją do ogniska i nie łazić trzy razy do lasu, kiedy pójść można raz. W kryzysowych sytuacjach, np. wtedy kiedy jest mgła, można się taką linką związać w kilka osób, żeby się nie pogubić albo np. przypiąć do niej plecak i spuścić go po skale w dół, żeby potem samemu bezpiecznie zejść, bez dodatkowego obciążenia. Gadżet, który zdecydowanie warto mieć w plecaku – zawsze. Masz rzecz, którą często zabierasz do plecaka, bo ułatwia Ci życie w podróży? Chętnie dowiem się, co to Komentarze są do Waszej dyspozycji. Wpis powstał we współpracy z marką Lagenko. Post Poradnik: 5 przydatnych rzeczy, które warto wrzucić do plecaka pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Mikropodróże: Małe Pieniny, Wysoka

Było późno, ale na zachodzie na pomarańczowo ciągle mieniły się resztki dnia. Księżyc wisiał już wysoko na niebie – wielki, okrągły i jasny. Piękna pełnia. Psy ujadały zapamiętale, podchodząc coraz bliżej. Nim weszłam do lasu, zaświeciłam czołówkę. Z ciemności łąki spojrzała na mnie setka oczu. Białe futro owiec jasnymi plamami odcinało się na tle trawy. Jestem pewna, że patrzyły na nas z podejrzliwością i zdziwieniem – kto w nocy lezie w góry i po co? Na bazę namiotową dotarliśmy później, niż początkowo zakładaliśmy. Zmrok zastał nas jeszcze na szlaku. Zameldowaliśmy się, zostawiliśmy graty i ochoczo zebraliśmy się, by pod osłoną nocy zdobyć najwyższy szczyt Pienin, Wysoką (1050 m. n. p. m.). Łysy świecił wystarczająco jasno, by na otwartej przestrzeni poruszać się bez dodatkowego światła. Noc była cicha i ciepła, z gatunku tych, kiedy oddycha się pełną piersią i uśmiecha do samego siebie, ciesząc z obecności „tu i teraz”. Mimo tego, że jest środek lata, nie mogę pozbyć się wrażenia, że pachnie już jesienią, tym specyficznym zapachem melancholii, który lada dzień, wraz z porannym chłodem, zacznie wciskać się w rękawy. Im jestem starsza, tym bardziej lubię ten czas przejścia, zmiany, kiedy przyroda przygotowuje się do umierania, kiedy odwieczny cykl natury zatacza koło i znowu z wytęsknieniem trzeba będzie czekać na pierwsze ślady wiosny po zawsze zbyt długiej zimie. Ścieżka na Wysoką była mokra i śliska po zeszłonocnej ulewie. Szłam w ciszy, uważnie stawiając kroki i napawając się jednocześnie sennym klimatem lasu. Kiedy wyszliśmy na szczyt, księżyc zdążył schować się już za chmurami, nieśmiało zza nich wyglądając, by ostatecznie przepaść i pogrążyć Ziemię w ciemności. Na horyzoncie ciemnym kształtem odcinała się grań Tatr, gdzieś w dole błyskały światła przejeżdżających samochodów i migały okna położonych w oddali domów. Ludzie pewnie kładli się właśnie spać, zasypiając z uśmiechem na ustach lub przeklinając swój los, szczęśliwi lub smutni, jacyś. Kim byli? Lubię świat z poziomu góry, z perspektywy set metrów, kiedy wszystko wydaje się śmiesznie małe i śmiesznie odległe, na swój sposób abstrakcyjne. Postaliśmy tam jeszcze chwilę i wróciliśmy do bazy, do ogniska. Ogień to mój ulubiony żywioł. Ma w sobie coś magnetycznego i hipnotyzującego, mogę siedzieć godzinami i wpatrywać się w pełgające płomienie, słuchać trzasków palącego się drewna i grzać w jego cieple. Siedzenie przy ognisku, w kręgu, ma coś z pierwotności, tego stanu naturalnej bliskości z przyrodą, kiedy człowiek obłaskawiając ją, jednocześnie ją szanował. Być może tysiące lat wcześniej, dokładnie w tym samym miejscu, siedzieli inni ludzie i też z zachwytem wpatrywali się w blask, który rozświetlał mrok, upatrując w nim metafizyki, rozumianej na sobie tylko znany sposób. Wsłuchiwałam się w dźwięki gitary i myślałam sobie, że mi tu dobrze, że mogłabym tak siedzieć i choć powoli spływało na mnie zmęczenie, wcale mi się nie chciało iść spać. Gałęzie świerku spalały się szybko, strzelając w górę w iskrami. Poczułam na twarzy pierwsze krople, które jakiś czas później, gdy leżałam już w namiocie, zamieniły się w deszcz. Rytmiczne uderzenia w dach wojskowego namiotu usypiały mnie, szum przepływającego opodal strumyka odprężał i koił. Sama nie wiem, kiedy odpłynęłam. O 4:30 obudził mnie dźwięk budzika. Świtało. Mokry świat powoli budził się do życia. — W Pieniny pojechałam w ramach wyjazdu „Góry po robocie”, organizowanego przez Studenckie Koło Przewodników Górskich w Krakowie. Polecam śledzić stronę i wypatrywać kolejnego wyjazdu. Weekend w środku tygodnia to świetna sprawa – choć potem człowiek przez cały dzień chodzi niewyspany, zdecydowanie warto. Post Mikropodróże: Małe Pieniny, Wysoka pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: 5 klimatycznych miejsc w Beskidzie Niskim, które warto odwiedzić

Łąka była pusta i cicha. Na jej środku stało dwóch mężczyzn. Wyciągnięte ręce jednego z nich zaciskały się na szyi drugiego. Trwało to może z pięć minut. Monochromatyczność barw potęgowała efekt dziwności. Stałam jak wryta. Komańcza, Bar Wanda - Japoński dramat – rzucił zza baru mężczyzna, wyglądający jakby przed chwilą ktoś wyciągnął go z PRL-u. – To już połowa i cały czas tak. – Aaa… A-ha – spojrzałam jeszcze raz na telewizor. Jeden koleś nadal dusił drugiego. – Piwo proszę. Wróciłam chwilę później. - Ponoć robi pan tu jakiegoś magicznego drinka. Przyszłam popatrzeć. Co jest w składzie? – zainteresowałam się specjalnością zakładu, Łemkowskim Młotem. – Wszystko – barman, inny niż wcześniej (ponoć ekspert), rzucił mi szybkie spojrzenie i wrócił do swoich eksperymentów. Spokojnie mógłby robić za alchemika. – Pięćdziesiątka tequli, dwudziestkapiątka białego rumu, dwudziestkapiątka wódki, dwudziestkapiątka dżinu, dwudziestkapiątka triple sec. Do tego sok z cytryny, lód i cola. Ale tylko odrobina, na kolor. Wywala z butów. Rekordzista wypił trzy i wracał do domu o jednym klapku. Po dwóch łykach zaczęło kręcić mi się w głowie. Jawornik Najgorzej, kiedy zachce Ci się sikać w środku nocy. Wygramoliłam się ze śpiwora, znalazłam czołówkę i wylazłam z namiotu, kierując się w stronę ścieżki. Było ciemno i cicho, w trawie niestrudzenie cykały świerszcze. Podniosłam głowę i przez długą chwilę gapiłam się w niebo. Mleczna Droga była doskonale widoczna. Nie zdążyłam zastanowić się nad marnością swojego istnienia we Wszechświecie, bo przypomniało mi się, dlaczego się obudziłam. Odganiając ćmy, które jak głupie leciały do światła latarki, znalazłam w końcu kibel. Oddając się radosnemu zaspokajaniu podstawowej czynności fizjologicznej jęłam rozmyślać nad przeszłością wsi, która zniknęła wraz z wysiedleniem Łemków. Kilkaset metrów dalej był cmentarz. Ponoć „nie ma jednego człowieka pochowanego na nim, który by nie miał wbitego w głowę ćwieka lub uciętej, i u nóg położonej, głowy”. Myślicie, że to zwyczaje rodem z czasów pogańskich wierzeń? A, takiego. Pochówki wampiryczne praktykowano jeszcze początkiem XX wieku. Zaczęłam sobie je wyobrażać. A potem bezgłowe trupy zakopane w ziemi. Przeszedł mnie dreszcz. Uchyliłam powoli drzwi wychodka i wyjrzałam na zewnątrz. Coś poruszyło się w krzakach. Trzy sekundy później byłam w namiocie. Jaśliska Kiedy Dariusz Jabłoński, reżyser „Wina truskawkowego”,  przyjechał do Jaślisk na dokumentację, nie zastanawiał się długo. Andrzej Stasiuk, autor „Opowieści galicyjskich”, na których został oparty film, nie był pewien. „Opisałeś wszystko tak precyzyjnie, a ja ci udowodnię, że to wszystko tu jest” – przekonywał pisarza Jabłoński. I miał rację. Był środek dnia. Upał lał się z nieba. Siedzieliśmy pod parasolami na rynku i sączyliśmy zimne piwo. To samo, kawałek dalej, robili mieszkańcy, przytupując bezwiednie do muzyki, która wypełniała niewielką przestrzeń miasteczka. Tego dnia miał odbyć się festyn. Scena już stała. Rysiek Riedel śpiewał którąś ze swoich smętnych piosenek. Kolorowe, nadmuchiwane zwierzęta patrzyły tępo przed siebie. Egzotyka żyrafy, zebry i hipopotama zaskakująco dobrze komponowała się ze swojskością świni, konia i jelenia. Bezczelnie podglądałam dwóch jegomości, którzy rozsiedli się na przystanku. Zamyśleni (nad czym?), spoglądali gdzieś w dal, każdy w swoją stronę. Wyjęci z życia, zatrzymani w czasie. Żywe pomniki teraźniejszości. Miałam wielką ochotę się do nich przyłączyć. Następnym razem. Nieznajowa Dolina Wisłoki jest pusta. Wyobrażałam sobie, jak mogła wyglądać kiedyś. Na słynne na całą okolice targi musieli ściągać ludzie z sąsiednich wiosek. Gwar ludzkich głosów mieszał się z muczeniem krów i odgłosami rżniętego w tartaku drewna. Przekupki zachwalały swoje towary, a ktoś mówił, że za drogo. Żydowscy kupcy, którzy przyjeżdżali tu ze Żmigrodu i Gorlic, targowali się. Ktoś na kogoś nakrzyczał. Ktoś kogoś popchnął. Ktoś przeprosił. Wieczorem wszystko cichło. Mieszkańcy wracali do swoich domostw. W powietrzu unosił się ciepły zapach domowych zwierząt. Żyli obok siebie i obok siebie zasypiali. W ’46 spakowali swój dobytek i ruszyli na wschód w poszukiwaniu lepszego jutra. Wieś opustoszała. Do dzisiaj pozostało po niej niewiele śladów. Natalia Hładyk, autorka projektu „Drzwi do zaginionego świata”, postawiła w Beskidzie Niskim kilka futryn. Stoją w miejscach, gdzie niegdyś stały łemkowskie chaty.  Prosty i wymowny symbol, zaproszenie do wejścia w świat, który przestał istnieć. Bardzo chciałam je zobaczyć, nacisnąć klamkę, przekroczyć próg. Prosta rzecz. Niezwykła. Radocyna Rozstajne. Nieznajowa. Radocyna. Jest coś w tych nazwach. Jakaś melancholia, które każe się zatrzymać. Zwolnić. Czas tutaj płynie inaczej. A może wcale nie istnieje. Szłam zakurzoną drogą i myślałam sobie, że mogłabym nie przestawać. Że nie ma tutaj nic, a jednocześnie jest wszystko. Hej, zobaczcie! Jakie piękne miejsce. A potem naszła mnie wątpliwość. Może lepiej nie pokazywać tego nikomu? Żeby nie zadeptali, nie hałasowali, nie przyjeżdżali. Chwilę później odetchnęłam z ulgą. Nie będą. Żeby dotrzeć na koniec świata, trzeba się postarać. Beskid Niski jest dla wybranych. Dla tych, którym naprawdę zależy. Dla Ciebie, Ciebie i Ciebie. A dla Ciebie nie. Post Poradnik: 5 klimatycznych miejsc w Beskidzie Niskim, które warto odwiedzić pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: Jak spakować plecak na tygodniowy wyjazd w góry?

Jest tylko jedna, gorsza, rzecz od pakowania plecaka – jego rozpakowywanie. Choć jedną i druga rzecz robię dość regularnie od jakichś 15 lat, nadal tak samo ich nie lubię. Uczenie się na własnych błędach pozwoliło mi jednak dojść do pewnej wprawy, dzięki czemu cały proces przebiega w miarę bezboleśnie. Za mną obóz letni w Beskidzie Niskim. Obozy letnie są super, bo można spać w namiocie i dzięki temu odwiedzić jeszcze więcej klimatycznych miejsc, do których ciężko byłoby dostać się zimą. Można również kąpać się w strumieniu, palić wieczorami ogniska i siedzieć przy nich do późna, a potem nie musieć wstawać o chorych godzinach, bo dni ciągle są jeszcze długie. O tym, co fajnego zobaczyć można w moim ulubionym Beskidzie napiszę innym razem, tymczasem dzisiaj podzielę się z Wami trikami na pakowanie plecaka, które zawsze się sprawdzają. 1) Jaki plecak wybrać? Kwestia doboru plecaka to temat rzeka. Na obóz postanowiłam zabrać moją 50-tkę (pojemność 50l), z którą zwykle jeżdżę na weekendowe wypady (ciągle w planach mam 35l). To mój jedyny większy plecak i przez jakiś czas zastanawiałam się, czy wszystko mi się do niego zmieści, ale szybko doszłam do wniosku, że taki litraż będzie świetnym ograniczeniem i dzięki temu na pewno zabiorę ze sobą tylko to, co rzeczywiście jest mi potrzebne. Jeżeli dopiero zamierzasz zaopatrzyć się w wyprawowy plecak, zwróć oczywiście uwagę na to, żeby był dopasowany do Twojego wzrostu i wygodnie leżał na plecach (choć to trudno ocenić w sklepie), ale sprawdź też, jak jest uszyty. Większość plecaków ma obecnie na spodzie osobną komorę na śpiwór lub (tak jak mój) po prostu drugi zamek na dnie – jedna i druga opcja jest rewelacyjnym rozwiązaniem, bo pozwala łatwo utrzymać porządek w plecaku, co jest (moim zdaniem) najważniejszą kwestią, jeżeli chodzi o jego pakowanie. Dzięki takiemu zamkowi łatwo dostać się do śpiwora czy butów na zmianę, bez konieczności wybebeszania całej zawartości. 2) Co ze sobą zabrać? Zasada jest prosta: im mniej, tym lepiej. Z mojego doświadczenia wynika, że najczęściej człowiek zabiera ze sobą za dużo, a potem idzie, męczy się i rzuca pod nosem kurwami, przeklinajać każde dodatkowe 100 g, które niesie na swoich biednych plecach. Mówi się, że waga plecaka z wyposażeniem nie powinna przekraczać 15-20% masy ciała i dobrze się tego trzymać. Wiadomo, inaczej będzie wyglądał plecak zapakowany na wędrówkę od schroniska do schroniska, inaczej, kiedy w planach jest spanie pod namiotami (jak na moim obozie). Załóżmy jednak tę drugą opcję. Odzież Jeżeli nie masz wprawy w pakowaniu plecaka, zrób tak: wyjmij z szafy ciuchy, które zamierzasz ze sobą zabrać, a potem schowaj połowę z nich. Serio. Pakowanie to sztuka, która wymaga kompromisów i wcale nie musisz mieć ze sobą czystej koszulki na każdy dzień wędrówki, tym bardziej, jeżeli będziesz miał okazję zrobić małą przepierkę. Nic się nie stanie nawet wtedy, gdy będziesz trochę śmierdział – jeżeli wędrujesz z grupą, to zupełnie nikomu nie będzie to przeszkadzało, bo śmierdzieć będą wszyscy. To wycieczka w góry w niskobudżetowych warunkach, a nie All Inclusive w Sharm El Sheikh. Wiem, że istnieje szkoła rolowania ciuchów, zamiast składania ich w kostkę, ale mnie to rozwiązanie nijak nie przekonuje. Składam na płasko w kostkę, układam jedno na drugim i voilà, można wkładać do plecaka. Do tej pory wrzucałam ubrania do reklamówki, ale kilka dni przed wyjazdem odkryłam świetne pokrowce do organizacji odzieży, które z powodzeniem zastępują podróżną szafę. Co bardziej ambitni mogą sobie takie ciuchy wcześniej jeszcze wyprasować, żeby zajmowały mniej miejsca, ale nie przesadzajmy – rzadko to robię nawet na co dzień. Na obóz wzięłam: 2 koszulki szybkoschnące, do noszenia w ciągu dnia 1 koszulkę bawełnianą, do noszenia wieczorem 1 termoaktywną bluzkę z długim rękawem, do spania 1 getry, do spania 1 krótkie spodenki, na wypadek ładnej pogody 1 długie spodnie, na wypadek złej pogody bieliznę (3 pary majtek, 3 pary skarpetek, 2 sportowe staniki) polar ortalionową kurtkę przeciwdeszczową pelerynę czapkę i rękawiczki kapelusz Przez całe siedem dni obozu było strasznie gorąco i padało tak naprawdę raz. Nie skorzystałam w ogóle z długich spodni, z kurtki przeciwdeszczowej i czapki, ale nie dajcie się zwieść urokom lata – wiem, że na pierwszej części obozu, która odbywała się w Bieszczadach, w nocy były przymrozki. Czapkę i rękawiczki wożę ze sobą zawsze, bez względu na porę roku. Ta pierwsza świetnie sprawdza się jako suszarka do włosów, kiedy jest chłodno, a właśnie umyło się włosy. Obuwie Im cięższy plecak, tym większą uwagę należy zwrócić na to, by buty stabilizowały kostki, zwłaszcza jeżeli nie chodzisz za często po górach i nie jesteś przyzwyczajony do stromych ścieżek pokonywanych ze sporym obciążeniem na plecach. Ja sama od kilku miesięcy hasam w letniej, lekkiej wersji obuwia trekkingowego, które co prawda jest poniżej kostki i muszę bardziej uważać, ale ma jedną, wielką zaletę: bardzo szybko schnie. A poza tym jest super wygodne. To ważne – jeżeli Twoje stopy dadzą ciała, to będziesz miał całą wycieczkę z głowy. Wiem, co mówię. Jestem, niestety, z tych nieszczęśników, którzy nieustannie użerają się z różnego rodzaju urazami – a to mnie coś obetrze, a to obgniecie, a to zrobią mi się bąble. Nic fajnego. Warto zabrać ze sobą drugą parę na zmianę – możliwość zrzucenia butów po całym dniu łażenia jest najlepszą rzeczą na świecie. Dobrze sprawdzają się sandały – można w nich wejść pod prysznic (jak się gdzieś jakiś nawinie, hehe), żeby nie nabawić się grzybicy albo do rzeki, żeby bezboleśnie przeprawić się na drugi brzeg. Spanie Namiot i śpiwór zajmują najwięcej miejsca w plecaku, dlatego dobrze zadbać o to, by były jak najmniejsze albo podzielić się ekwipunkiem z towarzyszem podróży, tak, jak robiliśmy na obozie – jedna osoba brała tropik, druga szkielet namiotu i ciężar rozkładał się na dwa plecaki. Planując wędrówkę, np. po Beskidach, warto wziąć pod uwagę bazy namiotowe, które działają w okresie wakacyjnym – można sobie na taką bazę namiotową wbić i zanocować w bazowym namiocie, jednak lepiej wcześniej taki nocleg sobie zarezerwować, żeby się potem nie okazało, że nie ma miejsca (w tygodniu generalnie są luzy, w weekendy bywa tłoczno). Zdrowie i higiena Przez wiele lat chodziłam po górach bez apteczki pierwszej pomocy. Kurs Przewodnika Beskidzkiego skrzywił mnie na tyle, że teraz mam ją ze sobą praktycznie zawsze. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać, a można śmiało założyć, że będzie potrzebna w najmniej spodziewanym momencie. Apteczkę można nabyć w sklepach turystycznych, sklepach BHP, przez Internet albo na stacji benzynowej – w apteczce samochodowej jest dokładnie to samo, co w „zwykłej”. Po zakupie warto przejrzeć jednak jej zawartość i uzupełnić o brakujące elementy, np. maseczkę do sztucznego oddychania. Nie zapomnij zabrać ze sobą leków, które regularnie przyjmujesz. Kosmetyki. No cóż. Jeżeli jesteś facetem, prawdopodobnie będzie Ci o wiele łatwiej, bo nie będziesz miał większych dylematów. Wyjścia są dwa: albo zabierasz ze sobą kosmetyki uniwersalne, które pełnią kilka funkcji, albo zabierasz miniatury kilku kosmetyków, których najczęściej używasz. Płyny dużo ważą, więc lepiej nie przeginać. W drogeriach dostępne są małe, plastikowe buteleczki, do których śmiało można przelać kosmetyki z pełnowymiarowych opakowań. Ja zawsze zabieram ze sobą kosmetyczkę, do której wrzucam wszystkie tego typu graty – oszczędza mi to potem szukania szczoteczki do zębów czy szczotki do włosów, które lubią ginąć w odmętach plecaka. Ważna rzecz: nożyczki do paznokci. Nie ma nic bardziej wnerwiającego, niż złamany paznokieć, który nieustannie się zahacza np. o ubranie. Elektronika Na obóz wędrowny jedzie się po to, żeby gardzić łącznością i pić wodę z kałuży, ale nie popadajmy w skrajności. Telefon komórkowy jest bardzo ważny – może się przydać do tego, by wezwać pomoc, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Najlepiej go wyłączyć, by nie marnować baterii. Od dłuższego czasu korzystam z power banka, który spokojnie wystarcza do naładowania telefonu kilka razy, kiedy nie mam dostępu do prądu. Jedzenie i picie Tym, co w plecaku waży sporo, jest picie, zwłaszcza w lecie, kiedy wysokie temperatury wymagają regularnego uzupełnienia płynów. Planując wyprawę warto zadbać o to, by każdego dnia mieć dostęp do świeżej wody i na bieżąco uzupełniać zapasy. Polecam zabrać ze sobą musujące, witaminowe tabletki albo izotoniki – po kilku dniach picia czystej wody ma się jej szczerze dość. Jeżeli zamierzasz korzystać z ujęć wody w terenie, na wszelki wypadek weź też ze sobą tabletki do jej odkażania. Rewolucje żołądkowe nie są najlepszym, co może spotkać Cię na szlaku. Świetnie sprawdza się suche, lekkie jedzenie: płatki owsiane, kuskus czy kasza manna, które pomieszać można np. z suszonymi owocami i mlekiem w proszku i zafundować sobie na śniadanie porządnego, energetycznego kopa. My na obozie dzieliliśmy koszty i ciężar wspólnie zjadanego jedzenia, więc o wiele łatwiej było nam transportować zakupione produkty. 3) Jak utrzymać porządek w plecaku? Zapamiętaj: porządek w plecaku to podstawa. Plecak, w którym jest porządek o wiele wygodniej się nosi. W plecaku, w którym jest porządek o wiele łatwiej wszystko znaleźć. Wreszcie: plecak, w którym jest porządek o wiele sprawniej można rozpakować i spakować ponownie, bez groźby, że coś się nie zmieści. Tak się bowiem dziwnie składa, że „w drugą stronę” zapakować się zwykle trudniej. Amerykańscy naukowcy właśnie pracują nad odkryciem, dlaczego tak się dzieje. Świetnym sposobem, który praktykuję od lat jest zapakowanie wszystkiego w reklamówki. Śpiwór – do reklamówki. Ciuchy, które ze sobą zabierasz – składasz na kupkę i do reklamówki (albo do wspomnianego wcześniej organizatora na ubrania). Ręcznik i bielizna – do reklamówki. Jedzenie – do reklamówki. Wszystko inne – do reklamówki. Tak posegregowane rzeczy o wiele łatwiej utrzymać w porządku, ale to nie wszystko. Dzięki temu, że siedzą w reklamówkach, nie zamokną. A nie ma nic gorszego niż po całym dniu deszczu wejść do mokrego namiotu, przebrać się w mokre rzeczy i wejść do mokrego śpiwora. Nie chcesz tego przeżywać. Ważna sprawa: zapamiętaj, w której reklamówce co masz. Najlepiej wybrać reklamówki o różnych kolorach, żeby się nie myliły. Generalnie reklamówek nigdy za wiele. NIGDY. Weź kilka dodatkowych ze sobą: włożysz do nich brudne ciuchy do prania, zrobisz z nich kosz na śmieci albo zapakujesz zabłocone buty, kiedy wreszcie będziesz miał okazję wrócić do cywilizacji i wyglądać jak człowiek. 4) Jak spakować plecak? Dobrze spakowany plecak, to plecak, z którym wygodnie będzie Ci się szło. Pod górkę, z górki i po płaskim. Dobrze spakowany plecak, to plecak, w którym nie ma ani jednego zbędnego przedmiotu. Rzeczy martwe są wredne i lubią się potem mścić. Dobrze spakowany plecak to w końcu plecak, o którym nie będziemy myśleć przemierzając górskie szlaki. A przynajmniej – nie będziemy myśleć za wiele i w kontekście zbyt wielu brzydkich słów. Słowo klucz, jeżeli chodzi o porządne pakowanie plecaka, to środek ciężkości. Optymalnie położony środek ciężkości znajduje się jak najbliżej kręgosłupa, a wysokość jego położenia uzależniona jest m.in. od trudności i ekspozycji terenu, po którym będziesz się poruszał, tego, czy będziesz szedł w górę czy w dół, a także od porywistości wiatru (sic!). Jeśli do pokonania masz stosunkowo prosty szlak górski, gdzie do utrzymania równowagi wystarczą Twoje własne nogi, dobrym rozwiązaniem będzie wysoko umieszczony środek ciężkości, na wysokości łopatek. Dzięki temu będziesz trzymał się prosto i z podniesioną głową będziesz mógł podziwiać piękne, górskie krajobrazy. Wadą tego rozwiązania jest nieco mniejsza stabilność. Jeśli będziesz poruszał się w ternie silnie eksponowanym, o stromych podejściach lub będziesz narażony na podmuchy boczne porywistego wiatru, środek ciężkości umieść niżej, na środku pleców.  Wadą tego rozwiązania jest znacznie mocniejsze pochyleniem ciała. Pamiętaj o właściwej kolejności: Na samym dole powinny znajdować się rzeczy lekkie, ale objętościowo duże, np.: śpiwór, zapasowe buty, itp. Następnie spakuj zapasową odzież i bieliznę. W środkowej części plecaka jest miejsce na cięższy ekwipunek, np.: jedzenie, butlę gazową lub kuchenkę turystyczną. To właśnie tutaj powinien znajdować się środek ciężkości plecaka. W górnej części plecaka, w kominie i pod górną klapę, spakuj często przedmioty, które powinny być pod ręką, np.: pelerynę, napoje, jedzenie na drogę, apteczkę pierwszej pomocy. Do kieszeni bocznych włóż potrzebne drobiazgi, np.: okulary, zapałki, kompas, przybory do pisania, dokumenty, itp. Karimatę, kijki trekingowe i namiot zamocuj na zewnątrz plecaka do specjalnych uchwytów i taśm, pamiętając o równomiernym rozłożeniu ciężaru. Pakuj się w taki sposób, aby jak najwięcej rzeczy włożyć do środka. Obijające się o ciało przedmioty są strasznie irytujące, poza tym łatwo je zgubić. Po każdym noclegu uważnie obejrzyj stan swojego plecaka i sprawdź, czy niczego nie zapomniałeś. Konieczność zawracania ze szlaku jest strasznie irytująca i dezorganizuje plan dnia. 5) Jak wyregulować plecak? Dobre dopasowanie plecaka do figury, to czynność podstawowa, która powinna poprzedzać każde wyruszenie w dalszą drogę. Oczywiście plecak należy dopasować dopiero wtedy, kiedy jest już kompletnie spakowany i śmiało można zarzucać go na plecy. Jak to zrobić? Zapakuj plecak, zapnij górną klapę i zarzuć plecak na plecy. Poluzuj pas biodrowy i inne taśmy, tak, by Cię nie uwierały. Zapnij i zaciśnij pas biodrowy, tak, by ciężar plecaka przeniósł się na biodra. Wyreguluj taśmy barkowe, tak, by plecak przylegał dokładnie do pleców, a środek jego ciężkości znalazł się jak najbliżej kręgosłupa. Jeżeli plecak jest za nisko, popraw ustawienie systemu nośnego (niektóre plecaki mają regulowaną wysokość szelek). Zapnij i zaciśnij pas piersiowy, tak, by dodatkowo odciążyć plecy. Ważne! Gdy poruszasz się po stromym terenie poluźnij lekko taśmy barkowe, tak, by plecak był lekko odchylony od pleców. Idąc pod górę naturalnie pochylasz się do przodu – plecak powinien wtedy pozostawać w pozycji pionowej i nie przygniatać zbytnio do ziemi. Macie swoje własne triki na pakowanie plecaka? Podzielcie się nimi w komentarzach! Post Poradnik: Jak spakować plecak na tygodniowy wyjazd w góry? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: Jak chronić się przed burzami w górach?

