W Abchazji ciągle widać ślady wojny

Na Wschodzie

W Abchazji ciągle widać ślady wojny

Podróże kształcą, czyli kilka zdań o Abchazji

Na Wschodzie

Podróże kształcą, czyli kilka zdań o Abchazji

Na Wschodzie

Wino, mężczyźni i mafia, czyli przyjechałam do Suchumi

Wylądowałam w Kutaisi w środku nocy i na marszrutkę do Zugdigi musiałąm poczekać do rana, więc zaległam na sztucznej trawce - takim przyjemnym gruzińskim rozwiązaniu dla zmęczonych turystów. Gdy słońce wzeszło nad zaśnieżonymi szczytami Kaukazu, oczom moim ukazały się uginające się topole, które wyjaśniały, dlaczego lądowanie było mało przyjemne. Na szczęście z czasów Sojuza zostały pancerne betonowe przystanki, bo głupio byłoby zginąć na wakacjach od upadającej gałęzi topoli. Natychmiast zatrzymał się przy mnie samochód, którego kierowca chciał mnie wieźć, dokądkolwiek bym sobie życzyła. Zaraz przy nim stanął kolejny z identyczną propozycją i panowie nijak nie chcieli pojąć, że nie mam ochoty nigdzie z nimi jechać. Na szczęście w porę pojawiła się marszrutka. W Zugdigi przesiadłam się do kolejnej marszrutki do granicy, a tam odemldowałam się gruzińskim policjantom i poszłam prosto drogą, po której tłumy ludzi przez nikogo nie sprawdzanych ciągnęły w obie strony, jeździły wozy ciągnięte przez wychudzone i wymęczone konie, luzem chodziły krowy i mnóstwo bezpańskich łagodnych psów. Granica przebiega na rzece Inguri, a przed rzeką o tym, co to za miejsce, przypomina pomink pistoletu ze skręconą lufą. A w granicznej rzece rybacy łowią ryby. Miejsce jest wyjątkowo piękne, czysta rzeka, zielone brzegi, w tle Kaukaz. I można robić zdjęcia. Za rzeką wpuszczają do Abchazji. Spotkałam tam dwoje rodaków i dalej sympatycznie podróżowaliśmy razem. Na granicy problemów nie było. Dwóch rosyjskich żołnierzy sprawdzało paszporty, dość dokładnie. Jeden sympatyczny, drugi typowy sowiecki sołdat i antypatycznym tępym obliczu. Na szczęście się udało. Z przesiadką w Gal pojechaliśmy do Suchumi. Mój zarezerwowany hostel okazał się 20 km za miastem a nie dwa, jak booking pokazywał na mapie. Ponoć to przez to, że Abchazja jest nieuznawana i na mapę wrzucają jak leci. Dojazd do Suchumi taksówką jest drogi, a po 18 marszrutek już nie ma, więc jutro się stąd zabiorę. Właściwie to byłabym wkurzona, gdyby nie przemili gospodarze, którzy ugościli mnie winem i kolacją. Dowiedziałam się od nich sporo o Abchazji i jest bardzo miło. Tylko drogo wychodzi. Lokalesi pytają się mnie o męża i dzieci. Najpierw mówiłam, że nie mam, to zachęcali mnie do prokreacji, oczywiście przy swoim czynnym udziale. Zaczęłam więc mwić, że mam męża i troje dzieci, ale wtedy pytają, czy nie mam ochoty zmienić męza. Więc chyba przestanę kłamać. Tutaj jest taka dieta, że moje rówieśniczki przypominają szafy trzydrzwiowe gdańskie i mnie wszyscy szacują na mniej niż 30 lat. To byłoby miłe, gdyby nie umizgi, których po jednym dniu mam po kokardę. Ale nie są niebezpieczni, tylko namolni. Przynajmniej sobie przypomnę, jak to było, kiedy byłam młoda;) Jutro jadę się odmeldować w stosownym ministerstwie celem nabycia wizy, szukam nowego noclegu i chcę zwiedzić Suchumi. A potem do Picundy na plażowanie. Czy tylko dla mnie podróż z Kutaisi do Picundy dziwnie się kojarzy? Zwłaszcza że koło Picundy jest rzeka Bzy...p;)

