Na Wschodzie
Nad oceanem bez drinków z palemką
Sidi Ifni planowałam na koniec pobytu w Maroku. Dziura, cisza, spokój, ocean to dobre zakończenie intensywnej podróży. Ale gdy czekałam na autobus przy szosie koło lotniska w Agadirze, przypiekając się w podzwrotnikowym słońcu, to doszłam do wniosku, że największych przyjemności nie można odkładać na koniec, gdyż może się okazać, że zabraknie na nie czasu. A leniwy odpoczynek w prowincjonalnej nadmorskiej mieścinie to jest to, co bardzo lubię.
Lotnisko w Agadirze przyjmuje głownie czartery. Przed terminalem stoją klimatyzowane autokary, a turyści niezorganizowani, w sensie tacy, którzy organizują sobie wyjazd samodzielnie, a których jest garstka, skazani są na taksówki, które - jak to na lotniskach bywa - stawki mają kosmiczne. Na szczęście pobliską szosą kursują lokalne autobusy, podeszłam więc na przystanek i zaczęłam się smażyć, bo cienia się tam nie uświadczyło.
Bardzo szybko zatrzymała się przy mnie taksówka. Cena do dworca autobusowego w Inezkane, skąd jeżdżą grupowe międzymiastowe taksówki, tzw. grand taxi oraz autobusy do różnych miast, była już połowę niższa niż z lotniska, ale szkoda mi było 100 dirhamów (40 zł), skoro miałam czas i mogłam czekać na autobus. Taksówkarz bł jednak zdeterminowany i schodził z ceny, aż zatrzymał się na 60 dirhamach. Podziękowałam mu uprzejmie, chcąc zakosztować lokalnego transportu, ale taksówkarz wymiękł dopiero po kwadransie i odjechał parę metrów dalej.
Słońce grzało niemiłosiernie, narastała we mnie potrzeba oceanu i momentami nawet żałowałam, że nie zalegam na leżaczku z drinkiem z palemką na plaży przy którymś z betonowych kombinatów hotelowych. A autobus nie przyjeżdżał. Pól godziny później podjechał natomiast uparty taksówkarz i tym razem przystałam na cenę 60 dirhamów. Pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że pan nie ma mi wydać z 200 dirhamów, a że był kraytwny, to zaproponował, żebym zamiast 60 dirhamów zapłaciła mu... 20 euro. Zapewne liczył na to, że nie umiem liczyć, gdyż 60 dirhamów to równowartość mniej więcej 26 złotych.
Na dworcu w Inezkane zapakowałam się do grand taxi, czyli tego, co widać na zdjęciu powyżej. Każdorazowo taksówka taka zabiera 6 pasażerów, siłą rzeczy więc jazda do komfortowych się nie zalicza.
Zaskoczyło mnie to, że kierowcy z grubsza przestrzegali przepisów drogowych. Kierowca taksówki ignorował jedynie znaki poziome. Poza tym przestrzegał reguł pierwszeństwa, przepuszczał pieszych i nie jechał szybciej 130 km/h. Po 3 godzinach dojechaliśmy do celu.
Przewodnik Pascala - wyjątkowo kiepski zresztą - określa Sidi Ifni jako piękne miasto o białej zabudowie. Zabudowa rzeczywiście jest biała, ale co do urody to bym polemizowała. Widać, owszem, jej ślady. Miasto kiedyś było hiszpańskie i najładniejsze budynki, które określiłabym jako modernistyczno-mauretańskie, pochodzą sprzed kilkudziesięciu lat z okresu hiszpańskiego. Niestety, większość z nich ząb czasu nadgryzł dość brutalnie.
Ulokowałam się w hotelu Suerta Loca, prawie nad samym Atlantykiem. Ocean szumiał tak głośno, że stanowił znakomitą kołysankę. Hotel najwyraźniej jest popularny wśród Polaków, bo kilka niezależnych grupek i par rodaków tam widziałam, a szef poprosił mnie o nauczenie go podstawowych zwrotów po polsku.
Do wyboru był jeszcze camping;)
Miasteczko samo w sobie jest bardzo zwyczajne. Spokojne, w miarę ładne, z prowincjonalnym urokiem - wszyscy się tu znają, turystów nie ma wielu, więc ci, co są, traktowani są jak goście, a nie jak stonka. Największą atrakcją jest oczywiście ocean i przyjemna piaszczysta plaża.
Sidi Ifni jest dobrą bazą wypadową na pustynię, stąd też można pojechać do Sahary Zachodniej. Na ulicy zaczepił mnie pan pochodzący z Dahli, który jest przewodnikiem w tamte rejony. Pochwalił się, że kiedyś obwoził polskiego etnografa po pustyni celem dłuższych obserwacji zwyczajów Tuaregów. Ahmed, bo tak miał na imię, oczywiście miał sklep, jak przystało na Marokańczyka mającego kontakt z turystami. Rzecz jasna zaprosił mnie na herbatę miętową, przy której subtelnie inieefektywnie próbował mnie nakłonić do kupna biżuterii.
Przy okazji sporo mi poopowiadał o Tuaregach i o Błękitnych Ludziach, zamieszkujących pustynie Maroka i Sahary Zachodniej, pomijając przy tym uważnie kwestie polityczne dotyczące Sahary Zachodniej.
Moi celem była plaża, gdyż jakimś dziwnym sposobem od 4 lat nie wylegiwałam się nad morzem. Niestety pechowo trafiłam na jedyny chłodny i pochmurny dzień i z wylegiwania na słońcu nic nie wyszło. Na szczęście magia oceanu działa w każą pogodę. Nie wiem, co ta groźna, głośna i szumiąca wielka woda w sobie ma takiego, ale mogę nad nią spędzać godzony bez względu na aurę.
Sidi Ifni pod jednym względem mnie rozczarowało. Tutejsze koty są wyjątkowo marne. Chore, głodne, wychudzone, z kocim katarem. Teoretycznie w nadmorskim mieście powinny być upasione rybami, a jako zwierzęta ulubione przez Mahometa powinny być hołubione przez muzułmanów. Nic z tego. Nikt się nad nimi specjalnie nie litował. Kilka sztuk podkarmiłam, ale to kropla w oceanie potrzeb.