Doskonale pamiętam burze, które przechodziły przez Grybów, gdy byłam mała. W oknie, za którym szalał żywioł, stała gromnica i święty obrazek, które miały uchronić dom przez nieszczęściem. Z kolei babcia, dzierżąc w dłoniach różaniec, chowała się na klatce schodowej, z dala od elektryczności, która i tak była wyłączona. Zwykle w takich okolicznościach przyrody po prostu wywalało nam korki. Ciągle mam w głowie fluorescencyjny kolor przesuwanych w babcinych rękach paciorków, które kontrastowały z panującą wokół ciemnością. I choć dzisiaj w moc modlitwy już nie wierzę, wiem, że istnieje coś, co znacznie lepiej chroni przed zagrożeniami ze strony Natury: strach. Mamy lato, a jak lato, to i sezon na burze. Spośród ogromnej liczby porażeń piorunem w swojej historii TOPR odnotowało ponad 20 przypadków śmiertelnych. Jak myślisz, ile z nich skończyło się tragicznie, bo komuś wydawało się, że burza jest jeszcze daleko, albo że przejdzie bokiem? Co roku od porażenia piorunem giną lub uszczerbku na zdrowiu doznają ludzie, których burza zastała w środku lasu lub w dolinie, a więc tam, gdzie teoretycznie powinno być bezpieczniej. Problem w tym, że „bezpieczniej” w słowniku Natury nie istnieje, a wyładowania atmosferyczne mogą zdarzyć się właściwie wszędzie. Jak się przed nimi chronić? Przed wyjściem na szlak Burze nie pojawiają się niespodziewanie. Istnieje cały szereg symptomów, które sygnalizują jej nadejście i na które warto zwracać uwagę wybierając się na wycieczkę w góry. Absolutnie pewna metoda określania, kiedy i gdzie wystąpi burza oraz jak długo potrwa nie istnieje, jednak podstawowa wiedza na temat tego zjawiska z dużą dozą prawdopodobieństwa pozwala określić, kiedy ze szlaku warto zawrócić, by nie narażać się na niebezpieczeństwo. W góry najlepiej wyjść wcześnie rano, aby ominąć okolice szczytów w godzinach, w których najczęściej pojawiają się burze. Podczas burzy gwałtownie może spaść temperatura. Warto to wziąć pod uwagę pakując plecak. Zwróć uwagę na aktualne komunikaty pogodowe, a zwłaszcza na określenia takie jak: front burzowy, burza termiczna, front zimny/chłodny. Głównym typem chmur występujących w obrębie tego frontu jest cumulonimbus, czyli bardzo rozbudowany rodzaj chmur, które mają wysokość od kilku do kilkunastu kilometrów. Najczęściej przypominają kowadło, grzyb atomowy lub kalafior, a ich wierzchołek jest zwykle spłaszczony i gładki. Chmury tego rodzaju mogą być źródłem gwałtownych opadów deszczu, śniegu lub gradu, którym często towarzyszą wyładowania elektryczne. Cumulonimbus wygląda tak: W Internecie dostępne są mapy, na których na bieżąco obserwować można przemieszczanie się frontów burzowych oraz intensywność wyładowań atmosferycznych. Jednym z ciekawszych projektów jest Sieć Obserwatorów Burz, rozwijająca się, ogólnopolska siatka osób, które na bieżąco informują o gwałtownych zjawiskach atmosferycznych. Na stronie Fundacji zamówić można również przewodnik, liczący sobie 32 strony, który prezentuje podstawową wiedzę o burzach. Pogodę w Tatrach monitoruje na Facebooku portal Polskie góry. Obserwuj pogodę na bieżąco i zwracaj uwagę na sygnały, takie jak parne powietrze, wypiętrzanie się chmur kłębiastych, dobiegające z oddali dźwięki burzy. Jeśli od błyskawicy do uderzenia pioruna upływa mniej, niż 10 sekund, burza jest niepokojąco blisko i jak najszybciej trzeba podjąć środki ostrożności. Powietrze nasycone ładunkiem elektrycznym jest poważnym zagrożeniem dla życia. Uderzenie pioruna, który  z dużym prawdopodobieństwem gdzieś bardzo blisko uderzy, zwiastuje nastroszenie włosów, lekkie trzaski, brzęczenie i ogniki św. Elma na sterczących przedmiotach, zwłaszcza metalowych. Wyładowaniom tym mogą towarzyszyć bardzo ciche dźwięki w postaci syczenia lub świstu, a czasem może być to głośny gwizd. To ostatnie ostrzeżenie od Natury. O włosach, które stają dęba na skutek obecności ładunków elektrycznych w powietrzu, zrobiło się w mediach głośno kilka lat temu, kiedy pewien Amerykanin, Michael McQuilken, wrzucił na swojego bloga stare zdjęcie, na którym on i jego brat radośnie uśmiechają się, nie mając zielonego pojęcia o czyhającym na nich niebezpieczeństwie. McQuilken pisząc o tamtej sytuacji wspomina, że  kiedy uniósł do góry dłoń z obrączką, którą wówczas nosił, zaczęła ona głośno brzęczeć. Chwilę później grupa młodych ludzi zaczęła schodzić w dół, ponieważ gwałtownie spadła temperatura i zaczął padać grad. Wtedy uderzył piorun. McQuilken opisuje błyskawicę jako najjaśniejsze światło, jakie kiedykolwiek widział, porównywalne do światła, które powstaje przy spawaniu. Kilka sekund później rozległ się ogłuszający grzmot, a 18-letni wtedy chłopak zorientował się, że jego młodszy brat został porażony piorunem – upadł na ziemię, a z jego pleców unosił się dym. Chłopiec trafił do szpitala, ponieważ doznał oparzeń trzeciego stopnia, ale udało mu się przeżyć. Jeżeli burza zastanie Cię na szlaku Jeżeli mimo wszystko nie udało Ci się uciec przed burzą i znalazłeś się w jej zasięgu, pamiętaj o kilku, bardzo ważnych rzeczach. Najlepszą ochroną są z zasady wnętrza budynków z instalacją odgromową, budowle o konstrukcji stalowej, baraki z dachem czy ściankami z blachy oraz pojazdy z metalową karoserią (samochody, autobusy, wagony, kabiny kolejek górskich). Względne bezpieczeństwo dają wnętrza budynków, np. schronisk, nawet bez instalacji odgromowej – wtedy najlepiej znajdować się na środku sali, nie przy otwartych oknach i drzwiach, nie dotykać żadnych rur instalacji wodociągowej, gazowej, centralnego ogrzewania i przewodów elektrycznych. Stosunkowo bezpieczne są również stanowiska pod przęsłami kolei linowych i wyciągów, jednak z dala od podpór. Podobnie miejsca pod dużymi mostami, lecz nie w bezpośredniej bliskości filarów i przyczółków. Jeżeli w pobliżu brak bezpiecznego schronienia, unikaj szczytów i grani, niezabezpieczonych wież widokowych, skraju lasu z wysokim drzewostanem i skupisk stojących, zwłaszcza pojedynczych drzew. Szukaj schronienia tam, gdzie istnieje mniejsze prawdopodobieństwo uderzenia pioruna: we wklęsłościach terenu (niecka, wąwóz, nisza, jaskinia) lub w gęstym lesie (jednak nie tam, gdzie rosną drzewa wyższe, niż inne). Jeżeli burza zastanie Cię wysoko w górach, przykucnij, najlepiej stając na plecaku,  aby dodatkowo odizolować się od podłoża. Ludzi zabija napięcie krokowe (różnica potencjałów dwóch punktów podłoża odległych od siebie o długość kroku) – aby je zniwelować należy złączyć stopy i trzymać kolana razem. Nie wolno przeczekiwać burzy w okolicach żlebów, cieków wodnych i metalowych elementów asekuracyjnych, np. łańcuchów i drabin. Jeżeli wybrałeś się w góry większą grupą, w trakcie burzy jej członkowie powinni się rozdzielić – każdy chroni się indywidualnie. Przemierzanie szlaków podczas burzy mogą poważnie utrudnić gwałtowne opady deszczu i gradu, które powodują, że szlaki stają się bardzo śliskie. Uciekając przed burzą należy zachować ostrożność i stalowe nerwy. Powodem śmierci wcale nie musi być porażenie piorunem. Kilka lat temu w Tatrach turystka zbiegając z okolic Czarnego Stawu pośliznęła się tak niefortunnie, że upadając uderzyła głową o skały. Upadek okazał się śmiertelny. Pierwsza pomoc w przypadku porażenia piorunem W przypadku porażenia piorunem niezwłocznie należy wezwać pomoc medyczną, a zanim ratownicy przybędą, zabezpieczyć miejsce wypadku (dbaj przede wszystkim o bezpieczeństwo swoje i osób, którym nic się nie stało!), ogrzać poszkodowanego (nakryć kurtką, śpiworem lub folią NRC), ułożyć w pozycji bezpiecznej i poczekać na wznowienie akcji serca – najczęściej wraca sama, w kilkanaście sekund po porażeniu prądem. Jeżeli akcja serca zostanie zatrzymana, trzeba przeprowadzić reanimację i spróbować ją przywrócić, wykonując resuscytację krążeniowo-oddechową do czasu przekazania poszkodowanego w ręce służby medycznej. WAŻNE! Osobę porażoną piorunem można dotykać, nie porazi Cię prądem! Poszkodowany porażony piorunem może Cię nie widzieć i nie słyszeć na skutek uszkodzenia oczu i bębenków słuchowych. Wbrew przesądom, telefon komórkowy nie ściąga piorunów, choć lepiej unikać rozmawiania przez niego podczas burzy. Warto dobrze zabezpieczyć go przed deszczem (na przykład wkładając go do foliowego woreczka), aby w razie konieczności wezwania pomocy można było z niego bez problemu skorzystać. Numer alarmowy do GOPR/TOPR to 601 100 300 lub 985. Przewodnik obserwatora burz Dzięki uprzejmości Sieci Obserwatorów Burz, mam dla Was 5 egzemplarzy „Przewodnika obserwatora burz”, które pomogą Wam rozpoznawać dwa rodzaje burz, ich cechy charakterystyczne, umiejscowienie i kolejność występowania zagrożeń takich jak silny wiatr, opady gradu czy trąby powietrzne, dzięki czemu dowiecie się również, jak się przed nimi chronić. Przewodniki trafią do pierwszych 5 osób, które w komentarzach poniżej napiszą, że takowych potrzebują. var metaslider_2935 = function($) { $('#metaslider_2935').nivoSlider({ boxCols:7, boxRows:5, pauseTime:3000, effect:"fade", controlNav:true, directionNav:true, pauseOnHover:true, animSpeed:600, prevText:"<", nextText:">", slices:15, manualAdvance:false }); }; var timer_metaslider_2935 = function() { var slider = !window.jQuery ? window.setTimeout(timer_metaslider_2935, 100) : !jQuery.isReady ? window.setTimeout(timer_metaslider_2935, 1) : metaslider_2935(window.jQuery); }; timer_metaslider_2935(); Opracowano na podstawie: Andrzej Matuszczyk, „Wypadki przewodnickie w górach”, materiały TOPR Post Poradnik: Jak chronić się przed burzami w górach? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: A co, gdyby Beskidy były mężczyznami? – Którego wybrać

Każdy jest inny. Uwodzą, intrygują, nie dają o sobie zapomnieć. Prężą dumnie pierś lub kuszą tajemnicą. Jednego spotkasz przypadkiem i masz ochotę spędzać z nim każdy dzień, do końca życia. Drugiego znasz od dawna i choć go lubisz, doskonale wiesz, że to friendzone bez wyjścia. Wystarczy, że trzeci szepnie Ci do ucha: „Hej mała, chcesz ze mną szczytować?”, by momentalnie zmiękły Ci kolana. Moje Beskidy. Beskid Śląski – Gryfny karlus Fajny chłopak. Spoko ziom. Wyluzowany typ. Być może dlatego, że mieszka niedaleko czeskiej granicy. Nie da się go nie lubić – pójdzie z Tobą na imprezę, wesprze dobrym słowem w czasach kryzysu i zawsze będzie się śmiał z Twoich żartów, nawet jeżeli są suche jak bułka po trzech dniach noszenia w plecaku. Jeżeli poznasz go w podstawówce, możesz mieć pewność, że na starość nadal będziecie najlepszymi kumplami. Dobry kompan niespiesznych wędrówek. Chętnie pije piwo na szlaku. Beskid Żywiecki – Johny Bravo Najwyższy, najładniejszy, najlepszy. Nieco narcystyczny. Lubi być podziwiany i zdobywany, ciągle stara się uwieść młode, atrakcyjne kobiety. „Hej, mała. Mówił ci już ktoś, że mam piękne oczka?”. Dobra partia na dzielni, budzi zazdrość innych mężczyzn. „Hej, mała. Wskoczmy na motor miłości i zróbmy to, o czym myślisz, ale boisz się powiedzieć”. Przystojny i świadom swoich atutów, szczyci się dużą liczbą ciekawych miejsc, które ochoczo pokazuje. „Hej, mała. Patrz na moją klatę!”. Lubi placki. Beskid Mały – Ale wariat Cichy, niepozorny, ciągle na uboczu. Obserwator wydarzeń, nie lubi być w centrum uwagi. Pomijany w zaproszeniach na szkolne prywatki. Przy bliższym poznaniu zyskuje na wartości. Ośmielony opowiada rasistowskie dowcipy i śmieje się z grubych ludzi. Trzeba wiedzieć, jak go podejść. Kiedy spotykasz go po raz pierwszy, myślisz: „E, chujowy ten Beskid! Nic ciekawego tu nie ma!”. W ostatecznym rozrachunku można się w nim zakochać. Nawet jeżeli w dzieciństwie był rudy. Beskid Średni Kto? Gorce – Swój chłop Mimo, że nie ma iPhone’a i nigdy nie był w Starbucksie, wszyscy mają do niego szacunek. Mądry prostą, życiową mądrością, do której dochodzi się pasąc owce i często spoglądając w rozgwieżdżone niebo. Ludzie ze wsi często zwracają się do niego po radę. Odczynia uroki, nastawia złamane kości, zna się na amatorskich aborcjach. Ma za sobą ciężką przeszłość, doskonale pamięta wojenne czasy, nie lubi o tym rozmawiać. Często popada w zadumę. Beskid Wyspowy – Mąż z rozsądku Ani taki, ani siaki. Wystarczająco przystojny, by nie wstydzić się wyjść z nim na ulicę, ale zbyt mało, by chwalić się nim na Fejsie. Ma stałą pracę, 10-letni samochód i mieszkanie własnościowe. Zarabia tyle, by utrzymać 3-osobową rodzinę, ale nie dość, by częściej niż raz w roku wyjechać na wakacje nad polskie morze. Powie Ci, że masz fajne cycki, ale nigdy nie wpadnie na to, by przypiąć Cię kajdankami do łóżka. Ciocie go lubią. On lubi ich jarzynową sałatkę. Beskid Sądecki – Kolega z podwórka Prawdopodobnie macie ze sobą wiele wspólnego. Lubicie te same rzeczy. Śmiejecie się z tych samych żartów. Jest świetnym kumplem, ale możesz się spodziewać, że nic więcej z tego nie będzie. Mówi, że jesteś jego przyjaciółką i skrycie się w Tobie podkochuje, choć uparcie temu zaprzecza. Gdy nie patrzysz, on patrzy na Ciebie. Miał trudne dzieciństwo, jego rodzice się rozwiedli. Czasem trzeba się nieźle namęczyć, by do niego dotrzeć. Jeżeli w środku nocy powiesz, że jesteś głodna, przywiezie Ci burgera. Beskid Niski – Ciekawie brzydki Nigdy nie zwróciłabyś na niego uwagi, gdybyś nie poznała jego historii. Masz wrażenie, że mogłabyś przegadać z nim całe życie. Z uwagą słuchasz każdego zdania, które wypowiada z nabożną czcią, znając wartość słowa. Tradycjonalista, ceni sobie głębokie relacje międzyludzkie i bliskość natury. Introwertyk, nie lubi tłumów. Często chodzi sam na spacer i docenia swoje własne towarzystwo. Od ulic miasta woli zapuszczone, leśne ścieżki. Przytula się do drzew. Bieszczady – Dziki outsider Stary hippis, pamięta Tęczowe Kręgi na Tworylnem. Dziki, zarośnięty, nadal nosi długie włosy, choć już dawno zaczął łysieć. Umie grać na gitarze. Nie lubi konwenansów. Gdyby miał zostać postacią literacką, byłby Włóczykijem. Nie potrzeba mu wiele do szczęścia, a jego dom jest tam, gdzie jest jego serce. Dziewczyny mówią, że „ma to coś”, choć żadna nie jest w stanie tego zdefiniować. Wie, czym jest prawdziwe życie i nie zamieniłby go na żadne inne. A Ty, którego wybierzesz? Post Poradnik: A co, gdyby Beskidy były mężczyznami? – Którego wybrać pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Beskid Niski: Marsz od wschodu do zachodu Słońca