Małpy okiem dyletanta

Na Wschodzie

Małpy okiem dyletanta

Kawałek Chin na Borneo

Na Wschodzie

Kawałek Chin na Borneo

Uparła się, żeby przeżyć

Na Wschodzie

Uparła się, żeby przeżyć

W małpim raju

Na Wschodzie

W małpim raju

Książka o świecie, który znika

Na Wschodzie

Książka o świecie, który znika

Leśni ludzie

Na Wschodzie

Leśni ludzie

Kocie miasto bez kotów

Na Wschodzie

Kocie miasto bez kotów

Malaysia - truly Asia

Na Wschodzie

Malaysia - truly Asia

Obok dyskusji o uchodźcach

Na Wschodzie

Obok dyskusji o uchodźcach

Wiecie, jak wygląda przeprawa przez Saharę? Jak policja państw północnoafrykańskich traktuje imigrantów? Jak wyglądają obozowiska ludzi, z którymi nie wiadomo,co począć, a którzy znaleźli się w obozie gdzieś w Mauretanii? Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak wygląda podróż imigrantów afrykańskich do Europy, przeczytajcie "Na południe od Lampedusy" Stafano Libertiego.   To nie jest książka o uchodźcach, ale o imigrantach. Nie jest to także nowość wydawnicza, bo ukazała się dwa lata temu, a napisana została jeszcze dwa lata wcześniej. Czytałam ją jakiś czas temu  - długo czytałam - aż w końcu przeczytałam. Bo nie jest to rzecz łatwa. "Na południe od Lampedusy" nie bez przyczyny nosi podtytuł "Podróże rozpaczy".     Ta świetnie udokumentowana, bardzo rzeczowa książka stanowi reporterski opis drogi, którą przebywają zmierzając do Europy ci uprzywilejowani przez los imigranci, których z domów wygnała bieda, a nie wojna. Nad którymi litujemy się mniej niż nad uchodźcami, którzy mają jeszcze gorzej. Choć czytając tę książkę trudno momentami to "gorzej" sobie wyobrazić.   Autor polityką zajmuje się o tyle, że relacjonuje to, czego dowiedział się o włoskich, hiszpańskich i unijnych decyzjach politycznych, umowach czy zakulisowych ustaleniach i ich konsekwencjach, ale w dziś palącej kwestii: przyjąć imigrantów czy pogonić są przyszli, nie wypowiada się. Unika recept. Dlatego to świetna lektura dla wszystkich, którzy wypowiadają się w temacie wędrówek ludów kończących się na naszym kontynencie, bez względu na opcję polityczną i stronę, którą zajmują w dyskusji. Rzetelna wiedza nie zaszkodzi nikomu.   Autor kilka lat spędził na wędrówkach po szlakach imigrantów, głównie afrykańskich. Rozmawiał z tymi, którymi się udało dostać do wymarzonej, sytej Europy, z tymi, którzy utknęli gdzieś na pustyni, w obozach lub miasteczkach bez perspektyw i z przegranymi, którzy z poczuciem klęski wrócili do domów. Są tu także pracownicy pomocowych agend oraz biznesmeni różnego typu, którzy czerpią dochody z nielegalnych wojaży, ci ostatni o dziwo przeważnie nie przypominają wyrachowanych, siedzących na dolarach zimnych drani, gotowych dla pieniędzy zrobić wszystko.   Nasza pogrążona w kryzysie Europa jest dla imigrantów z Afryki Subsaharyjskiej, choć nie tylko z niej, ziemią obiecaną. Także nasza "Polska w ruinie" byłaby tą ziemią, gdyby tylko mieli szanse tu dotrzeć i ją poznać. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W książce nic nie jest czarno-białe. Są przyczyny i skutki, a nie oceny i gdybania. Imigranci to nie są przedstawieni ani jako oszalała horda dzikusów atakująca Europę, ani jako niewinne jako lelije ofiary złych Europejczyków. Tu są poszczególni ludzie ze swoimi historiami, emocjami czy buntami.   Książka nie opisuje exodusu z Syrii i innych państw Bliskiego Wschodu. Na ten temat napisano wiele i nie chcę dołączać się na tym blogu do dyskusji na ten temat. Pośrednio dotyczy problemu, z którym musimy się zmierzyć. Przy tym jest to spojrzenie z drugiej strony i pokazanie "podróży rozpaczy" od kuchni. "Na południe od Lampedusy" zabrałam ze sobą do Maroka, które pojawia się w kilku rozdziałach książki i nie potrafiłam się oderwać od myśli o tym, co jest w tym kraju, a czego ja nie widzę.