Im częściej wyjeżdżam z miasta, tym ciężej mi się do niego wraca. Najgorsze są poniedziałki. Niby jestem, niby siedzę za biurkiem, niby pracuję, a tymczasem moja głowa ciągle jest gdzieś w lesie, stopy nadal maszerują, a w uszach słyszę dźwięk przyspieszonego tętna, krążącej w żyłach krwi, która dostarcza do mózgu wyprodukowany przez setki tysięcy liści tlen. I kiedy kolejny dzień mija mi niepostrzeżenie, a z 8:00 robi się nagle 16:00, myślę sobie, że tak właśnie mija życie – przelewa się przez palce rytmicznie stukające w klawiaturę i setki skrollowanych na myszce metrów. Budzik zadzwonił o 3:45. Niechętnie otworzyłam jedno oko i spojrzałam za okno. Powoli zaczynało robić się jasno. Największą tragedią najdłuższych dni w roku jest to, że jest ich tylko kilka. Euforia nie zdąży nawet dobrze rozgościć się w mózgu, bo wypiera ją świadomość, że zaraz rozpocznie się powolny proces umierania, a w codzienność leniwie zacznie wkradać się mrok. I choć lato oficjalnie dopiero się zaczęło, dla mnie (paradoksalnie) w tym samym momencie zaczęło się kończyć. Im jestem starsza, tym bardziej ten moment przełomu lubię. Z większym zainteresowaniem przyglądam się światu. Zwracam uwagę na szczegóły. Chłód poranka był orzeźwiający. Zimna rosa osadzała się na palcach, kiedy idąc przez łąkę przeczesywałam rękami mokrą trawę. W powietrzu wisiała mgła. Rozmyte nią krajobrazy zawsze wydają mi się trochę nierealne, zawieszone gdzieś pomiędzy jawą a snem, pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym, co wyobrażone, kiedy kolorów i kształtów czasami trzeba się domyślać. Las o 5 rano ma w sobie coś magicznego, coś intymnego, czego nie widać za dnia. Wkracza się w niego jak w cudzą prywatną przestrzeń, jak do sypialni śpiącego człowieka – spojrzenie na delikatny ruch rzęs, na drgające lekko kąciki ust i rozrzucone bezładnie ręce zawsze mnie onieśmiela. Zapowiadano deszcz i kiepską pogodę, tymczasem przez gałęzie drzew przebijać zaczęło się Słońce, któremu wreszcie udało się dźwignąć nad horyzont. Szliśmy już trochę, a dzień nie zdążył jeszcze na dobre się rozpocząć. Perspektywa kilkunastu godzin wędrówki była na swój sposób podniecająca. Jest jakaś perwersja w długim marszu – z każdym krokiem człowiek jest coraz bardziej zmęczony, a jednocześnie coraz bardziej szczęśliwy. O ile dawniej miałam z tym problem, o tyle teraz (może to kwestia wprawy) niemal automatycznie przestawiam się na tryb „natura”, zostawiam za sobą miasto, pracę, wyłączam myślenie i zaczynam odczuwać – wdychać zapach mokrej ziemi, słuchać szmeru wiatru w liściach, dostrzegać różne odcienie zieleni. I nie wiem, co takiego jest w paprociach, w tej delikatnej roślinnej tkance, że zawsze najbardziej przyciąga moją uwagę i często każe mi się zatrzymać, tylko po to, żeby popatrzeć, jak na poszarpanych brzegach liści załamuje się światło. Zbliżała się Noc Kupały i ich obecność w lesie była dla mnie jeszcze bardziej niezwykła. Legendy o kwiecie paproci, magicznym, obdarzającym bogactwem, siłą i mądrością, widzialnym tylko przez okamgnienie, znane są już przecież od wieków. Szukało go wielu. Niektórzy zbłądzili w ciemnych zagajnikach i mokradłach, nigdy już nie wracając. Zdobycie rośliny nie było bowiem wcale takie łatwe – strzegły jej widzialne i niewidzialne straszydła, czyniące okropny łoskot, gdy tylko ktoś próbował się do perunowego kwiatu zbliżyć. W przededniu lata wierzyłam w to bardziej, niż zwykle. Tym, co najbardziej kojarzy mi się z latem, jest zapach siana. Ogłupiający. Pamiętam z dzieciństwa koszenie trawy, suszenie jej na łące i układanie w wielkie kopy, w których mieszkały robaki. Leżenie w nosem w wysuszonych źdźbłach i świdrujący w nosie zapach, od którego się kichało, a im bardziej się kichało, tym bardziej miało się go ochotę wdychać. Widok kop zawsze przenosi mnie o kilkanaście lat wstecz, do czasów wakacji, kiedy dni były tak długie, jak ten i niemal nie miały końca. Kiedy wychodziło się rano z domu i wracało późnym wieczorem z perspektywą tego, że nazajutrz będzie zupełnie tak samo. Nie wiem, kiedy dotarliśmy z powrotem do Bartnego. Wędrówka ma w sobie coś hipnotyzującego, jest jak medytacja w ruchu, kiedy każdy krok uspokaja swoją powtarzalnością. Tym specyficznym rodzajem zawieszenia na „teraz”, kiedy „wczoraj” i „jutro” przestają istnieć i jest to bardzo oczyszczające. Byłam zmęczona. Tym dobrym rodzajem zmęczenia, który zalewa mózg falą endorfin i uzależnia od radości z rzeczy prostych, których nie dostrzega się na co dzień. 28 km. 16 godzin i 22 minuty szczęścia. Marzy mi się, by wędrować w ten sposób w każde przesilenie i w każdą równonoc. Cztery wędrówki w ciągu dwunastu miesięcy, które pozwolą w pełni doświadczyć danej pory roku. Już nie mogę się doczekać września. Post Beskid Niski: Marsz od wschodu do zachodu Słońca pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Tam, gdzie zostawiłam kawałek siebie

- A wiecie co? – Co? – odpowiedzieli pytaniem na pytanie moi współtowarzysze podróży. – Adenozynotrójfosforan. – odparłam zadowolona. Mój mózg odgrzebał właśnie z mroków niepamięci bardzo trudne słowo i choć do końca nie pamiętałam, co w ogóle znaczy, wydało mi się świetnym testem na trzeźwość. Taka wiecie, językowa jaskółka, której zrobienia zawsze podejmują się tylko ci, którzy już trzeźwi nie są. Siedzieliśmy na sofie pod schroniskiem na Magurze Małastowskiej i sącząc słodką wiśniówkę świętowaliśmy rozdziewiczenie Szlaków Literatury, mojego nowego projektu, który od czasu, gdy go wymyśliłam, dostarcza mi tyle emocji, jak bym non stop ćpała. Zupełnie nie wiem, po co ludzie wydają pieniądze na narkotyki, kiedy organizm potrafi je sobie wyprodukować zupełnie sam. Przez długi czas wahałam się, czy jechać z kursem na Babią Górę, bo to ważny rejon, czy jechać w Beskid Niski realizować Szlak Antonycza, bo to ważne dla mnie, aż w końcu doszłam do wniosku, że Niski ciągnie mnie do siebie na tyle, że nie jestem w stanie dłużej się tej pokusie opierać. Magicznie było już w zimie, która jest najgorszą porą roku, spodziewałam się więc, że wiosną, która płynnie zaczyna przechodzić już w lato, totalnie oszaleję na jego punkcie. Co też się stało. Po czterech dniach na zadupiach powrót do Krakowa bolał mnie niemal fizycznie, pomijając fakt, że miałam ochotę siąść i płakać, bo zwyczajnie okropnie tęskniłam za lasami, łąkami i pustymi drogami wijącymi się przez łemkowskie wsie. Martyna mówi, że człowiek tęskni za miejscami, które odwiedził nie dlatego, że zostały one w nas, ale dlatego, że w tych miejscach zostawiliśmy cząstkę siebie. To ma sens. I tak: Zostawiłam kawałek siebie w lesie w Grybowie, w którym kiedyś mieszkały krasnoludki. Tarzałam się po mchu i będąc tak blisko natury czułam się najszczęśliwsza na świecie, nawet pomimo faktu, że okropnie pogryzły mnie komary. Wdychałam zapach ściółki i myślałam sobie, że gdybym przypadkiem umarła (wszyscy umrzemy), to chciałabym, żeby ktoś moje zwłoki zostawił właśnie w lesie, żebym z tym lasem na zawsze już mogła się połączyć. Nie przeraża mnie perspektywa końca – fascynuje wizja rozłożenia na atomy i wzięcia udziału w odwiecznym cyklu Natury. Zostawiłam kawałek siebie na Matelance, górce w Grybowie, na którą zawsze chodziło się na randki, gdzie udałyśmy się na spacer w towarzystwie przyjaciółki mej, Małgorzaty, z którą przez 12 lat siedziałam w jednej ławce i choć teraz nie spotykamy się już tak często, to nadal czujemy się tak, jak gdybyśmy widziały się wczoraj i to jest strasznie fajne. Siedziałam sobie na tej Matelance, patrzyłam z góry na Grybów i myślałam sobie o tym, że musiałam dorosnąć do tego, by to miejsce docenić i pokochać. I że zawsze będę lubiła tu wracać, gdziekolwiek by nie zamieszkała. Zostawiłam kawałek siebie gdzieś w drodze do Regietowa, kiedy podczas objazdowej wycieczki szlakiem cerkwi, zatrzymaliśmy się na chwile przy jednej z łąk, po której w oddali biegały konie, a na której, bliżej drogi, stał sobie kamienny krzyż pomalowany na niebiesko. Jedną z rzeczy, która najbardziej kojarzy mi się z Beskidem Niskim są właśnie te przydrożne krzyże. Jest ich mnóstwo i spotkać można je niemal wszędzie. Idealnie komponują się z naturą. Jeżeli miałabym wskazać, gdzie mieszka bóg, to właśnie tam: na łące, w lesie, pod drzewem. A nie w kościelnych murach. Nigdy, przenigdy nie dajcie sobie wmówić, że religijność i duchowość, to jedno i to samo. Zostawiłam kawałek siebie na pniu drzewa przy potoku, którym podążaliśmy skacząc z kamienia na kamień i słuchając pluskania wody. I kiedy zobaczyłam że opodal rosną intensywnie zielone paprocie, niemal bezwiednie podeszłam do nich i zaczęłam pleść wianek, który wcisnęłam sobie na głowę zostając samozwańczą Królową Lasu, który faktycznie mógłby być moim królestwem, w którym mogłabym się zaszyć i biegać między drzewami, a potem spać na mchu. Dzisiaj naszła mnie taka wizja, że siedzę na tym pniu (bo faktycznie tak było) i spoglądam na rzekę (bo faktycznie tak było) a za tą rzeką zbierają się leśne zwierzęta, które do mnie przyszły. A ja patrzę na te zwierzęta i myślę sobie, że są zajebiste (tak nie było, ale gdyby przyszły, to bym tak pomyślała). Byłby tam lis z rudą kitą, pomrukujący groźnie niedźwiedź i cały zastęp śpiewających ptaków. Zostawiłam kawałek siebie na cmentarzu w Leszczynach, położonym zaraz obok drewnianej cerkwi. Może to dziwne, ale od dawna bardzo lubię cmentarze. Zwłaszcza te stare, z kamiennymi nagrobkami porośniętymi mchem i zarośnięte trawą. Cmentarz w Leszczynach należy do jednych z najpiękniejszych, jakie miałam okazję odwiedzić. Kiedy czasem mówię ludziom o tych swoich zainteresowaniach pytają: „Cmentarze? Ale to takie smutne miejsca. Czy to Cię nie przytłacza?”. Nie. Cmentarze jawią mi się jako pomniki życia, nie śmierci. Zastanawialiście się kiedyś, jakie historie mogą się kryć za tymi wszystkimi nagrobkami? Zostawiłam kawałek siebie na wspomnianej na początku wpisu sofie pod schroniskiem na Magurze Małastowskiej, na której przegadaliśmy wiele godzin, dochodząc w pewnym momencie do wniosku, że jest już na tyle późno, że przecież możemy poczekać do wschodu Słońca, które pojawiło się w zupełnie innym miejscu, niż się spodziewałam. I kiedy świat coraz bardziej cichł, pogrążając się we śnie, nad ranem zaczął śpiewać pierwszy ptak. A potem kolejny i kolejny. W pewnym momencie śpiewał już cały otaczający nas las, jak gdyby ziemia była jednym, wielkim ptasim śpiewem, a uczucie to było tak porażające, że tkwi mi w głowie do teraz i zostanie tam już chyba na zawsze. To był jeden z tych momentów, kiedy zupełnie nie myśli się o tym, by go utrwalić, tylko chłonie się go – na tyle intensywnie, że wypala jakieś znamiona na mózgu. Zostawiłam kawałek siebie w Bartnem, do którego zabrał nas Łukasz (dziękuję), a które okazało się jednym z tych miejsc na Ziemi, do których człowiek przychodzi i od razu czuje się jak w domu, a kiedy je opuści to strasznie za nim tęskni. Zostawiłam kawałek siebie w przepysznym żurku i pierogach po łemkowsku, w dźwiękach gitary, w śpiewie i w rozmowach o innej Justynie, która też studiowała socjologię, też była kiedyś nianią i też kocha Bałkany. Opuszczałam Bartne z myślą, że prędzej  czy później tam wrócę i że zdecydowanie będzie to prędzej, niż później. Tam mieszka magia. „(…) gdy nadejdzie koniec, będziemy mieli tylko to, co przeżyliśmy. Umierając, utracimy to wszystko. Ale kto wie, czy właśnie na tym nie polega heroizm ludzkiego losu. Im życie było bogatsze, intensywniejsze, mocniejsze, tym więcej oddajemy śmierci. Możemy nasze dni przesiedzieć w kącie, nieruchomo, pozwalając by omijała nas uroda świata, ponieważ być może umrzemy z mniejszym żalem. Wybór należy do nas.” Andrzej Stasiuk / „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” Post Tam, gdzie zostawiłam kawałek siebie pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Małe Pieniny

Od dawna powtarzam, że w głębi serca jestem wieśniaczką. Duże miasta okropnie mnie przytłaczają, męczą i (co tu dużo mówić) wnerwiają na tyle, że czym prędzej mam ochotę z nich uciekać. O ile jestem jeszcze w stanie zdzierżyć Kraków i siódmy rok wieść z nim (toksyczny co prawda, ale jednak) związek, o tyle szczerze nie znoszę Warszawy i z każdą wizytą w niej uczucie to się pogłębia. I nie, nie mam nic do stolicy i nie mam zielonego pojęcia, o co kaman w konflikcie, który panuje między tymi miastami. Gdyby Toruń, czy Gdańsk wyglądały tak, jak Warszawa, to nie lubiłabym ich dokładnie tak samo. Piszę o tym dlatego, że tuż przed wyjazdem w Pieniny pojechałam na dwa dni na Targi Książki, które to właśnie w Warszawie się odbywały. Na targach, jakichkolwiek, fajnie jest być przez godzinę i potem iść sobie do domu, ale kiedy człowiek spędza tam czas od rana do wieczora, to jest to przeżycie traumatyczne. A przynajmniej dla mnie jest. I gdyby nie to, że udałyśmy się tam w ramach współpracy z pewną firmą, to w życiu bym się na tak szalony czyn nie porwała, bo jedynym miejscem, w którym toleruję dzikie tłumy jest Woodstock. Ale Woodstock to zupełnie inna rzeczywistość. Do Krakowa dotarłyśmy grubo po północy. Kiedy Fafik przy postoju na fajkę powiedziała mi, że mam tak przekrwione oczy, jakbym tydzień chlała, stwierdziłam, że pierdzielę i na pierwszy dzień Pienin nie jadę. Jak pomyślałam, tak uczyniłam i kiedy się wyspałam, spłynęła na mnie błoga świadomość, że najbliższy dzień spędzę w górach. Wpakowałyśmy się po południu do samochodu, wraz z dwoma innymi dezereterkami, i pomknęłyśmy do Szczawnicy, zatrzymując się po drodze w Krościenku nad Dunajcem, by zobaczyć w jednym z kościołów diabły z wielkimi penisami (było zamknięte) i zjeść lody u Marysi (hint: te same lody można kupić w filii na Karmelickiej w Krakowie, polecam, bo są przepyszne!). Ten wyjazd był piękny, bo prosto po lodach niemal od razu wbiłyśmy na imprezę przy ognisku, na której to odśpiewaliśmy Hymn Flisaków i zaprawdę, powiadam Wam, nie chcielibyście tego słuchać na trzeźwo. Świetnie bawiliśmy się do późnych godzin nocnych i kiedy nastawiałam budzik, ze zgrozą patrzyłam na cyferki, które sugerowały, jakoby do pobudki były zaledwie dwie i pół godziny. Dramatycznej sytuacji nie poprawiał fakt, że w domku, w którym spaliśmy, pizgało złem i nie mogłam zasnąć, bo mną telepało. Kiedy rano, w trybie zombie, przywlekłam się do schroniska, wszyscy nucili pod nosem Hymn Flisaków, od którego nie mogliśmy się potem uwolnić przez cały dzień. Szalenie lubię niebieski szlak graniczny przez Szafranówkę, którym sobie szliśmy. Miałam okazję szlajać się po nim we wrześniu ubiegłego roku, kiedy (oczywiście) zgubiliśmy się, a nikt z nas nie wiedział, co też widać przed nami, za nami i z boku. Kurs Przewodnika skutecznie leczy z tej błogiej nieświadomości, nie tylko jeżeli chodzi o panoramy, ale też o zwierzęta i rośliny napotykane po drodze. I tak np. można dowiedzieć się, że tylko w Pieninach żyje (bardzo ładny, skądinąd) motyk Niepylak apollo, którego larwy żyją na rozchodnikach wielkich albo że kopytnik pospolity, niepozorna roślina, w medycynie ludowej wykorzystywany był do amatorskich aborcji (nie próbujcie tego w domu). Że o rozpoznawaniu zwierzęcych odchodów nie wspomnę. Po drodze spotkaliśmy owce. Kiedy byłam tam poprzednim razem, też spotkaliśmy owce. Kto wie, być może były to nawet te same owce, co wtedy. Owce są spoko i jeżeli kiedyś miałabym coś hodować, to (zaraz po alpakach) byłyby właśnie owce. Kawałek dalej leżała krowa, która miała na nas totalnie wywalone. Jej widok wyzwolił we mnie ogromną potrzebę zjedzenia burgera, którą to zachciankę postanowiłyśmy zrealizować w drodze powrotnej, zahaczając o Maca. Wyznaję zasadę, że na wyjeździe się nie liczy i nawet najgorszy syf wrzucony w żołądek nie wywołuje wtedy żadnych konsekwencji zdrowotnych. Serio. Pewnie myślicie sobie, że ta zielona trawa jest taka zielona tylko dlatego, że Was tam nie ma, albo że to jakiś śmieszny trik w Fotoszopie, ale nie. Tam wszystko naprawdę było tak dziko zielone i jaram się tym, jak schroniska w Beskidach, bo maj to zdecydowanie mój najulubieńszy miesiąc w roku, kiedy ta zieleń, po zimowym smutku, ciągle wydaje się szalenie abstrakcyjna, jakby nagle człowiek znalazł się na tapecie Windowsa. Wiecie, której. Drugim fajnym okresem jest koniec września i początek października, bo wtedy wszystko zaczyna umierać i bezkarnie można popadać sobie w melancholię. Wędrowaliśmy sobie zatem tym niebieskim szlakiem, a ja się czułam absolutnie szczęśliwa i doświadczałam jak przebywanie na łonie natury powoli wypiera traumę przebywania w Warszawie, którą przetrwałam tylko dlatego, że noc z czwartku na piątek spędziłam u Martyny. Martyna nakarmiła mnie bułą z czosnkiem niedźwiedzim, łososiem i kiełkami, a połączenie tych smaków śni mi się po nocach do dziś, albowiem jedzenie stanowi jeden z głównych sensów mojego istnienia i zdecydowanie żyję, żeby jeść, a nie jem, żeby żyć. Podczas dwóch dni spędzonych w stolicy wypowiedziałam więcej słów, niż podczas ostatniego miesiąca, co dla osoby, która generalnie nie lubi obcych ludzi, a jeszcze bardziej nie lubi z nimi rozmawiać, było strasznie męczące. Na szczęście na wyjeździe, poza tym, że musiałam mówić, gdy przejmowałam grupę, do wydobywania z siebie dźwięków nikt mnie nie zmuszał, więc zagłębiałam się w świat swoich myśli i było mi z tym bardzo dobrze. Po drodze wymyśliłam kilka fajnych rzeczy związanych z projektem, który wpadł mi ostatnio do głowy i mam nadzieję, że za jakiś czas w pełnej krasie będę mogła go objawić światu. Z niebieskiego szlaku zleźliśmy na szlak zielony, który poprowadził nas do Wąwozu Homole. Ostatni raz byłam w nim chyba w czasach podstawówki, na wycieczce, z której pamiętam tylko tyle, że była tam sterta kamieni. I była, zaiste. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kamienie te to wapienie i że kiedy poleje się je kwasem solnym, to zaczynają się „burzyć” i wcale nie chodzi o to, że zaczynają rzucać „kurwami”, ale najzwyczajniej w świecie robi się na nich taka pianka. Zrobiliśmy eksperyment i faktycznie, zaszła reakcja chemiczna. Strasznie przy tym śmierdziało, ale za to teraz możemy powiedzieć, że mamy fotkę po kwasie. Powoli zbliżają się wakacje. Do sierpnia jeszcze trochę czasu, ale jeżeli jego początkiem planujecie jakieś wolne, to serdecznie zapraszam Was na bazę namiotową na Radocynie, na której to będę odbywała swoje praktyki. Nie mogę się ich już doczekać. Do zobaczenia! Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Małe Pieniny pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Sądecki (Pasmo Radziejowej)

Tej nocy była pełnia. Chmury szybko przesuwały się po niebie, raz po raz odsłaniając idealnie okrągłą tarczę księżyca, którego światło jasnym blaskiem zalewało skąpaną w chmurach dolinę Popradu. Ciszę, która wraz z ciemnością spłynęła na świat mącił tylko jeden dźwięk. Skrzyp, skrzyp, skrzyp. Człowiek, który postawił w tym miejscu huśtawkę był geniuszem. Bujałam się przez dłuższą chwilę uśmiechając do rozciągających się przede mną widoków i nie mogłam się nacieszyć tym, jak idealna jest ta chwila radosnego spokoju. W ciągu trzech dni przelały się przeze mnie chyba wszystkie rodzaje uczuć. Beskid Sądecki zaskoczył mnie stromymi podejściami, które za każdym razem przyprawiały mnie o bezdech. Podczas marszu na Przehybę dużo myślałam o czasach gimnazjalnych, kiedy to tradycją był rajd wszystkich drugich klas właśnie w to miejsce. Wspominając tamtą wędrówkę, nie potrafię myśleć o niej inaczej, niż obrazami utrwalonymi na kliszy starego, analogowego aparatu, które w postaci zdjęć wiele razy przewijały mi się przez palce; na tyle często, że nawet dzisiaj, ponad 10 lat później, doskonale pamiętam, w co byłam wtedy ubrana i jaka była pogoda. W głowie utkwiła mi zwłaszcza jedna fotografia, na której w pięć osób leżymy zmęczeni i roześmiani na łóżku, a jedno z nas jeszcze nie wie, że nim zdąży tak naprawdę dorosnąć, zginie w wypadku motocyklowym. Mgła i mokre szyby, które zobaczyłam rano, zaraz po przebudzeniu, nie napawały optymizmem. Spłynęła na mnie słabość ducha, z gatunku tych, które każą człowiekowi leżeć zwiniętemu w kłębek pod kołdrą i napawać się swoim stanem, bo przecież czasami potrzeba tej niemocy, tylko po to, by dojść potem do wniosku, że szkoda na nią czasu. Szczawnica, którą zwiedzaliśmy po zejściu z Przehyby, totalnie mnie wykończyła siąpiącym deszczem i wdzierającym się pod kurtkę chłodem, które tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że szczerze nie znoszę zwiedzać miast i że sto razy bardziej wolałabym, żeby (jak na Spiszu) w pewnym momencie zjawił się jakiś starszy pan, który zacząłby nam śpiewać stare piosenki o Krakowie i opowiadać o tym, jak we włoskim kinie, w czasie II Wojny Światowej, podrywali z kolegą tamtejsze dziewczyny. Po kilku godzinach łażenia i stania na ulicach, gdy w końcu udało nam się dotrzeć do Jaworek, miałam wrażenie, że mam już za sobą cały dzień, a nie pół. Nastroju nie poprawiał mi wcale fakt, że do przejścia mamy jeszcze kilkanaście kilometrów do Chatki pod Niemcową – na ostatnim odcinku czułam się już naprawdę podle i wcale nie miałam ochoty uśmiechać się do zbiorowego zdjęcia. Być może właśnie dlatego, że miałam kiepski dzień, jeszcze bardziej (i kolejny raz) doceniłam te wszystkie proste rzeczy, na które w normalnych warunkach człowiek nie zwraca uwagi. Dach nad głową. Kubek gorącej herbaty w ręce. Kolacja ciepłem rozpływająca się po całym ciele. Wyciągnięte na prowizorycznym łóżku ciało. Rozluźniające się mięśnie. Pierwszy raz udało nam się dotrzeć do miejsca noclegu o tak wczesnej porze. Kontemplowałam swoje szczęście leżąc i totalnie olewając panoramy, aż w końcu zrobiło się ciemno. Zapaliliśmy świeczki i cicho zaczęła pobrzdąkiwać gitara, wypełniając chatkę tę magiczną atmosferą, którą tak strasznie lubię, a która zwykła przydarzać się w miejscach, w których nie ma prądu ani ciepłej wody, a w oknach zamiast szyby wstawiona jest folia. Niedzielny poranek, dla odmiany, zapowiadał piękny dzień. Naładowana pozytywną energią wstałam i pobiegłam zobaczyć, czy nad Popradem nadal wiszą chmury. I wisiały. A ja cieszyłam się, jak głupia, że jestem ponad nimi. Zarzuciliśmy plecaki na grzbiety i raźno poszliśmy na Radziejową, najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego, z którego (a raczej z wieży widokowej) rozciągały się niesamowite panoramy na każdą stronę świata (których, szczerze mówiąc, nadal do końca nie ogarniam, bo mam problem z przełożeniem mapy na rzeczywistość – może to kwestia wprawy, a może po prostu kolejny rodzaj upośledzenia, z którym już nigdy sobie nie poradzę). Kiedy druga grupa wyszła na górę, by omówić, co też ciekawego widać wkoło, my siedzieliśmy na dole i przeżywaliśmy radosny fakt, że chyba pierwszy raz, od kiedy zaczął się kurs, możemy tak po prostu bezczynnie nicnierobić i wygrzewać się w Słońcu. Droga powrotna do Rytra upłynęła nam na nieustannym przyspieszaniu tempa, po to, by zdążyć na pociąg. Mknęliśmy więc przez dolinę Roztoki, po której hasał niegdyś Rogaś (znacie tę książkę, nie?) i bukowe lasy, które swoją soczystą, młodą zielenią tworzyły niesamowity klimat jakiegoś totalnie innego świata, po czym niemal w ostatniej chwili wpadliśmy na stację kolejową, by pokonać dobrze mi znaną trasę przez Grybów do Krakowa. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna miałam okazję przejechać przez słynną „pętlę grybowską”, najbardziej kręty i nachylony odcinek kolejowy w Polsce, przetoczyć się przez most kolejowy, na którym nagrywana była jedna ze scen „Podwójnego życia Weroniki” i zobaczyć „Grybowski Dubrownik”, którym ponoć nazywane jest zbocze z dworkiem Hoschów, opadające do Białej. O tym dziwnym skojarzeniu dowiedziałam się dopiero na kursie i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, skąd przyszło ono komuś do głowy. Stacja kolejowa w Grybowie położona jest we wschodniej części miasta, więc kiedy jadę do Krakowa omijam te wszystkie atrakcje. Uwielbiam tę trasę, uwielbiam jeździć pociągami i uwielbiam stukot kół na torach. Śmialiśmy się, że pojechaliśmy w Beskid Sądecki tylko po to, żeby sobie potem wrócić pociągiem – mam nadzieję, że to nie ostatni raz. Mimo mojego sobotniego kryzysu, majówkę zaliczam do jednego z bardziej udanych wypadów. Zresztą, mam (i nie tylko ja) wrażenie, że  po wyjeździe na Spisz coś pękło i teraz każdy wyjazd będzie jawił nam się jako jeden z najlepszych. To chyba jest ten etap, kiedy najważniejsza staje się droga (wyjazdy), a nie cel sam w sobie (czerwony polarek). I jest to bardzo oczyszczające uczucie. Fot. Paulina Kubaj Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Sądecki (Pasmo Radziejowej) pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Polski Spisz

Kiedy w wakacje zeszłego roku robiłam rozpoznanie odnośnie Kursu Przewodników Beskidzkich i wszyscy, jak jeden mąż, powtarzali mi, że to niesłychanie pochłaniające zajęcie, nie zdawałam sobie jeszcze sprawy ze skali tego zjawiska. Odkąd wprowadziłam się do Krakowa nieustannie angażuję się w jakieś niesłychanie pochłaniające zajęcia i wizja kolejnego wydawała mi się naturalną koleją rzeczy. Nie wiem, kiedy nastąpił przełom. Być może w momencie, kiedy z początkowej fazy analizowania kursowej rzeczywistości i prób zorientowania się, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, wskoczyłam na etap bardziej zaawansowany, objawiający się tym, że zupełnie zapomniałam, że wychodzenie na środek i mówienie do grupy ludzi jest dla mnie stresujące. Okazało się bowiem, że nie stresuje mnie mówienie – stresuje mnie, kiedy nie wiem, co powiedzieć. A sytuacje, kiedy nie wiem, co powiedzieć zdarzają mi się całkiem często. Prawdę mówiąc, im dłużej jestem na kursie, tym częściej dochodzę do wniosku, że popadam w jakieś wczesne stadium sklerozy albo po prostu mój mózg odzwyczaił się już od pochłaniania tak ogromnych pokładów wiedzy, jakimi go non stop katuję. A chce się wiedzieć jak najwięcej, żeby mieć o czym z sensem mówić. Tyle, że zwykle nauczenie się wszystkiego na takim poziomie nie jest możliwe, bo kiedyś przecież jeszcze trzeba pracować i spać. Ale próbuję. W związku z tym zaczęłam chorować na permanentny brak czasu i gdyby nie to, że z tym całym ambarasem wiąże się (skądinąd fantastyczny) aspekt towarzyski, to moje życie osobiste popadłoby w ruinę, gdyż jedyną odpowiedzią, którą raczę moich znajomych proponujących spotkania jest „Nie mogę, nie dam rady, muszę się uczyć”. I kiedy pytają o to, kiedy w takim razie ten cały kurs się kończy, a ja mówię, że za rok, to łapią się za głowę komentując to nieśmiertelnym: „Rok?! To strasznie długo!”. A wtedy ja potakuję, że tak, strasznie długo i rzeczywiście – ten rok wtedy jawi mi się jako nieskończoność i wzdycham ciężko, ale zaraz potem przypominam sobie, że przecież minęło już 6 miesięcy, odkąd się za to wzięłam i nie wiem, naprawdę nie wiem, kiedy to zleciało. I wtedy jest mi jakoś lżej. Doskonale wiem, że ten rok minie równie szybko i kiedy to wszystko się skończy, to będę cholernie tęsknić. I bez względu na to, czy zdam egzaminy, czy nie, ten kurs będzie jedną z najfajniejszych przygód, jakie mogły mi się przytrafić. Bo przyjaźnie z ludźmi gór zawsze są wyjątkowe. Bo chociaż często nie ogarniam, to poznaję góry od tych wszystkich stron, o jakie nigdy bym je nie podejrzewała. Bo każdy wyjazd sprawia, że zżywamy się ze sobą coraz bardziej. Bo bywam w wielu miejscach, o których nie miałam zielonego pojęcia i z częstotliwością, do której prawdopodobnie nigdy bym się nie zmobilizowała. Bo wiem, że zawsze będzie fajnie, niezależnie od tego, co napotkamy po drodze i jak bardzo zmęczeni dotrzemy wieczorem na miejsce noclegu. Bo ciągle testuję swoje granice i im jest mi trudniej, tym wychodzę z tego silniejsza. Bo to, że każdy z nas jest inny, a jednocześnie tak wiele nas łączy, jest zjawiskiem, które niezmiennie nas zachwyca. Bo nabywam pewności siebie, która przekłada się również na inne aspekty mojego życia. Bo zwyczajnie kocham to, co robię, niezależnie od tego, jak bardzo czasem mnie to wszystko przytłacza. Wróciłam z tego wyjazdu jakoś podbudowana i nieco bardziej natchniona przekonaniem, że wszystko będzie dobrze – cokolwiek by to w ostatecznym rozliczeniu miało znaczyć. I ufam starszym i mądrzejszym ode mnie ludziom, którzy, gdy czasem o tym wszystkim z nimi rozmawiam, mówią mi: „Najważniejsze, że ci się podoba, że lubisz to, co robisz i że się spełniasz. Cała reszta to tylko dodatek”. Życzę Wam, byście zawsze robili rzeczy, które Wam się podobają, które lubicie i które sprawiają, że jesteście lepszą wersją samych siebie. Nawet jeżeli czasami okrutnie Was frustrują A Spisz? Cóż, Spisz jest piękny! Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Polski Spisz pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: Dlaczego warto podróżować po Polsce?

Był środek nocy. Staliśmy z Adamem na balkonie Hostelu Trzech Braci i rozmawialiśmy o tym, że aby docenić miejsce, z którego się pochodzi, trzeba do tego dorosnąć. Dojść do takiego momentu w życiu, w którym zaczynasz interesować się historią swojego miasta, masz ochotę zgłębiać tajemnice regionu i wreszcie, tak po prostu, uświadamiasz sobie, że masz szczęście żyjąc w Polsce.  Dlaczego warto podróżować po naszym kraju? Zaraz Wam powiem. Poznajesz niesamowite historie „Nie znam swojego kraju”. Nie wiem, kiedy spłynęła na mnie ta świadomość, ale nagle zrobiło mi się wstyd. Być może było to po powrocie z Bułgarii, kiedy doszłam do wniosku, że po dwóch miesiącach pobytu w obcym miejscu wiem o nim więcej, niż o tym, w którym się urodziłam i wychowałam. Nigdy nie byłam zapaloną patriotką, z historią od podstawówki jestem na bakier i całkiem nieźle żyło mi się z własną ignorancją, do momentu aż nie zaczęło mnie ciekawić, co pobrzmiewa w mojej mowie, kto mieszkał w kamienicach na Rynku w Grybowie i kto plątał się po górskich szlakach, po których sama chodzę. Po czym okazało się, że za tym wszystkim kryją się fantastyczne historie: czasem romantyczne, czasem zabawne, a czasem tragiczne, których przewagą nad większością książkowych opowieści jest to, że wydarzyły się naprawdę. Czerpiesz w pełni z różnorodności OK, położenie w środkowej części Europy pod względem historycznym jest dla nas mocno pechowe, ale podróżnicy powinni być zadowoleni: mamy niemal wszystko! I góry i mniejsze góry, i pagórki, i równiny, i jeziora, i morze. Weekend w większym mieście? Proszę bardzo. Kilka dni w małej, uroczej mieścinie? Nie ma problemu. Tydzień na dzikich bezdrożach, gdzie nie ma zasięgu? Mówisz, masz. I nawet zmienność pór roku, na którą tak czasami narzekam, jest atrakcyjna. Ot, choćby w górach: wiosną stoisz na środku łąki i głupiejesz od intensywnej zieleni, która nagle wydaje Ci się czymś zupełnie abstrakcyjnym. W lecie leżysz na trawie nagrzanej przez Słońce, patrzysz na roztaczające się wokół panoramy i niczego więcej nie trzeba Ci do szczęścia. Jesienią idziesz przez las, brodzisz w liściach i dochodzisz do wniosku, że szuranie to jedna z fajniejszych rzeczy na świecie. A zimą… zimą zachwycasz się monochromatycznym krajobrazem i też jest super. Rozmawiasz w języku, który doskonale znasz Możesz zapytać spotykanych po drodze ludzi, o co tylko zechcesz. Posłuchać na kujawskich wsiach opowieści staruszków o tym, jak to było w czasach, gdy za płotem mieszkali Niemcy. Wypytać na Podlasiu o szeptuchy. Dowiedzieć się od faceta, który zgarnął Cię na stopa w drodze na Śląsk Cieszyński, o tym, jak trafił do Ameryki i ile zarobił pracując w szkole u Żyda. I tak dalej. Jasne, dogadasz się po angielsku w wielu rejonach świata, ale są miejsca, w których na nic się on nie przyda. Czego najbardziej było mi żal w Bułgarii? Tego, że kiedy pewna starsza kobieta zaprosiła mnie do swojego domu na kawę, to nie mogłam z nią porozmawiać, bo nie znałyśmy żadnego wspólnego języka. I choć całkiem sporo udało mi się dowiedzieć z naszej wymiany uśmiechów, gestów i słowiańskich prób nawiązania kontaktu, to czułam ogromny niedosyt. Poruszasz się w obrębie kultury, którą rozumiesz O ile jesteś dobrze wychowany i znasz podstawowe zasady savoir-vivreu, to nikogo przypadkiem nie obrazisz, nie palniesz nieświadomie żadnej gafy i nie zrobisz nic, co skreśli Cię w oczach autochtonów. Wyjeżdżanie do jakiegoś kraju bez znajomości kultury, która w nim panuje, jest totalną głupotą i brakiem poszanowania lokalnych zwyczajów. W Polsce nie musisz się tym przejmować. Gdzie byś nie pojechał, zasady społecznego współżycia będą takie same, albo bardzo podobne. Płacisz w złotówkach Zarabiasz w walucie, którą potem wydajesz. Nie musisz  zastanawiać się, gdzie wymienić kasę, czy ktoś Cię nie orżnie na zakupach albo czy bankomat, z którego chcesz skorzystać, nie zeżre Ci karty. Doskonale orientujesz się w cenach i z powodzeniem możesz ocenić, czy coś jest tanie, czy drogie i czy warte swojej ceny. Nie musisz przejmować się aktualnym kursem, przewalutowaniem i innymi przelicznikami. Wiesz, ile pieniędzy masz przy sobie i czy dana kwota wystarczy Ci na to, co zamierzasz jeszcze zrobić. Mniej zmartwień z pieniędzmi = więcej radości z podróży. Z jednego końca kraju na drugi dostaniesz się w pół dnia Przejechanie samochodem z Zakopanego do Gdańska zajmuje jakieś 8h. PolskiBus jedzie ok. 10h. Stopem dotrzeć można w mniej niż 12h. Tanieją krajowe połączenia samolotowe. Zmiana gór na morze w ciągu połowy dnia nie stanowi żadnego problemu. Teoretycznie wszędzie jest blisko. Bo jak mawia moja koleżanka, Anida: „Daleko to jest Australia!”. Autostop działa doskonale Byłam przekonana, że w Polsce autostop działa kiepsko, że kierowcy nie chcą się zatrzymywać, że trzeba długo czekać, aż Karolina powiedziała mi, że jest zupełnie na odwrót. Po czym postanowiłam to sprawdzić i okazało się, że ma całkowitą rację. Autostopowiczów w Polsce jest sporo, prężnie działa idea autostopu a spotkani kierowcy mówią, że postanowili Cię zabrać, bo kiedy byli młodzi, robili dokładnie to samo. Często nadrabiają więcej kilometrów, by dowieźć Cię w dogodne miejsce i nie stanowi to dla nich większego problemu. Nic, tylko stopować! Masz tu rodzinę, przyjaciół i znajomych Oraz znajomych znajomych, którzy w razie potrzeby przygarną Cię do swojego domu, pójdą pokazać Ci miasto lub spotkają się z Tobą, kiedy kilka godzin musisz czekać na autobus i wybitnie Ci się nudzi. Poratują, kiedy w środku nocy lądujesz w miejscu, którego nie znasz i jesteś w ciemnej dupie. Nakarmią, kiedy zmęczony rzucasz plecak na podłogę po kilku dniach tułaczki. I włożą w rękę zimne piwo mówiąc, żebyś się czuł jak u siebie. Obcy ludzie w obcym kraju mogą być równie sympatyczni, ale paradując po ich domu w koszulce i majtkach, nie będziesz się czuł aż tak swobodnie. Możesz szybko wrócić do domu Nie musisz polować na bilet, odbywać długiej podróży, spędzać kilku dni na powrotach. Kiedy poczujesz się zmęczony podróżą, możesz po prostu ją przerwać i w ciągu kilku(nastu) godzin być w domu, wziąć gorący prysznic i iść spać. Odkrywasz ciągle coś nowego – na wyciągnięcie ręki! Wcale nie trzeba przebyć wielu tysięcy kilometrów, by odkryć coś fascynującego. Jaskinię, w której znaleziono najstarszy na świecie bumerang (który nie wraca). Opuszczone wsie, po których zostały tylko owocowe drzewa rosnące dawniej przy domostwach. Szaloną mieszankę kultur w miejscowościach pogranicza. Starą, opuszczoną fabrykę, w której murach pobrzmiewają jeszcze ciężkie kroki robotników. Halucynogenne grzyby w lesie. Możesz pojechać autobusem, którym kursujesz na co dzień na koniec jego trasy. Zapuścić się w puszczę nieopodal Twojego miasta. Wybyć kilkadziesiąt kilometrów dalej, by totalnie odciąć się od cywilizacji. I znajdziesz się w zupełnie innym świecie. Polska jest super! Serio Post Poradnik: Dlaczego warto podróżować po Polsce? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Filozofia życia szczęśliwego