Perła za progiem

Na Wschodzie

Perła za progiem

Marrakesz daje się lubić

Na Wschodzie

Marrakesz daje się lubić

Leniwie po Wkrze

Na Wschodzie

Leniwie po Wkrze

Wisła na upały

Na Wschodzie

Wisła na upały

Marokańscy potomkowie Muezzy

Na Wschodzie

Marokańscy potomkowie Muezzy

Kupowanie to wyzwanie

Na Wschodzie

Kupowanie to wyzwanie

Raj dla skąpców

Na Wschodzie

Raj dla skąpców

Anioł Stróż spod Legziry

Na Wschodzie

Anioł Stróż spod Legziry

Prawdziwe niebezpieczeństwa i urojone ryzyko

Na Wschodzie

Prawdziwe niebezpieczeństwa i urojone ryzyko

Na Wschodzie

Pojechać do Gruzji i się nie rozczarować

Wysyp tanich lotów do Kutaisi spowodował, że prawie każdy był już w Gruzji, jest tam, albo się tam wybiera. Tłumy Polaków na Zakaukaziu sprawiły, że nie podróżuje się tam tak, jak parę lat temu. I coraz więcej osób wraca rozczarowanych tym, że Gruzini nie są tak gościnni, jak to słyszeli. Ten wpis się urodził właśnie pod wpływem tego, co ostatnio o Gruzji czytałam.   No cóż. Chyba wszędzie na świcie jest tak, że pojedynczy turyści traktowani są jak goście, a tysiące turystów jak stonka. Naturalne jest też to, że miejscowi chcą na turystach zarabiać. Zwłaszcza, jeśli im się nie przelewa, a ta jest w przypadku Gruzinów. Łatwo jest poczęstować obiadem jednego gościa w miesiącu, gorzej jest karmić codziennie kilka osób.   Jak podróżować po Gruzji, żeby się  ie rozczarować?   1. Gościnność Gruzinów nie oznacza, że będziecie nocować i żywić się za darmo, ale to, że usługi wszelakie świadczone będą sympatycznie i z gratisami. Jeśli ktoś Was odpłatnie podwiezie, to przy okazji znajdzie Wam nocleg albo podaruje baniak wina. Nocleg w hostelu dostaniecie mimo tego, że gnieździ się tam człowiek na człowieku, ale przecież zawsze da się bardziej ścisnąć. Na bazarze za zakupy zapłacicie, ale przy okazji sympatycznie pogawędzicie ze sprzedawcą i zrobicie sobie z nim zdjęcia.   2. Pamiętajcie, że Gruzja to nie Polska ani nawet nie Europa, przynajmniej według większości źródeł. O regułach obowiązujących w Unii Europejskiej można zapomnieć. Teoretycznie w samochodzie trzeba zapinać pasy, ale mnie się zdarzyło urazić ciężko kierowcę zapięciem pasów, gdyż podobno świadczyło to o tym, że jemu nie ufam;) Foteliki dla dzieci w samochodach to w ogóle coś, co przekracza wyobraźnię gruzińskich kierowców. Chłopców natomiast od małego przyzwyczaja się do picia wina. Widziałam dwulatka, który był pojony winem, żeby wyrósł na prawdziwego mężczyznę. Rezerwowanie noclegów z wyprzedzeniem sprawdzi się tylko w sieciowych hotelach i droższych pensjonatach. W innych przypadkach musimy liczyć się z tym, że nocleg będzie w nieco innym standardzie niż oczekiwany.   