Siedzę przy stole grzejąc ręce na kubku z gorącą herbatą. Myśli powoli budzą się do życia. Pozwalam im niespiesznie przepływać przez głowę, wraz z resztkami alkoholu i zarwanej nocy, która jak kot plącze mi się między nogami. Piszę maila i uśmiecham się do telefonu, licząc po cichu na to, że moja radość jakimś magicznym sposobem dotrze do nadawcy, schowana między literami. Wyślij. W pokoju obok dorośli wraz z dziećmi oglądają kreskówkę i granica wieku zaciera się zupełnie – nagle wszyscy mają o 20 lat mniej, a świat kurczy się do tej jednej chwili. Tu i teraz. Bo odległa przyszłość w wieku 9 lat nie istnieje. Patrzę na to wszystko i myślę sobie o tym, że Paulo Coelho pisał swoje książki na kacu, kiedy wszystko wydaje się mniej pokrętne, kiedy człowiek nie analizuje, nie rozkłada wszystkiego na czynniki pierwsze, nie zastanawia się. Lubię tę filozofię prostoty, która jest tak przystępna, że aż absurdalna, a której niektórzy nie potrafią pojąć, bo przecież to wszystko musi być bardziej skomplikowane, mieć drugie dno i głębszy sens, którego trzeba szukać. Patrzę na to wszystko i myślę sobie o tym, że życie to podróż, w której człowiek sam decyduje o tym, dokąd i jak chce iść. Bo przecież ostatecznie wszyscy skończymy tak samo, w miejscu, z którego nie ma odwrotu i w którym pozostanie tylko jedno, ostatnie spojrzenie wstecz. I jeżeli nigdy nie upiłeś się rzeczywistością, jeżeli nigdy nie wyłączyłeś myślenia i jeżeli nigdy nie pozwoliłeś sobie na to, by tylko czuć, to nie zrozumiesz. Patrzę na to wszystko i myślę sobie o tym, że żyć jest strasznie łatwo. Że sztuka wyborów to nie jest jakaś tajemna wiedza, że kalkulacja zysków jest bardzo oczywista, że każdy to wie, choć czasem dochodzi do tego okrężną drogą i cztery razy skręca w prawo, tylko po to, żeby zorientować się, że lepiej iść w lewo. I i tak wychodzi na tym lepiej, niż ten, który cały czas stoi w tym samym miejscu. Bo możesz winić cały świat o to, że robi ci problemy, ale możesz też dojść do wniosku, że problem tkwi w tobie. Możesz narzekać na samotność, pławiąc się w swoim nieszczęściu, ale możesz też wyjść z domu i spotkać innych ludzi. Możesz być smutnym chujem, który dostrzega najgorsze strony życia, ale możesz też spróbować znaleźć te dobre. Możesz tkwić w żałosnym związku, który popada w ruinę, ale możesz też spróbować go odbudować. Możesz próbować ciągle spełniać oczekiwania innych, ale możesz też uświadomić sobie, że nigdy wszystkich nie zadowolisz. I tak dalej. Siedzę przy stole grzejąc ręce na kubku z gorącą herbatą i myślę sobie, że to będzie bardzo dobry dzień, jeden z kolejnych dni MOJEGO życia. Bo kiedyś postanowiłam, że tak po prostu będę szczęśliwa. Post Filozofia życia szczęśliwego pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Autokarówka po Pogórzach

Budzik zadzwonił o strasznej porze. O tak strasznej, że miałam ochotę przewrócić się na drugi bok, naciągnąć kołdrę na głowę i odpłynąć ponownie w ciepłe ramiona Morfeusza. Tak po prawdzie to mam na to ochotę praktycznie zawsze. Gdy czasami się nad tym zastanawiam, mam nieodparte wrażenie, że gdybym mogła, to spałabym cały czas (z przerwą na jedzenie, rzecz jasna). Spać cały czas się jednak nie da, bo trzeba robić różne rzeczy, a poza tym, jak długo śpię, to bolą mnie plecy. Nie czytajcie książek leżąc na boku, bo Wam się zrobi skolioza i też Was będą bolały (profit: przez kliszę z prześwietlenia kręgosłupa świetnie ogląda się zaćmienie Słońca, polecam). No ale wracając do autokarówki. Tak, autokarówki, albowiem tym razem zdradziliśmy góry i pojechaliśmy sobie na Pogórza, ćwiczyć przemawianie przez mikrofon i mówienie panu kierowcy, dokąd też ma jechać. Pan kierowca na imię miał Tadek. Tak się bowiem składa, że kierowcy autokarów zazwyczaj mają na imię Tadek – nie wiem do końca, z czego to wynika. Cieszyłam się na tę autokarówkę, bo pogoda była dość kiepska i fakt, że nie trzeba będzie spędzić całego dnia na polu był budujący. Cieszyłam się również z tego, że w udziale przypadł mi końcowy odcinek, bo w międzyczasie mogłam podczytać jeszcze trochę informacji o miastach, w których mieliśmy się zatrzymywać. Muszę to napisać: szczerze nienawidzę uczyć się o miastach. Przyswajanie wiedzy o tym kto, kiedy i z jakiego powodu był ich właścicielem, w którym roku co się działo i dlaczego oraz jakie ważne osoby są z tym miastem związane doprowadza mnie do mentalnego płaczu i zwątpienia w celowość mojego na kursie bycia. Zawsze, ale to zawsze mam wrażenie, że w życiu się tego nie nauczę i w rzeczywistości tak właśnie jest – a nawet jak jakimś cudem uda mi się przyswoić tę wiedzę, to po kilku dniach i tak o wszystkim zapominam. Mój mózg musi mieć jakąś wybiórczą pamięć, bo z kolei ożywia się na wszystko, co związane z różnego rodzaju patologiami i tak np. zawsze niezmiernie pasjonują mnie dawne, finezyjne sposoby tortur. A tu ktoś kogoś zamknie w beczce nabitej gwoździami i spuści z górki, a to ponacina innemu ciało i zaszyje w rulonie ze świeżej, bydlęcej skóry, żeby go zjadły robaki, a to znowuż zamknie jeszcze innego w spiżowym koniu z rozżarzonymi węglami w środku. Zważywszy na to wcale nie zdziwił mnie fakt, że kiedy miałam się uczyć o swoim odcinku (Gosprzydowa-Lipnica Murowana), najbardziej moją uwagę przykuła informacja o tym, że raki żyjące w Uszwicy (taka rzeka, wzdłuż której mieliśmy jechać) chorują na raczą dżumę. Racza dżuma przypłynęła tutaj z Hameryki na statku i szybko się rozprzestrzeniła, zabijając nasze rodzime gatunki – okazało się bowiem, że taki rak szlachetny ma cieńszy pancerzyk, niż np. taki rak pręgowany i pierwotniaki łatwiej mogą wniknąć w jego ciało. Raki, które na taką dżumę chorują, dostają paraliżu, odrzucają odnóża i wychodzą na brzeg, gdzie dokonują swojego żywota. Sami przyznacie, że przykra sprawa. W tematykę związaną z rakami wkręciłam się tak, że zaczęłam ją namiętnie zgłębiać, aż dotarłam do informacji o tym, jak jednego raka od drugiego można odróżnić oraz że smakoszami raków są wydry i że w ich kupach można znaleźć racze pancerzyki, na podstawie których można określić, jakie gatunki raków w okolicy żyją. Po drodze przyszło mi jeszcze oprowadzać grupę po Dobczycach, w których to o mało nie depnęłam w psie gówno na trawniku. Do jasnej cholery, sprzątajcie po swoich psach! „Czym się różni gówność gówna psiego od gówna ludzkiego? A jak ja bym tak zaczęła walić kupy po trawnikach, w piaskownicach i podcieniach, arkadach, sadzać stolce na betonach, chodnikach, srać na skwerach?” No właśnie. Moją wielką wesołość wzbudziła figurka św. Floriana stojąca na Rynku – jego radosna twarz, z niemal ekstatycznym, nawiedzonym uśmiechem, zdradzała, że pewnie sam nie raz podpalał miasto, tylko po to, żeby sobie mógł je potem zgasić. No cóż, każdy ma jakieś zboczenia. Mimo tego, że byłam ostatnia i miałam okazję posłuchać wcześniej dwudziestu kilku innych osób, pilotowanie autokaru trochę mnie zestresowało, okazało się bowiem, że bardzo trudno dzielić swoją uwagę pomiędzy mówienie z sensem o tym, co właśnie mijamy, mówienie kierowcy, gdzie ma jechać i odpowiadanie na pytania przewodników, którzy siedząc zaraz za plecami zadawali tysiąc pytań na minutę. Przejęłam się tym wszystkim na tyle, że z emocji, po dojechaniu do Lipnicy Murowanej, zapomniałam oficjalnie panu Tadkowi podziękować za to, że nas bezpiecznie na miejsce dowiózł. Mam wyrzuty sumienia do tej pory, ale to dobrze, bo dzięki temu może nie zapomnę o tym kolejnym razem. Tak czy inaczej, nie omieszkałam podzielić się przez mikrofon moją pasjonującą historią o raczej dżumie, która spotkała się z całkiem ciepłym przyjęciem i zainteresowaniem. Przyjechaliśmy do Lipnicy Murowanej i mieliśmy spędzić w niej cały kolejny dzień nie bez powodu. W Niedzielę Palmową odbywa się tutaj od kilkudziesięciu już lat konkurs na najpiękniejszą wielkanocną palmę. I my w tym konkursie mieliśmy wziąć udział. Po kolacji ochoczo więc zabraliśmy się do produkcji naszej własnej, kursowej palmy, odkrywając przy tym swoje plastyczne talenty lub ich brak. I tak np. okazało się, że nie umiem robić kwiatków z bibuły, za to świetnie idzie mi przygotowywanie sznurków do wiązania habazi – przez chwilę rozważałam nawet czy by nie zacząć robić tego zawodowo, ale Niedziela Palmowa jest tylko raz w roku, więc to żaden interes. Palma wyszła nam piękna (3,7 m). Dumni ze swojego dzieła ponieśliśmy ją zatem na lipnicki rynek, by dokonać rejestracji w konkursie, po czym okazało się, że się nie nadaje, bo nie jest taka jak trzeba, ale mimo wszystko stanęła z innymi przy figurze św. Szymona, który machał do nas z kolumny. Moje ogromne zainteresowanie wzbudziło stawianie przy drzewie najwyższej palmy, która w tym roku miała niemal 30 m. Staliśmy pod drzewem, o które miała być oparta palma a jej koniec był przy budce ze smalcem, specjalnie poszłam sprawdzić, dokąd sięga i muszę przyznać, że ogrom pracy włożonej w jej zrobienie budził podziw. Do palmy przywiązano sznurki, dwóch chłopów wlazło po drabinie na specjalny podest zamontowany na drzewie (a myślałam, że to domek), chwycili sznurki i jęli stawiać palmę do pionu, a inne chłopy za pomocą specjalnych widełek popychali ją od spodu. Ostatni raz emocjonowałam się tak podczas finału „1 z 10″. Kiedy palmę w końcu udało się postawić, zaczęliśmy gromko bić brawo, po czym udaliśmy się na zwiedzanie Lipnicy, która jest małą, uroczą mieściną. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi, wśród nich było sporo Francuzów a nawet jeden Murzyn. Nie żeby postać Murzyna w dzisiejszych czasach kogokolwiek dziwiła, piję raczej do tego, że jakby nie patrzeć taki konkurs palm w Lipnicy jest wydarzeniem na swój sposób egzotycznym i przyciąga ludzi z zagranicy, a sami często nie doceniamy tego, co mamy pod nosem szukając atrakcji gdzieś daleko poza naszym krajem. I choć z kościelnym wymiarem Niedzieli Palmowej zupełnie mi nie po drodze, ten lokalny folklor, to zaangażowanie mieszkańców Lipnicy w promocję ich kultury i ta dumą, z jaką przynosili na rynek swoje palmy totalnie mnie urzekły. Tym bardziej, że całemu wydarzeniu towarzyszy też targ rzemiosła i (nie inaczej) wiejskiego jadła, na którym to zjadłam najlepszego kabanosa w życiu i jego smak śni mi się po nocach do dziś. Reasumując: jeżeli w przyszłym roku nie będzie mieli planów na Niedzielę Palmową, koniecznie jedźcie do Lipnicy Murowanej. Bo wcale nie musicie być katolikami, żeby Wam się to święto spodobało. PS. Zajęliśmy piąte miejsce w konkursie. Chyba nagrodzili nas w kategorii zdyskwalifikowanych palm, żeby nie było nam przykro Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Autokarówka po Pogórzach pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Średni

Nie znoszę zimowo-wiosennego przełomu pór roku. Niby powinnam się cieszyć, że ciepłe dni za pasem, a tymczasem czuję się, jakbym biegła i im bliżej była mety, tym bardziej opadała z sił. Niecierpliwie odliczam dni do momentu, kiedy wszystko buchnie zielenią i zrodzi się we mnie ta euforia, która sprawia, że człowiek nie musi jeść, nie musi spać, a żyje. Ha. Tymczasem od kilku tygodni pławię się w niemocy i oczywiście, mogłabym zrzucić wszystko na swoje lenistwo, ale po stokroć bardziej wolę wersję, że to wiosenne przesilenie. Intensywnie myślałam, czy jechać w ten Beskid. Po pierwsze nie miałam siły się uczyć, a moja ambicja nie pozwalała mi wybrać się tam, nie wiedząc kompletnie nic. Po drugie Beskid Średni (Makowski, Myślenicki; ludzie to sobie lubią życie utrudniać) wydał mi się kompletnie z dupy i podchodziłam do niego jak do jeża z przekonaniem, że „przecież nic ciekawego tam nie ma”. Po trzecie serdecznie dość miałam zimy i perspektywa kolejnego kontaktu ze śniegiem wzbudzała we mnie sprzeciw. Biłam się tak z myślami niemal przez cały poprzedni tydzień, aż w końcu odbyłam z sobą poważną rozmowę i tak sobie rzekłam: - Ty! Głupia ty! Nic nie umiesz, nie nauczyłaś się, trudno. I właśnie dlatego powinnaś jechać, żeby się, kurde, dowiedzieć czegoś od ludzi mądrzejszych od ciebie, którzy byli w stanie przyswoić jakąkolwiek wiedzę. Beskid Średni może i jest z dupy, ale nie przekonasz się o tym, jak sama tego nie sprawdzisz. A z zimą się pożegnasz i powiesz jej, żeby szła w cholerę”. To mnie przekonało. Prawda, była to jedna z ostatnich okazji, żeby porzucać się śnieżkami i zagrać jej na nosie: „Nenenenenene!”. Kiedy jesienią myślałam o zimie w górach byłam przerażona i ciężko było mi było sobie to wyobrazić. Na tyle, że pomyślałam sobie, że jak ją przetrwam, to przetrwam w życiu już chyba wszystko. Cóż, teraz chyba nie mam już wyjścia Wyjazd zaczęliśmy  w Myślenicach, plątając się chwilę po mieście, po czym wsiedliśmy w busa i pojechaliśmy do Poręby, by tam zacząć swoją wędrówkę. Słońce grzało całkiem mocno, śnieg się topił a w lesie napotkaliśmy pierwsze kwiatki, lepiężniki, które dumnie przebijały się przez runo. Spojrzałam na nie i ciepło rozlało się po moim sercu, bo to naprawdę znaczyło, że lada moment przyjdzie wiosna, a jak przychodzi wiosna, to wszystko staje się lepsze. Pogoda była idealna – na tyle ciepło, żeby iść bez kurtki i nie marznąć, z drugiej strony na tyle zimo, żeby przyjemnie chłodzić rozgrzane marszem ciało. Jednym z niewielu tematów, na które miałam cokolwiek do powiedzenia były buki, które podczas naszych wędrówek mijaliśmy już tysiące razy, a nie było jeszcze okazji bliżej się im przyjrzeć. Kiedy zaczęłam więc o nich czytać, totalnie przepadłam, bo okazały się bardzo ciekawymi drzewami, nie tylko z uwagi na fakt, iż ich orzeszki mają właściwości halucynogenne. Postanowiłam zgłębić temat i tym oto sposobem dotarłam na forum, na którym jakiś młodzian postanowił podzielić się swoim doświadczeniem. A wyglądało ono mniej więcej tak: - Byłem w lesie, nazbierałem bukowych orzeszków. Zjem 30 i zobaczę co się stanie. (…) Nic się nie stało, zjem 30 kolejnych. (…) Nadal nic się nie stało, następnym razem zjem 60 na raz. (…) Nadal nic się nie stało. Przygotowałem 380 orzeszków i zjem wszystkie na raz. (…) Czuję się lekko oszołomiony i chyba widziałem haluna. (…) Zwymiotowałem. Bukiew, czyli bukowe orzeszki, poza tym, że mają właściwości halucynogenne, spożyte w dużych ilościach są też toksyczne, co może tłumaczyć taki a nie inny koniec eksperymentów naszego młodziana. Bukiew można jeść (i jest ponoć całkiem smaczna), ale przed spożyciem należy orzeszki uprażyć, dzięki temu toksyczna substancja ulega rozkładowi i nie powoduje smutnych rewolucji żołądkowych. Orzeszki takie mają dużo tłuszczu i białka, mogą się więc przydać w leśnym survivalu, tak samo jak młode, bukowe listki, które smakują jak kapusta – można je dodawać do różnego rodzaju sałatek; kiedy ludzie nie mieli co jeść, bo był nieurodzaj, żarli właśnie takie liście. Już niedługo będę miała okazję sprawdzić, czy rzeczywiście się nadają do spożycia. A kiedy się człowiek do takiego buka poprzytula, to spływa na niego z drzewa energia, dzięki której lepiej dogaduje się z innymi ludźmi. Chciałam poopowiadać innym o tych wszystkich rewelacjach, licząc po cichu, że nie trafi mi się prowadzenie grupy w jakimś rejonie związanym z historią (a partyzantka działała tutaj bardzo prężnie), i co? Przejęłam grupę akurat przed przecinką, z której roztaczał się widok na dolinę, gdzie w czasie II Wojny Światowej partyzanci tłukli się z Niemcami. W opowiadaniu o tym,  jak do tego doszło wyręczył mnie Mateusz, nasz spec od historii i choć bardzo starałam się zapamiętać to, o czym mówi, żeby móc potem powtórzyć to momentalnie zaczęłam odpływać, bo jestem wzrokowcem i jak s0bie o czymś sama nie poczytam, to za cholerę nie wiem, o co chodzi. Spod Lubomira, na którym znajduje się obserwatorium astronomiczne (koniecznie muszę je w końcu odwiedzić!) udaliśmy się na Kudłacze. Znaleźć można tam schronisko, które jest na tyle blisko od Krakowa, że spokojnie można sobie zrobić doń wypad w środku tygodnia i odpocząć trochę od miasta. Szczególnie polecam taki wypad w sierpniu, kiedy oglądać można perseidy, czyli największy widoczny w Polsce rój meteorów. Schodząc z Kudłaczy zahaczyliśmy po drodze o panoramkę i potem pognaliśmy do Pcimia (mała, urocza mieścina), gdzie miał czekać na nas bus, który zawieźć miał nas na nocleg do Bogdanówki. I wtedy, przecierając się przez błotnistą ścieżkę odkryłam jeden z niewielu pozytywnych aspektów zimy – fakt, buty po całodniowym łażeniu po śniegu przemakają, ale są przynajmniej czyste. Buty po łażeniu po błocie są upierdolone bardziej, niż stół u Durczoka i ważą 5 kg. Każdy. Rano chłopcy z okazji Dnia Kobiet przygotowali nam śniadanie i obdarowali nas żelkami, które w gronie kursantów są towarem wielce lubianym i pożądanym, na tyle, że niektórzy prowadząc grupę motywują nas nimi do tego, by iść szybciej („Chodźcie szybciej, jak dojdziemy na górę, to OTWORZĘ ŻELKI!”) – i faktycznie wtedy idziemy szybciej. Koskowa Góra, na którą wleźliśmy z Bogdanówki pozytywnie mnie zaskoczyła – rozciągały się z niej przepiękne widoki na każdą stronę świata, przy czym najlepiej prezentowała się strona zachodnia, z widokiem na Beskid Żywiecki i Babią Górę, królową Beskidów, dumnie wznoszącą swe ośnieżone szczyty nad innymi pasmami. Na północ był Kraków i gruba warstwa zalegającego na nim smogu, na który nie chciałam patrzeć, bo jak to widziałam, to od razu miałam wrażenie, że bliżej mi do raka. Jak buka kocha, jak tylko skończę ten kurs, to stąd spadam, gdzieś, gdzie oddycha się faktycznie powietrzem, a nie kilogramami węgla i spalin. Meh. Po drodze spotkaliśmy jeszcze jedną niesamowitą panoramę, mianowicie panoramę Tatr, przy której zatrzymaliśmy się na nieco dłużej, a potem gnaliśmy jak dzicy, by zdążyć na busa do Łętowni. Kiedy wracałam do Krakowa, myślałam sobie (znowu) o tym, że czasem warto się do czegoś zmusić i wyleźć z własnej strefy komfortu, bo poza nią można spotkać rzeczy zupełnie zaskakujące – jak np. te piękne panoramy, o które w życiu bym Beskidu Średniego nie podejrzewała. Teraz jawi mi się jako miejsce niedocenione i nieodkryte, które (kto wie) być może jeszcze kiedyś będzie miało szansę mnie uwieść – tym bardziej, że jest do niego rzut berettą. Kalendarzową wiosnę witała będę w Tatrach. Nie mogę się już doczekać <3 Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Średni pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Zabezpieczony: Poradnik: Jak przygotować się na wycieczkę w góry?

Treść jest chroniona. Proszę podać hasło: Hasło: Post Zabezpieczony: Poradnik: Jak przygotować się na wycieczkę w góry? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

„Beskid Niski, sercu bliski” – czyli rzecz o powrotach w rodzinne strony

Gdybym miała jakoś podsumować ten wyjazd, to nie inaczej, niż zatapiając się w przemykające po mojej głowie myśli, wrażenie, odczucia. Ubiegły tydzień zlał mi się w jeden, spójny czas, bez podziału na wczoraj, dziś i jutro. Bez nocy i dni. Jechałam w ten Beskid Niski z pewną nieśmiałością. Mimo tego, że urodziłam się na jego zachodnich rubieżach, nigdy nie miałam okazji, czy też bardziej chęci, tak naprawdę go poznać – nawet tych bliskich mi, około grybowskich rejonów. Większość moich wycieczek związanych górami, z czasów, gdy mieszkałam jeszcze w domu rodzinnym, sprowadzała się do wędrowania po Tatrach, które wtedy wydawały mi się znacznie ciekawsze, ładniejsze, robiące większe wrażenie. Jechałam więc w ten Beskid Niski jak córka marnotrawna, która po wielu latach szlajania się wszędzie indziej wraca z pokorą, by odkrywać wszystko na nowo, przyglądać się i chłonąć każdy szczegół. Tak się  bowiem składa, że od dłuższego czasu narastało we mnie przekonanie, że to właśnie on, ten beskid, stanie się moim ulubionym. I nie wiem, czy to skrzywienie Stasiukiem, zamiłowanie do dzikości czy wschód, do którego mi mentalnie bliżej – a może wszystkiego po trochę. I czekałam na te opuszczone wioski, na te rejony tętniące niegdyś życiem, po których pozostało tylko wspomnienie, kupka kamieni, owocowe sady. Czekałam na cmentarze, na drzewa wyrosłe na krwi poległych i na echo wystrzałów, które, kto wie, być może z wiatrem nadal niesie się gdzieś po dolinach i uderza w człowieka tym uczuciem smutku, niepokoju i niedowierzania. Czekałam na ośmioramienne krzyże, na cerkwie, pachnące drewnem i żywicą, na oderwane od rzeczywistości, puste spojrzenia postaci z ikon. Czekałam na to wszystko i bałam się, że sobie to wymyśliłam, wmówiłam, że to wszystko siedzi tylko w mojej głowie. Ale nie. Było tam naprawdę. Beskid Niski nie powala widokami. Nie ma tutaj wysokich szczytów. Nie ma rozległych panoram. O tej porze roku Beskid Niski jest wręcz brzydki – tym intrygującym rodzajem brzydoty, która kaczątku pozwala wyrosnąć na łabędzia. Tym rodzajem brzydoty, dzięki której jest autentyczny, nie udaje. Bo nie ma przed kim. I patrząc na to wszystko można albo wzruszyć ramionami, albo się zachwycić. Beskid Niski intryguje. Skrywa w sobie liczne tajemnice. Kryją się w dziwnych nazwach, nieistotnych na pozór szczegółach, historiach żyjących tu jeszcze ludzi, którzy powrócili z wygnania. Beskid Niski to stare lasy, rzadko uczęszczane ścieżki, puste szlaki. To właśnie tutaj całkowicie można oderwać się od cywilizacji, zrobić sobie informacyjny detoks, wrócić do tego, co pierwotne, naturalne. Wyłączyć telefon i schować go do plecaka, bo w wielu miejscach i tak nie ma zasięgu. Zapomnieć o przychodzących powiadomieniach, tym, że ktokolwiek czegoś chce. Już. Nawet jeżeli chce, to oderwanie od wirtualnej rzeczywistości jest dobrą wymówką i stwarza idealne warunki do tego, by spokojnie zająć się byciem „tu i teraz”. Świat bez nas doskonale sobie radzi. Beskid Niski to wsie na końcu świata, gdzie rzadko jeżdżą samochody, a autobus kursuje raz dziennie. Albo wcale. Wsie, które są dla nas atrakcją, a kiedy się w nich pojawiamy, to paradoksalnie sami się nią stajemy, budząc zainteresowanie lokalnej ludności, która zdziwiona wygląda przez okna. Turyści, tutaj? Przecież tutaj nic nie ma. Nic ciekawego. Wsie, w których wchodząc grupowo do jedynego sklepu robimy w pół godziny tygodniowy obrót. Wsie, w których czarny pies nazywa się Murzyn. Bo jak inaczej? Wsie, w których ciągle stoją łemkowskie chyże, nadgryzione zębem czasu. Beskid Niski to cerkwie i przydrożne krzyże z Jezusami, którym przybysze utrącali czasem stopy, bo mierził ich inny, niż zwyczajowo sposób ich przybicia. Krzyże będące dowodem niegdysiejszej świetności kamieniarzy, którzy z wielkiego głazu misterną pracą potrafili wydobyć subtelne rysy twarzy, emocje, rozpoznawalne, charakterystyczne elementy. To wszystkie te zawody, ludowe rzemiosła, które giną wraz z umierającymi ludźmi, bo czasy się zmieniły. Bo się nie opłaca. Bo już nie ma kto uczyć. A i uczyć się nikt nie chce. Beskid Niski to miejsce dziwne, które ciągle siedzi mi w głowie, o którym wciąż myślę i za którym wyjątkowo tęsknię. Nie wiem, na czym polega ta magia. Ale wiem, że na pewno tam wrócę. Post „Beskid Niski, sercu bliski” – czyli rzecz o powrotach w rodzinne strony pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: Jak spędzić patologiczny weekend w górach?

W listach, które do mnie piszecie, pytacie często o góry. Chcecie wiedzieć w co się bawić, gdy pada deszcz lub intryguje Was, jak skutecznie zgubić się mapą, bo też byście tak chcieli. W swoich poradnikach pomijam pytania przyziemne, dotyczące tak błahych kwestii jak zakup odzieży czy znalezienie cichego miejsca, w które można się udać, gdy ma się dość cywilizacji. Odpowiedzi na nie znajdziecie na byle jakim blogu o górskim stylu życia, a ja tutaj piszę o tym, że górskie życie samo w sobie może być stylowe. Tak że tego. Dzisiaj, na wyraźną prośbę jednego z fanów, opowiadam o tym, jak spędzić patologiczny weekend w górach, na który to wybrałam się, by mieć na ten temat jakiekolwiek zdanie. Nie róbcie tego w domu. A więc (wiem, nie zaczyna się zdanie od „A więc”, ale kto mi zabroni?)… — Odpowiednio dobierz towarzystwo – zrób test poczucia humoru opowiadając niesmaczny żart o martwych płodach. Wybierz z tych, którzy się zaśmieją. Odpowiednio dobierz trasę – coś krótkiego, dla rozrywki i przyjemności. 20 km w warunkach zimowych powinno być w sam raz. Stwórz wspólną listę zakupów – żeby nagle się nie okazało, że macie jeden chleb i pięć flaszek lub, co gorsze, pięć chlebów i jedną flaszkę. Gdy spotkacie się na dworcu, zajmij najlepsze miejsce w busie, na samym tyle – nie przejmuj się faktem, że gdy ostatnio jechałeś na samym tyle, chciało ci się rzygać. Przez całą drogę śmiej się, że chłop siedzący obok wygląda jak Jaruzelski. Dokup brakujące rzeczy w sklepie na wsi – wełniane skarpetki, okulary przeciwsłoneczne i dwie piłeczki w kształcie kuli ziemskiej. Zastanów się, po co ci takie piłeczki. Dojdź do wniosku, że możesz z nich zrobić sztuczne cycki. Po wyruszeniu na szlak przeprowadź eksperyment ze skórką od banana – połóż ją na drodze i czekaj, aż ktoś się na niej przewróci. Kiedy tak się stanie, dojdź do wniosku, że kreskówki nie kłamały i zacznij zastanawiać się, czy po uderzeniu kogoś młotkiem w głowę pojawią się nad nią gwiazdy. Nie zapomnij sprzątnąć skórki od banana. Wybierz głupie, abstrakcyjne hasło wycieczki, które będziesz wtrącał w co drugie zdanie, niezależnie od kontekstu – rozważ „Kurwa, Spoook”. Wybierz kolejne głupie, abstrakcyjne hasło wycieczki, które będziesz wtrącał w co drugie zdanie, niezależnie od kontekstu – rozważ „Aaa, znowu ten pies!”. Wybierz jeszcze jedno głupie, abstrakcyjne hasło wycieczki, które będziesz wtrącał w co drugie zdanie, niezależnie od kontekstu – rozważ „Czy widzisz tę charakterystyczną piramidkę?”. Zorientuj się, że odpowiednio dobrana trasa jest zdecydowanie za długa na warunki zimowe i że nie dotrzesz do schroniska przed zmrokiem – zastanów się, kto to wymyślił. Zorientuj się, że ten, kto to wymyślił idzie na samym końcu i ciężko dyszy – zaproponuj mu połączenie z Telefonem Dobijania, odbierz i powiedz: „Cierp!”. Zatrzymaj się w punkcie widokowym i wydobądź z plecaka Parówki Mocy – zaproponuj innym, by lubieżnie jedli je z Tobą i dojdź do wniosku, że na Listę Rzeczy Do Zrobienia Przed Śmiercią musisz dopisać zagranie w reklamie parówek (zaraz za zapięciem komuś kłódki w tunelu w uchu i wyrzuceniem kluczyka). Zorientuj się, że zrobiło się ciemno – przyświeć lampką w drogowskaz i dojdź do wniosku, że do schroniska jeszcze bardzo daleko. Zobacz w oddali światła schroniska i przyspiesz kroku, bo już niedaleko, po czym zorientuj się, że jednak wcale nie – motywuj się myślą, że w schronisku jest grzaniec. Zorientuj się, że w schronisku faktycznie jest grzaniec – zapomnij o tym, że właśnie przeszedłeś 20 km w warunkach zimowych i znajdź nową definicję szczęścia. Zorientuj się, że faktycznie macie jeden chleb i pięć flaszek – zjedz zupkę chińską. Zacznij grać w „Karty przeciwko ludzkości” – odkryj, że macie nasrane we łbach bardziej, niż się spodziewałeś i znajdź nową definicję szczęścia. Zorientuj się, że przy stoliku obok odbywa się wieczór kawalerski – zastanów się, dlaczego co chwilę któryś w chłopaków wchodzi na krzesło, ściąga spodnie i pokazuje innym gołą dupę. Dojdź do wniosku, że to jakieś gejparty. Nie zapomnij podzielić się swoją uwagą z innymi. Wróć do gry w „Karty przeciwko ludzkości” – uświadom sobie, że naprawdę, ale to naprawdę macie nasrane we łbach bardziej, niż się spodziewałeś i wzrusz się tym faktem. Zorientuj się, że  przy stoliku obok nie odbywa się już wieczór kawalerski, bo przeniósł pod schronisko – zastanów się, dlaczego się tam przeniósł. Dojdź do wniosku, że siadanie gołą dupą w śniegu przy kilkunastostopniowym mrozie nie jest dobrym pomysłem. Zapomnij poinformować uczestników gejparty, że złapią wilka. Czymkolwiek jest. Wróć do pokoju ze swoimi towarzyszami podróży i wdaj się w abstrakcyjne rozważania filozoficzne na tematy egzystencjalne – zastanów się, czy jest różnica pomiędzy „ręką na cycku” a „cyckiem w ręce”. Dojdź do wniosku, że nie ma, ale nie zgódź się na testy. Przypomnij sobie, że masz ze sobą dwie piłeczki w kształcie ziemi – wdaj się w abstrakcyjne rozważania filozoficzne na  tematy egzystencjalne i rozważaj, czy właśnie takie w dotyku są sztuczne cycki. Nie znajdź odpowiedzi. Idź spać. Zorientuj się po przebudzeniu, że przez całą noc w pokoju było otwarte okno, przez które właśnie wpada śnieg pomieszany z wiatrem –  zastanów się, kto to wymyślił. Zorientuj się, że boli Cię gardło – szukaj winnego, po czym przypomnij sobie, że przez kilka godzin wczorajszego dnia szedłeś bez kurtki, bo było Ci gorąco. Dojdź do wniosku, że to nie dlatego Cię boli. Obstawaj twardo przy otwartym przez całą noc oknie. Zorientuj się, że pogoda dramatycznie się zmieniła i że zamiast pięknego Słońca i błękitnego nieba wszędzie jest biało, bo pizga złem – znajdź w sobie resztki siły, by walczyć z przeciwnościami losu. Po kilku godzinach odkryj, że dotarliście do mety – zacznij zastanawiać się, czy sprzedają tam narkotyki. Dojdź do wniosku, że jednak nie. Zobacz w oddali cywilizację i przyspiesz kroku – złap fartem autobus i szybko przemieść się na dworzec, żeby potem utknąć w korku na Zakopiance. Przysypiaj budząc się co pięć minut, bo kierowca jest nerwowy i ciągle naciska klakson – kiedy już otworzysz oczy, szybko je zamknij, by nie widzieć kolizji z innym autobusem, który właśnie mijacie. Zrób rachunek sumienia nie będąc pewnym, czy w jednym kawałku dotrzesz do Krakowa. Zorientuj się, że w jednym kawałku dotarłeś do Krakowa – wytocz się z autobusu i zapytaj swoich towarzyszy podróży, czy widzą tę charakterystyczną piramidkę. Dojdź do wniosku, że to był piękny weekend – zacznijcie wspólnie zastanawiać się, kiedy go powtórzycie. Post Poradnik: Jak spędzić patologiczny weekend w górach? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Szkolenie lawinowe nad Morskim Okiem

Kiedy wracałam w niedzielę do Krakowa (tak, tym razem znowu była to niedziela) myślałam ze smutkiem o tym, że zmierzam w stronę śmierdzącego miasta i że gdybym mogła, to siedziałabym nad Morskim Okiem jeszcze z tydzień (co najmniej) – tak się bowiem złożyło, że  przez cały weekend zachwycałam się zimą, co wydawało mi się całkiem szalone i nie do końca spodziewane (ale może to po prostu magia Tatr). Gdybym miała ustawić sobie na Facebooku status mojego związku z tą porą roku, niewątpliwie byłaby to relacja zawiła i skomplikowana, bo przecież jeszcze niedawno rzucałam pod jej adresem bardzo wiele brzydkich słów. I kiedy między jednym a drugim zarzekałam się, że na szkolenie lawinowe nie pojadę, bo jeszcze nie oszalałam, żeby z własnej woli przez dwa dni siedzieć w śniegu, nie wiedziałam jeszcze, że z tego szkolenia, podczas którego faktycznie przez dwa dni siedziałam w śniegu, wrócę tak bardzo zadowolona. W drogę wyruszyliśmy piątkowym popołudniem, aby w sobotni ranek być już na miejscu, w związku z czym na szlaku wylądowaliśmy, gdy było już całkiem ciemno. W przypadku trasy na Morskie Oko nie stanowi to żadnego problemu, bo przecież idzie się tam po asfalcie – jedyną różnicą jest to, że nocą pod nogami nie plątają się żadni ludzie i nie najedzie na nas żaden koń z wozem, w którym to swoje leniwe dupy wożą niektórzy turyści (ale na ten temat nie będę pisała, bo nie chcę się denerwować). Cichy, senny las niezmiennie mnie zachwyca, chłonęłam więc tę magiczną atmosferę, próbując się jednocześnie nie zabić. Pierwszy raz szłam z kijkami trekkingowymi (które zresztą dotarły do mnie w ostatniej chwili) i był to marsz niezwykle irytujący. O ile potrafiłam chodzić z jednym kijkiem, tak dwa na raz sprawiały mi jakąś niewyobrażalną trudność, aż zaczęłam się zastanawiać, czy aby pod tym względem też nie jestem czasem upośledzona (też, bo nie potrafię chodzić w butach na obcasach czy jeździć na łyżwach/rolkach, za to jestem świetna w potykaniu się na prostej drodze, co zdarza mi się bardzo często; na szczęście nie wybiłam sobie jeszcze zębów). Kłopot z chodzeniem z kijkami miałam taki, że nie potrafiłam zsynchronizować swoich ruchów – a to moje nogi szły szybciej, niż ręce, a to nie wiedziałam, w jakiej kolejności mam którą kończynę położyć na ziemi, a to zaplątywałam się we własne stopy. Wykonywania tych karkołomnych, prawdaż, czynności nie ułatwiał fakt, że przez niemal całą drogę musiałam intensywnie myśleć, bo wpadliśmy na genialny pomysł uczenia się głównej grani Tatr (człowiek jest niezwykle pilny, gdy robi coś na ostatnią chwilę). Kiedy dotarłam do schroniska umiałam już niemal bez zająknięcia wymienić wszystkie najważniejsze szczyty i przełęcze ciągnące się od Przełęczy Huciańskiej na zachodzie do Przełęczy pod Kopą na wschodzie i byłam z tego niezmiernie dumna. Bardzo możliwe, że dzisiaj już nic z tego nie pamiętam (boję się sprawdzać). Zrzuciliśmy graty i udaliśmy się do kuchni spożyć kolację (gdyż moje życiowe motto brzmi: „Zawsze jest dobra pora, by coś zjeść”), a gdy dotarła reszta ekipy, zaczęliśmy się radośnie integrować, robiąc przy tym kupę hałasu. Gdzieś w tle na gitarze przygrywał uroczy, marokański chłopiec. Chciałam do niego podejść i poprosić, żeby powiedział „Przełęcz Strzystarska”, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że to kiepski sposób na podryw i oddałam się namiętnemu graniu w Dobble („Bałwan!”, „Kostka lodu!”, „Pająk!”, „Rączka!”, „Kurwaaa!”), które pochłonęło nas na tyle, że o 1 w nocy do kuchni wpadł jakiś chłop i wydarł japę, że słychać nas w całym schronisku, czym popsuł nam zabawę, więc grzecznie poszliśmy spać. Spanie w dużej grupie osób w jednym pomieszczeniu ma swój niewątpliwy urok. A to ktoś gada przez sen, a to ktoś chrapie, a to ktoś wstaje 1,5 h przed czasem, żeby iść skorzystać z prysznica, zanim obudzą się inni i szeleści przy tym reklamówką wykonaną z jakiejś strasznej folii. Kiedy zadzwonił budzik zwlekłam się z łóżka, przełączyłam w tryb „zombie”, wzięłam prysznic (no i po co wstawać 1,5 h wcześniej, jak przez ten czas można pospać?), zjadłam śniadanie i poszłam na pierwsze zajęcia o lawinach, po drodze stając pod nowym schroniskiem i szeroko rozdziawiając gębę, kiedy zobaczyłam zamarznięte Morskie Oko a za nim potężną ścianę Mięguszowieckich Szczytów. Dawno nie byłam w Tatrach (no dobra, w wakacje, ale wtedy padał deszcz), więc widok ten zrobił na mnie piorunujące wrażanie, zwłaszcza, że po raz pierwszy byłam w tym miejscu zimą i od monochromatycznej niezwykłości otoczenia chyba jeszcze bardziej uderzające było poczucie przestrzeni. Przestrzeni, którą czuje się każdą komórką ciała i którą można się zapowietrzyć. Kto choć raz był nad Mokiem latem, ten wie, że wtedy niemal na każdym kamieniu ktoś siedzi i cicha kontemplacja piękna przyrody jest zwyczajnie niemożliwa. Zastany widok idealnie dopełniały  maleńkie, czarne kropki postaci na środku białej, ogromnej powierzchni jeziora (Morskie Oko to największe tatrzańskie jezioro). Doskonała metafora marności ludzkiego życia wobec potęgi Natury. Na wykładzie, skądinąd bardzo ciekawym, usilnie próbowałam nie przysypiać, co nie do końca mi wychodziło. Obudziłam się dopiero wtedy, gdy wyszliśmy na polanę opodal schroniska, by po części teoretycznej przejść do części praktycznej. Najpierw uczyliśmy się, jak udzielać pierwszej pomocy człowiekowi, którego porwała lawina. Wykopaliśmy (chłopaki wykopały) wielką jamę w śniegu, do której następnie wlazł ochotnik, a my go zasypaliśmy śniegiem. Tym ochotnikiem nie byłam ja, bo na sam widok tej dziury, która wyglądała jak grób, robiło mi się słabo. Jeżeli kiedyś porwie mnie lawina, to prędzej umrę ze strachu, gdy uświadomię sobie, że nie mam stamtąd jak wyjść, niż się uduszę (co jest głównym i najpopularniejszym powodem śmierci w takich okolicznościach). Ta część kursu była w sumie powtórką z kursu pierwszej pomocy, na którym byłam dwa tygodnie temu i pozwoliła utrwalić sobie nabytą wcześniej wiedzę – i choć nadal nie wiem, czy potrafiłabym pomóc poszkodowanemu w sytuacji kryzysowej (i nie będę wiedziała, dopóki się taka nie przydarzy), czuję się nieco bardziej pewnie. Potem nastąpiła część, która chyba najbardziej mi się podobała, mianowicie poszukiwanie „zaginionych”. Pod śniegiem zakopanych było kilka „bomb”, które emitowały impulsy elektromagnetyczne – „rozbrajało” się je za pomocą stuknięcia sondą w płytkę, którą wcześniej trzeba było namierzyć i znaleźć za pomocą detektora lawinowego i sondy. Super sprawa, czułam się jak jakiś poszukiwacz skarbów, z tym, że jeżeli kiedykolwiek przyjdzie mi wykonywać tę czynność naprawdę, gra będzie toczyła się o wyższą stawkę, bo o ludzkie życie. Po tym jak przetestowaliśmy sobie kilka rodzajów detektorów różnych firm podjęliśmy zbiorową próbę poszukiwania osoby, która takiego detektora nie ma, więc nie można jej namierzyć. Tą „osobą” był zakopany pod śniegiem worek, który mieliśmy znaleźć za pomocą samych sond (idzie się w rzędzie i dźga śnieg, aż nie trafi się na coś miękkiego, co może być ciałem) – i udało nam się, co było tym bardziej satysfakcjonujące, że nie udało się drugiej grupie. Przybiliśmy sobie piąteczki i udaliśmy się na obiad, a potem na spacer po Morskim Oku, podczas którego zachwycałam się, że naprawdę jestem teraz NAD NIM. Na wieczornej integracji padłam dosyć wcześnie („Nie śpij!”, „Śpię z otwartymi oczami, jak koń”, „Konie śpią z otwartymi oczami?”,”A, sorry, pomyliło mi się – śpią na stojąco…”) i jak ostatni lamus udałam się do łóżka przed północą, wskutek czego ominęła mnie nocna wyprawa nad jezioro, z której fotki zobaczyłam następnego dnia – gdybym zrobiła sobie zdjęcie w ciemnym pokoju wyglądałoby tak samo. Ale i tak żałuję W niedzielę od razu udaliśmy się w teren, nad Czarny Staw pod Rysami, by dowiedzieć się, jak bezpiecznie poruszać się po górach w zimowych warunkach i badać zagrożenie lawinowe. I choć RACZEJ nie będę łaziła po górach wysokich zasypanych śniegiem, to dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy, na których normalnie nie zwróciłabym nawet uwagi – na przykład na miejsca w lesie, gdzie nie rosną drzewa, bo zwykły tamtędy zapieprzać lawiny. Teraz już żaden żleb nie wygląda dla mnie tak samo. Nad Czarnym Stawem robiliśmy profile śniegowe, wykonując kilka testów mających na celu odpowiedź na pytanie, jak duże zagrożenie sprawia taka, a nie inna pokrywa śnieżna. Jeden z testów polegał na wycięciu śnieżnej kolumny za pomocą łopaty i repsznura. Kiedy po wykonaniu zadania zaczęliśmy zagrzebywać dziurę, żeby nikt w nią nie wpadł i zadowoleni spoglądaliśmy na dobrze wykonaną robotę, Kuba przez chwilę zastanowił się i zapytał: - Ej… Gdzie jest sznurek? Spojrzeliśmy na śnieg, na siebie i znowu na śnieg i już wiedzieliśmy, że został gdzieś na spodzie. Ponieważ nie jestem feministką i uważam, że każda płeć ma swoje miejsce w świecie (tak, bardzo lubię przebywać w kuchni), stanęłam sobie i patrzyłam, jak Kuba ochoczo (hehe) rozkopuje to, co żeśmy przed chwilą zakopali, ograniczając się jedynie do nadzorowania pracy, jak rasowy kierownik budowy: - W lewo! W prawo! Nie, nie, to nie było tu! Tutaj kop! Nie, tu!  No kop! Po czym sznurek się znalazł. Jestem pewna, że tylko i wyłącznie dzięki mojej nieocenionej pomocy i zaangażowaniu :3 Ponieważ test śnieżnej kolumny nie był do końca miarodajny, zrobiliśmy jeszcze jeden, tym razem wycinając ze śniegu wielki graniastosłup, po którym następnie skakaliśmy, licząc na to, że się rozwarstwi, ale nie – co znaczyło tyle, że dałoby się po takiej pokrywie śnieżnej w miarę bezpiecznie iść. Machnęliśmy jeszcze jeden test kolumnowy po drugiej stronie jeziora i udaliśmy się w dół, do schroniska, by podsumować i zakończyć szkolenie. Gdy byliśmy już niemal przy Morskim Oku zostaliśmy zaskoczeni krzykiem jednego z instruktorów: - Ludzie! Ludzie! Lawina zeszła! Zakopani… Jeden, dwóch… Nie wiem! I stało się jasne (po początkowej konsternacji), że oto jesteśmy testowani z tego, czego się przez ostatnie dwa dni nauczyliśmy. Cóż, nie poszło nam najlepiej. Co prawda udało nam się znaleźć zakopany w śniegu detektor, ale cała akcja mogła pójść o wiele sprawniej i szybciej. Myślę jednak, że to dobrze, bo człowiek doskonale uczy się na błędach i oprócz tego, że dowiedzieliśmy się, co należy robić, przekonaliśmy się również, czego robić nie należy, co było dobrym uzupełnieniem szkolenia. W ankiecie ewaluacyjnej, którą dostaliśmy do wypełnienia, było pytanie o to, czy mi się podobało i czy będę polecała to szkolenie innym. Z entuzjazmem napisałam, że tak, bardzo mi się podobało i że oczywiście, że będę polecała innym. Co niniejszym czynię. Jeżeli jesteście laikami w temacie zimowego chodzenia po górach, jeżeli chcecie poszerzyć swoją wiedzę na temat bezpieczeństwa w nich (co przydaje się również w innych porach roku, bo nawet w lecie w Tatrach leży śnieg), jeżeli chcecie zwracać uwagę na to, co nigdy wcześniej nie przeszłoby Wam przez myśl, jeżeli chcecie przetestować sprzęt, który potem można bez problemu wypożyczyć, niekoniecznie wydając na niego kupę pieniędzy, jeżeli chcecie umieć pomóc komuś, kto będzie tego być może potrzebował, to Szkoła Górska Morskie Oko będzie bardzo dobrym wyborem.  A teraz najlepsze. Podczas drugiego dnia szkolenia nauczyłam się chodzić z dwoma kijkami. Jak? Zaczęłam sobie wyobrażać, że jestem wilkiem i mam cztery łapy i zapomniałam o tym, że jestem człowiekiem i mam dwie ręce, dwie nogi i dwa kijki. Przez całą drogę powrotną, przez ten sam las, myślałam sobie o tym, że jest on moim domem i przebieranie kijkami było dla mnie zupełnie naturalne. I już nie mogę się doczekać kolejnej wędrówki. Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Szkolenie lawinowe nad Morskim Okiem pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Żywiecki