3. O ile życzliwości Gruzinów można doświadczyć niezależnie od tego, jakim językiem się włada, to delektowanie się toastami czy żartowanie podczas przyjęć oraz wysłuchiwanie opowieści możliwe jest tylko wtedy, gdy znajdzie się z Gruzinami wspólny język. W znaczeniu dosłownym, nie tylko w przenośni. A Gruzini przeważanie nie znają angielskiego, za to mówią po rosyjsku. Ze strasznymi błędami wprawdzie, ale swobodnie, zwłaszcza osoby w wieku dojrzałym i starszym - w końcu Gruzja była częścią Związku Radzieckiego.   Brak znajomości języka może także przypadkowo doprowadzić do konfliktów. Gruzini są impulsywni i gdy im się coś wydaje, potrafią reagować ostro. Swego czasu w Kazbegi tłumaczyłam z rosyjskiego na angielski i w drugą stronę kłótnię przesympatycznej gospodyni gruzińskiej z równie sympatycznymi turystami z Izraela. Nie pamiętam już, o co dokładnie poszło, ale był to jakiś drobiazg wynikły z tego, że nie mogli się ze sobą dogadać.   4. Mówi się, że Polacy są mistrzami improwizacji. Nieprawda. Do Gruzinów nam daleko. Planowanie to nie jest z kolei najmocniejsza strona tej nacji. Z tego względu im bardziej wariacka podróż po Gruzji, tym większa szansa powodzenia;) Jeśli przypadkiem znajdziemy się w zabitej dechami dziurze, do której nie dojeżdża żaden publiczny transport, to na pewno ktoś nam pomoże się stamtąd wydostać i jeszcze napoi nas na do widzenia. Coś się zepsuje, ucieknie Wam autobus, urwie błotnik od samochodu, wpadniecie na szalony pomysł pojechania w przeciwnym kierunku od tego, na jaki się umawialiście - Gruzini szybko coś zorganizują i będą przy tym w swoim żywiole.   5. W Gruzji jest bieda i bezrobocie, nie liczmy więc na to, że miejscowi w imię gościnności będą nm wszystko fundować. Bezrobocie sięga tam 70 proc., a pracownicy fizyczni zarabiają po 200 dolarów miesięcznie pracując grubo więcej, niż 40 godzin tygodniowo. Z ich punktu widzenia jesteśmy bogaci. Czy w tej sytuacji w ogóle wypada oczekiwać, że ktoś zaprosi nas na darmowy obiad? Mimo tego takie zaproszenia i tak się trafiają:)   6. Gruzini to tradycjonaliści i trzeba brać pod uwagę to, że w och odczuciu kobiecie i mężczyźnie nie wypada tego samego. Najbardziej widać to przy piciu. Owszem, kobietę Gruzini bardzo chętnie częstują alkoholem, ale spróbujcie tylko się upić! Nietrzeźwy facet na nikim nie zrobi wrażenia, ale pijana kobieta wywoła zgorszenie. A oburzeni Gruzini niekonieczne bywają sympatyczni;)   7. Polityka to kwestia drażliwa. I nieprzewidywalna. Parę lat temu Gruzini masowo byli rusofobami po wojnie z 2008 r., teraz już nie jest to takie oczywiste. Większość napotkanych przeze mnie w zeszłym roku Gruzinów bardziej klęła na Saakaszwilego niż na Putina. Wypowiadając się źle o Stalinie można narazić się niejednemu Gruzinowi, ale z drugiej strony gdy napomknęłam przy jednej Gruzince o tym, że byłam w muzeum Stalina w Gori, to podpadłam tym, że ośmieliłam się przypomnieć, że Stalin był Gruzinem. Na wszelki wypadek lepiej nie rozmawiać o polityce, a już na pewno nie wolno nic złego powiedzieć o Gruzji. Owszem, Gruzini może i sobie ponarzekają na swój kraj, ale nam na ich kraj narzekać nie wolno:) Tym można się ciężko narazić.