Kiedy wracałam w czwartek do Krakowa (tak, tym razem nie była to niedziela i nawet nie wieczór) cieszyłam się jak głupia i myślałam sobie o tym, że to był najfajniejszy z dotychczasowych wyjazdów, a zarazem najtrudniejszy (co ma ze sobą związek). Dzisiaj czuję się psychicznie silniejsza, jak po obrzędzie przejścia, którego zadaniem jest zaznaczenie przełomowych okresów w życiu. Pamiętam swój pierwszy kontakt ze śniegiem i zimą.  Nie wiem, ile miałam lat, ale byłam bardzo mała. Mama wsadziła mnie na sanki i zabrała na znajdującą się opodal mojego domu w Grybowie, nomen omen, Babią Górą – szło się na nią koło Jopowego, a następnie mijało starą stodołę, w której podobno mieszkał zboczeniec. Tak naprawdę nie wiadomo, czy faktycznie tam mieszkał, być może był tylko wymysłem dorosłych, którzy straszyli nas nim, gdy trochę podrosłyśmy. Wyjechałyśmy sankami pod górkę, a następnie mama zepchnęła je – sanki szybko ześlizgnęły się po skrzącym się w słońcu śniegu i zatrzymały w zaspie, w którą wpadłam głową. Nie zastanawiając się długo zaczęłam drzeć japę. Kto wie, być może właśnie to ten epizod zostawił trwały ślad w mojej psychice i spowodował, że nigdy nie udało mi się pokochać zimy, ba, udało mi się nawet ją mocno znielubić – na tyle, że kiedy tylko się zaczyna, mam ochotę zapaść w sen i obudzić się dopiero na wiosnę. Konieczność brania udziału w zimowych wypadach w góry, związanych z kursem, przerażała mnie od samego początku i okropnie stresowała, zwłaszcza teraz, przed wyjazdem w Beskid Żywiecki, kiedy wiedziałam, że na pewno będę musiała zmierzyć się ze swoimi ograniczeniami, bo wszystkie prognozy pogody zapowiadały zimę na całego. Czymże by było jednak życie bez konieczności walki ze słabościami ciała i ducha? Postanowiłam potraktować to jak wyzwanie. Żywiec – Złatna / Chata na Zagroniu Nie przygotowałam się za bardzo z części teoretycznej. Świąteczny okres i końcówka roku wybitnie nie sprzyjały pochłanianiu wiedzy – równie dobrze można by napisać, że po prostu mi się nie chciało, co też jest prawdą. Wyznaję jednak zasadę (sugerowaną przez kierownictwo kursu), że nawet jeżeli za wiele się nie umie, to i tak warto jechać, bo po drodze można się wiele nauczyć. Co jest najprawdziwszą prawdą i jeżeli kiedykolwiek wpadnie Wam do łba, by się na taki kurs zapisać, to warto ją sobie wziąć do serca. W Żywcu spędziliśmy kilka godzin zwiedzając miasto i jego zabytki. Pod jednym z kościołów spotykaliśmy Jezusa, który od razu skojarzył mi się ze Stayin’ Alive Bee Geesów, co oczywiście nie miało żadnej wartości edukacyjnej, ale przynajmniej było śmieszne i poprawiło mi humor, nadwyrężony nieco przez marznące od stania w jednym miejscu stopy. Zanim wsiedliśmy w pociąg, który powieść miał nas dalej, zdążyłam jeszcze poopowiadać trochę o Galicyjskiej Kolei Transwersalnej, który to temat, ze względu na pociągowe zboczenie, niezwykle mnie intryguje i pewnie z czasem stanie się jednym z ulubionych. Kiedy dotarliśmy do Rajczy było już ciemno i zimno. Skuliłam się w sobie i zacisnęłam zęby, po czym, ku mojego zaskoczeniu, okazało się, że kiedy idzie się żwawym krokiem, jest już całkiem spoko, co podniosło mnie na duchu i w niezłym nastroju dotarłam do Chaty na Zagroniu. Entuzjazm opadł mi jednak, kiedy zobaczyłam, że na poddaszu, gdzie mieliśmy spać, jest całe 10 stopni – kilkanaście osób zgromadzonych na jednej, małej przestrzeni potrafi produkować jednak nie tylko smrodek, ale też ciepło i nawet przebudziłam się gdzieś w środku nocy, stwierdzając, że jest mi, kurde, za gorąco. Złatna / Chata na Zagroniu – Sopotnia Wielka / Chatka AKT Dobrodziej Rano wstałam, wyszłam do kibla, który stał na zewnątrz i ze zgrozą stwierdziłam, że przez noc napadało z kilkanaście centymetrów śniegu. W takich okolicznościach przyrody zawsze mam wrażenie, że na świecie robi się ciszej. Drzewa pod śniegową czapą wydają się stać bardziej dostojnie, przedmioty tracą swe kanciaste kształty a niebo zlewa się w tej całej bieli z ziemią, dając poczucie spójności i spokoju. Dlaczego zatem miałam przeczucie, że to cisza przed burzą? Wszystko szło dobrze do czasu, aż nie dotarliśmy do schroniska na Hali Lipowskiej i nie postanowiliśmy zrobić sobie tam przerwy. W międzyczasie wyszło nawet Słońce, niebo na chwilę zrobiło się niebieskie a ja z zaangażowaniem nakreśliłam temat grasujących tu niegdyś zbójników i sposobów, w jaki ich zabijano (bardzo ciekawe, polecam). No i jak wlazłam do tego schroniska, jak siadłam, żeby chwilę odpocząć, jak zjadłam bułkę i napiłam się ciepłej herbaty, to cały śnieg, który miałam na butach wziął się i stopił, po czym poczułam, że mam mokre skarpetki. Nożkurwa, nie zaimpregnowałam butów – pomyślałam sobie i zrobiło mi się smutno, że nie wpadłam na ten pomysł przed wyjazdem, bo teraz, oczywiście, było już po ptokach i na samą myśl, że będę musiała iść w mokrych zrobiło mi się słabo. Im dalej w las (sic!), tym było gorzej. Tworzyłam sobie w głowie motywacyjne mowy dla samej siebie, próbując się przekonać, że przecież sama chciałam szlifować swój charakter i że to doskonała ku temu okazja. Po czym doszłam do wniosku, że w dupie mam szlifowanie charakteru, kiedy jest mi zimno i źle, bolą mnie obojczyki od tych wszystkich kilogramów, które niosę na plecach oraz na pewno się odwodniłam, bo przecież nie mogłam za wiele pić z uwagi na to, że zamarzła mi woda. Tak samo jak parówki (Parówki Mocy), których z powodzeniem można by użyć jako policyjnych pał i kogoś nimi pobić. Na szczęście były schowane gdzieś głęboko w plecaku i nie kusiły. Postanowiłam zatem skupić się na czymś innym i przemyśleć niezwykle ważną, egzystencjalną kwestię, jaką jest dodatkowe źródło dochodu i zaczęłam zastanawiać się, czy lepiej sprzedać nerkę (a jak tak, to gdzie), czy może skuteczniejszy będzie nierząd (a jeżeli tak, to czy mogę zostać swoim własnym alfonsem). Chwilę później w głowie rozbrzmiały mi nuty piosenki Lao Che pt. Wielki kryzys i uznałam, że to, co teraz przeżywam, to nic innego jak typowy weltschmerz i że to doskonały moment, żeby umrzeć młodo i tragicznie, jak jakiś pierdolony, romantyczny. Skoro nie udało mi się myśleć o czymś innym, pomyślałam, że może w takim razie nie będę myślała już o niczym i potraktuję ten marsz jako swego rodzaju medytację, ale kiedy zaczęłam kontemplować białość śniegu, który przewijał mi się pod stopami, wyszło mi, że to najgorsze gówno, jakie w życiu widziałam i że dłużej go nie zniesę. Próbowałam ignorować fakt, że zamarzają mi stopy, wyobrażałam sobie, że leżę w wannie pełnej gorącej wody oraz że już przecież bliżej, niż dalej, że jeszcze trochę i będziemy na miejscu, po czym okazało się, że mamy przymusowy przystanek w lesie bo zgubiliśmy szlak / ktoś zgubił notatnik i poszedł go szukać / udajemy, że się zgubiliśmy, żeby zrobić zasadzkę na osobę, która prowadziła właśnie grupę. Przysięgam, jeszcze chwila i niechybnie trafił by mnie szlag. Miałam ochotę siąść, płakać i nie iść dalej, zostawiając swoje ciało na pożarcie wilkom. W tamtym momencie odwołałam wszystko, co kiedykolwiek powiedziałam o pizganiu złem, gdyż narodziła mi się nowa definicja tego terminu. Kiedy wyszliśmy wreszcie z lasu i gdzieś w oddali zamajaczyły światła cywilizacji, nadal szłam i rzucałam pod nosem kurwami, zwłaszcza że chwilę wcześniej zjawiskowo się wywaliłam (bredgens na śniegu jest jednak mniej bolesny). I właśnie wtedy Kuba rzekł: - Zewrzyj ryj!  Doszłam do wniosku, że to w sumie dobry pomysł, no bo ileż można narzekać, jest przecież jakaś granica przyzwoitości, do której powoli zaczęłam docierać (co zwiastuje to, że sama siebie zaczynam wkurzać). Po chwili jednak dodał, że nie było to do mnie, lecz do psa, który ujadał za płotem. Tak czy inaczej – podziałało. Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że jak mam jakiś problem, to należy zrobić jedną z dwóch rzeczy – albo zostawić mnie w spokoju, do czasu, aż sama znajdę właściwe rozwiązanie, albo mnie opieprzyć. Z utęsknieniem czekałam na widok rozświetlonych ciepłym świateł okien chatki Dobrodziej i kiedy tam wreszcie, po 12 h marszu, dotarliśmy, nadal miałam ochotę płakać, jednak tym razem ze szczęścia. Chciałabym napisać, że koloryzuję, ale ten mój pierwszy, zimowy raz w górach naprawdę był dla mnie przeżyciem traumatycznym i miałam potrzebę go sobie poprzeżywać, więc ochoczo pławiłam się we własnej frustracji, tylko po to, by jak najszybciej z niej wyjść. Każde bowiem uczucie, bez względu na to, czy jest dobre, czy złe, należy sobie wewnętrznie przerobić, przyjrzeć się mu i wreszcie zrozumieć, czy nawet się z nim zaprzyjaźnić (a przy najmniej w moim przypadku nader skutecznie to działa). I właśnie dlatego bardzo szybko wylądowałam w łóżku, z nadzieją, że kolejny dzień będzie lepszy. Sopotnia Wielka / Chatka AKT Dobrodziej – Orawka No i był. Nadal było zimno, nadał padał śnieg, nadal wiał wiatr, nadal przemakały mi buty, nadal miałam ochotę uciekać stamtąd jak najdalej, ale jakoś łatwiej było mi to wszystko znosić, kiedy już wiedziałam, co mnie czeka. Kiedy tylko szłam i było mi ciepło w stopy, nawet mi się ten zimowy krajobraz zaczął podobać. Ze względy na panujące warunki odpuściliśmy sobie wyprawę na Pilsko i po krótkiej wizycie w schronisku na Hali Miziowej udaliśmy się od razu w stronę Korbielowa, skąd autobusem mieliśmy przejechać do Orawki i tam, w szkole, spać przez najbliższe dwie noce oraz powitać Nowy Rok. Przy okazji chciałam wspomnieć o tym, czy na wyprawy górskie warto zabierać ze sobą ogrzewacze do rąk. Nie warto: jeden całkiem mi zamarzł i zrobił się twardy jak kamień, a drugi nie zamarzł, ale po przełamaniu blaszki był ciepły może przez jedną minutę, po czym szybko wystygł. Albo warunki były dla nich zbyt ciężkie, albo mam jakieś felerne egzemplarze, albo ktoś robi na tym niezły biznes :3 Buk chyba chciał, żebym się tak całkiem nie zraziła do zimowego łażenia po górach, bo ostatni dzień 2014 roku był cudowny. Po zwiedzeniu zabytkowego kościoła, który próbowałam jakoś z sensem opisać, nie mając pojęcia o architekturze drewnianej, bez plecaka (dopiero w połowie drogi uświadomiłam sobie, że powinnam go mieć, bo jak nie miałam plecaka, to nie miałam też apteczki), łagodnym szlakiem, z promieniami Słońca na twarzy i pięknymi panoramami Tatr, powędrowaliśmy sobie w stronę Pająków Wierchu przez przysiółek Danielki, w którym do dzisiaj stoją kapliczki na płanetniki. Bardzo, bardzo chciałam je zobaczyć. Kiedy byłam mała, mówiło się, że ksiądz w sąsiedniej wiosce bije dzwonami, gdy nadchodzi burza, żeby ją odpędzić. Przez całe życie myślałam, że chodzi o zjawisko typowo fizyczne, że dźwięk dzwonów może faktycznie wpływa jakoś na strukturę chmur, że się rozpierzchają – choć nigdy takiej akcji nie widziałam. Otóż nie. Okazało się, że dawno, dawno temu, kiedy chrześcijaństwo nie było jeszcze tak całkiem zadomowione w naszych terenach, budowano dzwonnice na płanetniki, zwane także dzwonniczkami burzowymi, które faktycznie miały pomagać odpędzać burzę, a raczej złe duchy ściągające z nieba pioruny i grad. W południowej Polsce wierzono bowiem, że klęskę nawałnicy sprowadzają na wieś wspomniane wcześniej płanetniki (chmurniki) ciągnące na łańcuchach chmury z których wysypują na ziemię grad i deszcz. Gdy nad wieś nadciągała burza starano się przegnać płanetników, sprawców całego nieszczęścia. Wierzono, że boją się one panicznie głosu dzwonów. Odkrywanie tego typu ciekawostek w dzisiejszym świecie szalenie mnie fascynuje i zawsze podchodzę do nich z entuzjazmem. Bardzo chciałam nauczyć się wszystkich zagadnień na zaliczenie dniówek w trakcie obozu, ale ze względu na mój stan psychofizyczny zwyczajnie nie byłam w stanie, dlatego propozycja zdawania ich w Krakowie spadła mi z nieba, był jednak tylko jeden warunek – trzeba było wziąć udział w kabarecie, który z okazji Sylwestra mieliśmy przygotować ze starszym kursem. Ja i kabaret to ostatnia rzecz, której jeszcze niedawno bym się podjęła z własnej woli, jednak tym razem konieczność wyjścia na scenę nie wydała mi się aż tak przerażająca i stwierdziłam, że co mi tam. Tym samym odegrałam rolę życia, wypowiadając znamienne słowa: - Podobno narodziło się dziecię! Nie pytajcie. Kabaret przygotowaliśmy na ostatnią chwilę, wyszedł z dupy i my sami mieliśmy z niego większy ubaw, umierając ze śmiechu za dekoracją, niż cała widownia. Mam nadzieję, że już nikt o nim nie pamięta Z parkietu zeszłam nad ranem (impreza na sali gimnastycznej, jak super to jest?), będąc w szoku, że po czterech dniach intensywnego łażenia po górach i trzech nie do końca przespanych nocach, człowiek ma jeszcze siłę, by się bawić, mało tego – bawić się tak dobrze. To było doskonałe zakończenie dobrego roku. Wierzę, że ten, który właśnie nadszedł, będzie jeszcze lepszy. Wchodzę w niego z przekonaniem, że psychika jest jak mięśnie – że tak samo da się ją trenować, wystawiać na próbę i wzmacniać, po to, aby była silniejsza. Że, jak powiedziała Martyna, „czasem trzeba się przeorać o jej kanty, tylko po to, żeby potem usiąść i być po prostu szczęśliwym”. I takiego właśnie szczęścia życzę – i Wam i sobie Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Żywiecki pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: O czym mówić w Grybowie?

Grybów to taki Twin Peaks Europy Środkowo-Wschodniej. Pozory małomiasteczkowej przyzwoitości mieszają się z mrocznymi warstwami życia codziennego – a to ktoś zabije macochę, a to ukradnie pieniądze z kościelnej składki, a to zrobi finansowy przekręt w przedszkolu. Nie ma lekko. Przed przyjazdem do tej małej, uroczej mieściny, warto zapoznać się z kilkoma wyrażeniami, które możemy usłyszeć, a przede wszystkim – które mogą się nam przydać. „Kiż ta ciul?!” Znaczenie: Wyraz frustracji i zaciekawienia dotyczący osoby, która śmie zakłócać spokój, lecz nie wiadomo, kim jest. Użycie: Zapytania tego zwykło używać się w sytuacjach, gdy ktoś ośmielił się przeszkodzić nam w czymś niezwykle ważnym, czego efektem jest przymus oderwania się od fascynującej czynności. Co ważne – zdenerwować zaistniałą sytuacją należy się zawczasu, zanim jeszcze dowiemy się, kim ten ktoś jest i czego właściwie od nas chce, zakładając, że na pewno chce nam zawrócić dupę. Przykład: Z zamyślenia nad faktem, że przyrodni brat Ridża okazał się stryjecznym wujkiem żony swojego męża wyrwał ją dźwięk telefonu, który zignorowała. Po trzydziestym siódmym dzwonku wstała z kanapy i rzucając pod nosem wściekłe „Kiż ta ciul?!” wyłączyła urządzenie. Nie mogła wiedzieć, że sąsiad chce się poradzić, jak poćwiartować ludzkie ciało. „Zamykej dżwi, bo kociorze idom!”   Znaczenie: Wyraz pogardy dla Świadków Jehowy, którzy równie dobrze mogą być złodziejami. Użycie: Świadkowie Jehowi chodzą po domach jak koty po chałupach, dlatego nazywa się ich „kociorzami” i przepędza, względnie udaje, że nikogo nie ma w domu. Wiedzieć Wam bowiem trzeba, że jeszcze do niedawna, a bardzo często i teraz, drzwi do grybowskich domostw były otwarte, jeżeli tylko ktoś przebywał w środku. Nigdy nie wiadomo, czy „kociorze” tak naprawdę nie są złodziejami i nie chcą czasem wynieść z domu pralki, dlatego należy uważać. Przykład: Ujadający dziko pies przywołał ją do okna. „Zamykej dżwi, bo kociorze idom!” – krzyknęła zobaczywszy dwie podejrzanie wyglądające postacie, po czym chwyciła za leżący na stole nóż. „Na tym strychu to i hojco jest!” Znaczenie: Wyraz zdziwienia po zaglądnięciu na strych, na który od lat wynosi się rzeczy, które na pewno jeszcze się kiedyś przydadzą. Użycie: Strychy i piwnice są doskonałym miejscem do upychania w nich wszystkich rzeczy, których szkoda wyrzucić, bo pewnego dnia może okazać się, że są bardzo, ale to bardzo potrzebne. Zepsuty telewizor? Kiedyś się go naprawi, będzie jak znalazł. Milion pustych słoików? Kiedyś zrobi się w nich przetwory, będą jak znalazł. Stary kożuch? Kiedyś odda się go do czyszczenia, będzie jak znalazł. Oczywiście potem okazuje się, że nigdy nie są potrzebne. Przykład: Otwarcie włazu na strych spowodowało, że na jej głowę opadły płatki sadzy. Wdrapała się po chwiejnych schodkach i próbując prześwietlić wzrokiem ciemność, rzekła: „Na tym strychu to i hojco jest!”. Pomyślała, że to doskonałe miejsce na ukrycie zwłok. „Cicho że być!”   Znaczenie: Wyraz zniecierpliwienia w sytuacji, kiedy bardzo chcemy usłyszeć jakąś ważną informację, a ktoś ma czelność zakłócać spokój. Użycie: Małomiasteczkowe życie rządzi się swoimi prawami: trzeba doskonale wiedzieć wszystko i o wszystkich. Kto z kim i gdzie. Kto, kogo i dlaczego. Kto, komu i po co. Skuteczne zbieranie zasłyszanych informacji jest cenną umiejętnością, dzięki której można zabłysnąć podczas spotkań z sąsiadką pod kościołem, po niedzielnej mszy. Przykład: Niedzielna msza dobiegała końca. Z uwagą słuchała ogłoszeń parafialnych i ożywiła się, kiedy ksiądz zaczął mówić, że ktoś przepisał na kościół spadek. „Cicho że być!” – syknęła ze złością do sąsiadki z ławki, która zaczęła zastanawiać się, kto ostatnio umarł. „Odejdź od kontaktu, bo się łysko!” Znaczenie: Wyraz zaniepokojenia faktem, że nadciąga burza. Użycie: Burza jest groźna. Uderza piorunami w drzewa, ściąga ulewne deszcze, wywala korki. Należy trzymać się z daleka od wszelkich źródeł prądu, najlepiej na klatce schodowej, która nie ma żadnych gniazdek. Przykład: „Jezusmaria!” – krzyknęła przestraszona i podskoczyła na stołku. „Odejdź od kontaktu, bo się łysko!” – nakazała wnuczce bawiącej się obok katafalku. — Wpis jest wynikiem spontanicznej akcji pt. #jezykipolskie (języki polskie), na pomysł której wpadła tattwa. Akcja ta ma na celu promocję ciekawych słów, charakterystycznych dla regionu Polski, z którego pochodzimy. Wybrałam wyrażenia, które pamiętam z czasów mojego zamieszkiwania w Grybowie. Gwarowość języka, ciągle przecież obecna, rzuca mi się w uszy zwłaszcza teraz, kiedy od niemal sześciu lat mieszkam w Krakowie i odwykłam od niej. Niezmiennie mnie jednak fascynuje. Udział wzięły: Tattwa Olga Cecylia Wittamina Małokulturalna Podzielcie się swoimi ulubionymi słowami / wyrażeniami! Post Poradnik: O czym mówić w Grybowie? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Mały

Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa (postanowiłam rozpoczynać tak każdy wpis wyjazdowy – od dupy strony) byłam tak zmęczona, że odpłynęłam w trzy minuty. W busie było ciepło, silnik mruczał usypiająco a Cliff Richard śpiewał z głośników o Dzieciątku, wskutek czego mój mózg szybko wygenerował sobie obraz w postaci jego rumianej, uśmiechniętej twarzy (Dzieciątka, nie Richarda). Dlaczegóż to byłam tak zmęczona? – zapytacie. Otóż wcale nie dlatego, że trasa, którą podążałam w weekend była jakoś specjalnie wykańczająca. Nie dlatego też, że mówienie do grupy ludzi jakoś specjalnie mnie stresowało, bo, szczerze mówiąc, zupełnie zapomniałam o tym, że czynność ta mnie stresuje i tym razem mówiło mi się całkiem na luzie. Nie dlatego w końcu, że w sobotnią noc siedzieliśmy do bardzo późna, bo odpadłam po północy. Byłam tak zmęczona, bo mój mózg, poza tym, że na dźwięk świątecznych piosenek generuje sobie rumianą, uśmiechniętą twarz Dzieciątka, dławi się też ilością wiedzy, którą mu ostatnio serwuję. Specjalnie w piątek położyłam się spać ok. 20 (sic!), żeby jak człowiek wstać o 5:30, po czym zaczęły mi się przypominać granice Beskidu Małego i nie byłam w stanie się od nich uwolnić. To samo spotkało mnie kolejnej nocy w schronisku. Kiedy więc dotarłam w końcu do domu, zeżarłam trzy tabletki melisy w proszku, weszłam do łóżka ok. 19 i obudziłam się następnego dnia, po 14h. Mój organizm niewątpliwie musi mnie kochać. Ale wracając do samego wyjazdu. Tym razem wystartowaliśmy z Suchej Beskidzkiej. Wiedzieć Wam trzeba, że w Suchej Beskidzkiej, poza tak sławnymi osobami jak Piotr Komorowski, któremu wypadało oko* czy Billy Wilder, który ukończył Żydowską Szkołę Biznesu, mieszkała również Monika Sewioło, uczestniczka pierwszej edycji Big Brothera, która odniosła wielki, życiowy sukces wyprowadzając się do Warszawy, biorąc udział w rozbieranej sesji do Playboya oraz występując w programie pt. „Urzekła mnie Twoja historia”. Jej dom znajduje się przy zielonym szlaku z Suchej do Krzeszowa, gdyby ktoś był ciekaw. Piszę o tym, bo nie miałam okazji opowiedzieć o tym, albowiem zgłosiłam się do opowiadania o karczmie „Rzym”, tej samej, w której Mefistofeles (trudne słowo) miał się spotkać z Panem Twardowskim. Pisał o tym wieszcz nasz narodowy, Adam. Kiedy zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje, zamieniliśmy się w kursanci.rar i wcisnęliśmy się do małego, ciasnego busa, który niczym rączy rumak (#nope) powiózł nas do Krzeszowa, skąd udaliśmy się już w góry, zatrzymując się po drodze na jednej z polan, by omówić rozciągającą się w stronę Beskidu Żywieckiego panoramkę. Albo jestem ułomna, albo to kwestia wprawy (lubię sobie wmawiać, że to drugie), ale nie potrafię sobie przełożyć tego, co na mapie na realną rzeczywistość (albo realnej rzeczywistości na to, co na mapie) – nie wiem, jak ocenić odległości, jak zlokalizować poszczególne szczyty i doliny oraz (najważniejsze) jak to wszystko zapamiętać, by potem o tym opowiedzieć. Podobno kwestie te ulegają pewnemu rozjaśnieniu, kiedy człowiek zaczyna rysować graniówki (w skrócie: rysowanie na kartce papieru najważniejszych elementów ukształtowania terenu), czekam więc z niecierpliwością na warsztaty z tychże, licząc na moją pamięć wzrokową, bo strasznie nie lubię czegoś nie wiedzieć. Najchętniej całą tą wiedzę, którą muszę przyswoić, wsadziłabym sobie od razu do głowy, żeby nie musieć się uczyć, ale obawiam się, że mój mózg mógłby tego nie zdzierżyć i nie chcieć potem ze mną współpracować. Powstał więc pomysł kolektywnego opracowywania materiałów, co sprawdza się całkiem nieźle. Swoją drogą zauważyłam, że ostatnio większość moich rozmów toczy się właśnie wokół kursu, co jest na swój sposób chore, z drugiej strony jaram się tym, jak schroniska w Beskidach, bo dawno już nie czułam się tak bardzo na swoim miejscu, jak teraz. Tak naprawdę, jeżeli tylko bym mogła, to bym się uczyła całymi dniami, bo zwyczajnie mnie to cieszy (#kujon). Tym razem miałam więcej czasu na przygotowywanie się do wyjazdu, udało mi się zatem w miarę dobrze przygotować. Być może właśnie dlatego mniej się stresowałam, bo wiedziałam (mniej więcej), o czym mam mówić oraz wiedziałam, co mnie czeka i jak będzie wyglądał wyjazd. Opowiadając o formach ochrony przyrody w Polsce udało mi się wymienić prawie wszystkie, tym razem nigdzie nas nie zgubiłam oraz przeprowadziłam interaktywną prezentację świerku i jodły (byliśmy w parku krajobrazowym, a nie narodowym, więc można było sobie zrywać i macać gałązki), można zatem śmiało powiedzieć, że nauka z poprzedniego wyjazdu nie poszła w las (hehe). Zdecydowanie do poprawy z kolei mam kwestię samego mówienia, bo poza tym, że trzeba wiedzieć, o czym się mówi, warto również wiedzieć, JAK mówić, żeby inni nie tylko słyszeli, ale także słuchali. Bycie dobrym mówcą to nie lada wyzwanie i szacun dla wszystkich, którym to tak dobrze idzie. Mimo moich wcześniejszych obaw, wcale nie było tak zimno. Ba, było całkiem ciepło, na tyle, że czasami szłam sobie bez kurtki a bluzy w ogóle nie wyciągałam z plecaka. O ile kilka stopni powyżej zera można określić mianem ciepła - muszę jednak przyznać, że postrzeganie temperatury diametralnie się zmienia, kiedy pomyślę sobie, że przede mną zimowe wyprawy, kiedy na serio napada śniegu i pojawią się mrozy. Moja natura zmarzlucha na razie wypiera z głowy tę straszną wizję, ale opcje są w sumie dwie – albo przez te kilka miesięcy zimę pokocham, albo całkowicie znienawidzę. W sumie jestem ciekawa tego doświadczenia – na wszelki wypadek powtarzam sobie wszystkie znane mi brzydkie wyrazy, żebym mogła sobie marudzić pod nosem, co oczywiście nic nie zmieni, ale pozostawi w mym polskim sercu poczucie dobrze spełnionego obowiązku. W Beskidzie Małym spotkać można fragment Drogi Św. Jakuba, która wiedzie ze Starego Sącza do Czeskiego Ołomuńca, co przypomniało mi o fascynacji tym szlakiem pątniczym. Idea wędrowania, w swoim własnym towarzystwie, przez miejsca tak bliskie naturze, doskonale wpisuje się w moje własne postrzeganie duchowości  (abstrahując już od wymiaru religijnego) – na tyle, że gdzieś po drodze rzuciłam, że jak jakimś cudem uda mi się ten Kurs Przewodników Beskidzkich skończyć i zdać egzaminy państwowe, to, kurde, wezmę i pójdę w taką wędrówkę, jako ukoronowanie tego całego wysiłku, które w to przedsięwzięcie włożę. Zapisuję to po to, żeby o tym nie zapomnieć. Jak zapomnę, to niech mi ktoś przypomni. Do schroniska dowlekliśmy się, jak było już ciemno, co o obecnej porze roku nie jest jakimś specjalnym wyczynem, bo Słońce zachodzi ok. 15:30 – z niecierpliwością czekam na przesilenie zimowe, żeby dni w końcu zaczęły robić się dłuższe, bo przecież można zwariować. Na szczęście kurs jest dla mnie na tyle pochłaniający, że praktycznie nie mam czasu się nad tym zastanawiać, od czasu do czasu łapię sobie tylko krótkotrwałe zmuły, podczas których ogarnia mnie totalna niemoc i najchętniej położyłabym się spać i obudziła się dopiero na wiosnę. No dobra, taka ochota zawsze nachodzi mnie już w listopadzie – jeżeli reinkarnacja istnieje, to w poprzednim wcieleniu niechybnie byłam niedźwiedziem. O ile na Turbaczu się z Kubą i Aśką ochoczo alienowaliśmy, pogrążając w patologii, o tyle tym razem, jak ludzie, poszliśmy się integrować, grając m.in. w tabu, które przysparzało wiele radości. - Takie coś na dnie oceanu. – Płaszczowina magurska! Chodziło o… łódź podwodną. Widać kursowe skrzywienie udziela się nie tylko mi Płaszczowina magurska bawiła mnie przez cały wieczór i cały następny dzień. Ba, bawi mnie do dziś! Jest to bowiem temat, który będzie nas prześladował przez cały czas, bo z owej płaszczowiny (i kilku innych) zbudowane są w dużej mierze Beskidy Zachodnie. Wykłady z geologii ciągle przede mną, więc nie będę się wymądrzać na temat płaszczowin nic ponad to, że faktycznie powstały przez opadanie na dno oceaniczne różnych osadów, które z biegiem czasu skamieniały, a następnie podczas ruchów górotwórczych zostały sfałdowane. Poszczególne warstwy świetnie widać na wychodniach skalnych, które można spotkać m.in. w Beskidzie Małym. I kiedy ma się świadomość tego, że kamień, którego się dotyka, pochodzi z czasów prehistorycznych, to nagle doświadczenie to staje się niemal mistyczne, jak podróż w czasie. A kiedy granie w grę (i wcale nie był to Tomb Raider) nam się znudziło, poleźliśmy piętro wyżej, gdzie odbywało się śpiewo-granie, w którym nawet wzięłam udział – czasem mi się zdarza. Z góry przepraszam wszystkich, którzy kiedykolwiek będą mieli nieszczęście to słyszeć. Zwykle ograniczam się do chórków Następnego dnia wyruszyliśmy ze Schroniska pod Leskowcem (które wcale pod Leskowcem nie jest, lecz pod Groniem Jana Pawła II) w stronę Wadowic. Po drodze, pod szczytem Królewizny, zbaczając nieco ze szlaku, znajduje się coś absolutnie niesamowitego, mianowicie Jaśkowa Arka, będąca niegdyś domem pustelnika. Przez ponad 20 lat mieszkał w niej Jan Sasor, górnik z Libiąża, który przybył tu po wypadku w kopalni i sam wybudował obity blachą domek bez drzwi, który podniesiony ponad ziemię miał czekać na zbliżający się potop – mężczyzna wierzył, że Bóg niebawem ukarze nim ludzi. Jan Anioł, bo tak na niego mówiono, najmował się do prac polowych i pomagał okolicznym mieszkańcom, w zamian biorąc od nich za wynagrodzenie najczęściej tylko mąkę, cukier, papierosy oraz kawałki nikomu niepotrzebnych blach, z których budował swoją pustelnię. Zmarł nagle w 1999 r. Nie brakuje jednak takich, którzy do dziś twierdzą, że Jan Anioł nie opuścił ukochanych gór i ciągle, jak za swojego życia, opiekuje się turystami przemierzającymi beskidzkie szlaki. Do Wadowic ostatecznie nie dotarłam. Pod dworem Emila Zegadłowicza odłączyłam się wraz dwójką innych osób i busem miałam dotrzeć do miasta, by poczekać na resztę, bo kostka, którą uszkodziłam sobie podczas wyjazdu w Gorce, nadal mnie bolała i nie chciałam sobie całkiem jej zajechać. Okazało się jednak, że żaden bus już nie jedzie, wspaniałomyślnie postanowiliśmy więc złapać stopa – po niespełna minucie zatrzymał nam się chłopak, który zmierzał nad morze, przez Chrzanów. Nie zastanawiając się długo zmieniłam plan i tym oto sposobem dotarłam do Krakowa wcześniej, niż planowałam, odpuszczając już sobie zwiedzanie Wadowic. Jeszcze będzie ku temu okazja. Tymczasem namiętnie smaruję kostkę maścią wygrzewającą, że dojdzie do siebie przed końcem roku, kiedy to wybieramy się na obóz sylwestrowy w Beskid Żywiecki. Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki przewodnik po Beskidzie Małym i przejrzałam go na szybko, wzniosłam się na wyżyny swojej elokwencji i rzekłam: E, chujowy ten Beskid! Nic tu nie ma! Z tego miejsca chciałabym cofnąć swoje słowa i wyrazić skruchę – Beskid Mały to całkiem ciekawe miejsce i zdecydowanie chcę tam wrócić. Fot. Joanna Osoba / Jakub Zajączkowski Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Mały pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Poradnik: Czego można się nauczyć w Żydowskiej Szkole Biznesu?

Hasztag Żyd (#żyd) przewija się czasem w moich codziennych rozmowach. Jest luźnym komentarzem do udanych interesów, życiowej zaradności i pomnażania majątku, czyli czegoś, co w narodzie żydowskim od dawna mnie fascynuje. Ta biznesowa żyłka pozwalała (i ciągle pozwala) im, Żydom, być świetnymi handlarzami, robić spektakularne kariery i osiągać wielkie sukcesy. Wielu z nich pochodziło z Polski, kilka postaci z kolei związanych jest z Beskidami i to właśnie o nich chciałam dzisiaj napisać. Helena Rubinstein Jej związek z Beskidami jest pośredni – z Dukli, położonej u stóp Beskidu Niskiego, pochodzili jej rodzice. Sama Helena urodziła się już na krakowskim Kazimierzu, jako najstarsza z ośmiorga dzieci Hercla Naftalego Rubinsteina i Augusty Gitel Silberfeld. W 1900 roku wyjechała do rodziny w Wiedniu, po czym w 1902 z Genui na statku „Prinz Regent Luitpold” wyemigrowała do Australii. Matka zapakowała jej wtedy na podróż kilkanaście flakoników kremu, który sporządził dr Jacob Lykusky, węgierski chemik, przyjaciel rodziny. Krem ten miał chronić mleczonobiałą skórę Heleny przed surowym, australijskim klimatem i zapobiegać jej wysuszaniu. Polski krem bardzo szybko zrobił furorę wśród australijskich kobiet, które były w stanie wydać na niego duże sumy pieniędzy. Interes zaczął się kręcić – do Heleny zaczęły przychodzić regularnie paczki z rodzinnego miasta, aż w końcu udało jej się zdobyć recepturę kremu i zaczęła go wytwarzać samodzielnie. Wedługoryginalnej reklamy kremu Valaze, bo tak nazywał się produkowany przez Żydówkę kosmetyk, jego skuteczność gwarantował magiczny składnik – rzadkie zioła rosnące w Karpatach (m.in. wyciąg z kory sosny karpackiej). Jednak w rzeczywistości kosmetyk był w 100% produkowany z materiałów dostępnych w Australii. Krem z czasem zyskał sobie międzynarodową sławę a salony piękności sygnowane nazwiskiem Rubinstein pojawiły się zarówno w Europie, jak i w USA, gdzie Helena po wielu latach życia na emigracji zmarła w wieku 93 lat. Ciekawostka: Słowo „make-up” wymyślił inny Żyd, Maksymilian Faktorowicz, urodzony Zduńskiej Woli – producent i wynalazca kosmetyków, założyciel firmy Max Factor. Billy Wilder Naprawdę miał na imię Samuel. Billym zaczęła nazywać go matka, zafascynowana postacią Buffallao Billa, bohatera Dzikiego Zachodu. Przyszedł na świat w dzisiejszej Suchej Beskidzkiej, położonej w Beskidzie Małym. Jego rodzice prowadzili tam restaurację dworcową, cieszącą się dużą popularnością. Po ukończeniu szkoły średniej wyjechał do Wiednia, skąd pochodziła jego rodzina. W planach miał zostanie prawnikiem, ale wolał zająć się dziennikarstwem – tak zaczął pracę jako reporter wiedeńskiej gazety. Wykorzystując swe doświadczenie przeniósł się do Berlina, gdzie pracował dla największej w mieście gazety ilustrowanej. Tam również zaczął pracować jako asystent przy pisaniu scenariuszy do niemych filmów. W 1933 roku, po dojściu do władzy Adolfa Hitlera, wyemigrował do Paryża, a potem do Stanów Zjednoczonych. Gdy przybył do Hollywood, znał tylko kilka słów w języku angielskim, ale uczył się bardzo szybko. Dzięki kontaktom z Peterem Lorre’em, amerykańskim aktorem, z którym wspólnie mieszkał, szybko wszedł do amerykańskiego świata filmu. W swojej karierze współpracował z największymi gwiazdami. Podobno był bardzo wymagający, więc współpraca ta nie zawsze układała się pomyślnie – wybuchowość sprawiała, że często kłócił się z producentami. Mimo wszystko był powszechnie lubiany a wielu ludzi uważało go za autorytet w sprawach związanych z kinematografią. Był najczęściej nagradzanym reżyserem Hollywood – otrzymał aż sześć Oscarów, a dwadzieścia razy był nominowany do tej najważniejszej w świecie filmu nagrody. Ciekawostka: Pierwotnie to Billy Wilder miał stanąć u sterów produkcji „Listy Schindlera”, uznał jednak, że jest już zbyt stary i namówił Spielberga do samodzielnej pracy. Zwykł mawiać, że „Reżyser powinien być zarówno policjantem, jak i położną, psychoanalitykiem, pochlebcą oraz bękartem”. Bracia Warner OK, to będzie trochę naciągane, bo bracia Warner więcej mają wspólnego z Mazowszem, niż z Beskidami, ale to właśnie z Jaślisk, wsi położonej w woj. podkarpackim, pochodził Stanisław Hausner, pierwszy Polak, który parokrotnie próbował samotnie przelecieć nad Atlantykiem. I ten właśnie Hausner po osiedleniu się w Stanach Zjednoczonych pracował jako pilot-mechanik lub pilot-akrobata w Warner Bros, będącej jednym z największych na świecie producentów i dystrybutorów produkcji filmowych i telewizyjnych. Wytwórnia została założona przez braci: Alberta, Sama i Harry’ego, żydowskich emigrantów urodzonych w Krasnosielcu (powiat makowski) jako Aaron, Szmul i Hirsz Wonsal oraz Jacka, urodzonego już w Kanadzie jako Itzhak Wonsal. Bracia zastawiając rodzinny majątek: konia o imieniu Bob oraz sprzedając zegarek ojca, zyskali kapitał, który przeznaczyli na zakup projektora. W dwadzieścia lat później, 4 kwietnia 1923 r., założyli wytwórnię filmową, która obecnie jest jedną z największych na świecie. Od lat rywalizuje z inną wytwórnią filmową – The Walt Disney Company. Warner Bros. jest producentem lub dystrybutorem ponad sześciu i pół tysiąca filmów fabularnych (m.in. „Casablanca”, „Przygody Robin Hooda”, „Sokół maltański”, „Buntownik bez powodu”, „Maverick”, „Brudny Harry”, „Batman”, „Zabójcza broń”, „Matrix” czy ekranizacji „Harry’ego Pottera”) oraz czternastu tysięcy tytułów animowanych (w tym półtora tysiąca kreskówek np. „Królik Bugs”, „Xiaolin – pojedynek mistrzów”, „Batman przyszłości”, przedostatnia produkcja „Johnny Test” i ostatnia „Kudłaty i Scooby Doo na tropie”). Z wytwórnią związane były i są największe gwiazdy przemysłu filmowego od Clinta Eastwooda, przez Mela Gibsona, do Stanleya Kubricka. Ciekawostka: Wielkim sukcesem braci Warner było udźwiękowienie taśmy filmowej. To dzięki uporowi Sama (Szmula), udało się doprowadzić do końca produkcję i pracę nad pionierskim wówczas filmem dźwiękowym. Ich udźwiękowiony „Śpiewak jazzbandu” z 1927 roku, w reżyserii Alana Croslanda otworzył nową epokę w historii kina. Niestety, Sam Warner zmarł w przeddzień premiery filmu. Post Poradnik: Czego można się nauczyć w Żydowskiej Szkole Biznesu? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.