Nad oceanem bez drinków z palemką

Na Wschodzie

Nad oceanem bez drinków z palemką

Sidi Ifni planowałam na koniec pobytu w Maroku. Dziura, cisza, spokój, ocean to dobre zakończenie intensywnej podróży. Ale gdy czekałam na autobus przy szosie koło lotniska w Agadirze, przypiekając się w podzwrotnikowym słońcu, to doszłam do wniosku, że największych przyjemności nie można odkładać na koniec, gdyż może się okazać, że zabraknie na nie czasu. A leniwy odpoczynek w prowincjonalnej nadmorskiej mieścinie to jest to, co bardzo lubię.     Lotnisko w Agadirze przyjmuje głownie czartery. Przed terminalem stoją klimatyzowane autokary, a turyści niezorganizowani, w sensie tacy, którzy organizują sobie wyjazd samodzielnie, a których jest garstka, skazani są na taksówki, które - jak to na lotniskach bywa - stawki mają kosmiczne. Na szczęście pobliską szosą kursują lokalne autobusy, podeszłam więc na przystanek i zaczęłam się smażyć, bo cienia się tam nie uświadczyło.   Bardzo szybko zatrzymała się przy mnie taksówka. Cena do dworca autobusowego w Inezkane, skąd jeżdżą grupowe międzymiastowe taksówki, tzw. grand taxi oraz autobusy do różnych miast, była już połowę niższa niż z lotniska, ale szkoda mi było 100 dirhamów (40 zł), skoro miałam czas i mogłam czekać na autobus. Taksówkarz bł jednak zdeterminowany i schodził z ceny, aż zatrzymał się na 60 dirhamach. Podziękowałam mu uprzejmie, chcąc zakosztować lokalnego transportu, ale taksówkarz wymiękł dopiero po kwadransie i odjechał parę metrów dalej.   Słońce grzało niemiłosiernie, narastała we mnie potrzeba oceanu i momentami nawet żałowałam, że nie zalegam na leżaczku z drinkiem z palemką na plaży przy którymś z betonowych kombinatów hotelowych. A autobus nie przyjeżdżał. Pól godziny później podjechał natomiast uparty taksówkarz i tym razem przystałam na cenę 60 dirhamów. Pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że pan nie ma mi wydać z 200 dirhamów, a że był kraytwny, to zaproponował, żebym zamiast 60 dirhamów zapłaciła mu... 20 euro. Zapewne liczył na to, że nie umiem liczyć, gdyż 60 dirhamów to równowartość mniej więcej 26 złotych.     Na dworcu w Inezkane zapakowałam się do grand taxi, czyli tego, co widać na zdjęciu powyżej. Każdorazowo taksówka taka zabiera 6 pasażerów, siłą rzeczy więc jazda do komfortowych się nie zalicza.   Zaskoczyło mnie to, że kierowcy z grubsza przestrzegali przepisów drogowych. Kierowca taksówki ignorował jedynie znaki poziome. Poza tym przestrzegał reguł pierwszeństwa, przepuszczał pieszych i nie jechał szybciej 130 km/h. Po 3 godzinach dojechaliśmy do celu.     Przewodnik Pascala - wyjątkowo kiepski zresztą - określa Sidi Ifni jako piękne miasto o białej zabudowie. Zabudowa rzeczywiście jest biała, ale co do urody to bym polemizowała. Widać, owszem, jej ślady. Miasto kiedyś było hiszpańskie i najładniejsze budynki, które określiłabym jako modernistyczno-mauretańskie, pochodzą sprzed kilkudziesięciu lat z okresu hiszpańskiego. Niestety, większość z nich ząb czasu nadgryzł dość brutalnie.       Ulokowałam się w hotelu Suerta Loca, prawie nad samym Atlantykiem. Ocean szumiał tak głośno, że stanowił znakomitą kołysankę. Hotel najwyraźniej jest popularny wśród Polaków, bo kilka niezależnych grupek i par rodaków tam widziałam, a szef poprosił mnie o nauczenie go podstawowych zwrotów po polsku.     Do wyboru był jeszcze camping;)     Miasteczko samo w sobie jest bardzo zwyczajne. Spokojne, w miarę ładne, z prowincjonalnym urokiem - wszyscy się tu znają, turystów nie ma wielu, więc ci, co są, traktowani są jak goście, a nie jak stonka. Największą atrakcją jest oczywiście ocean i przyjemna piaszczysta plaża.     Sidi Ifni jest dobrą bazą wypadową na pustynię, stąd też można pojechać do Sahary Zachodniej. Na ulicy zaczepił mnie pan pochodzący z Dahli, który jest przewodnikiem w tamte rejony. Pochwalił się, że kiedyś obwoził polskiego etnografa po pustyni celem dłuższych obserwacji zwyczajów Tuaregów. Ahmed, bo tak miał na imię, oczywiście miał sklep, jak przystało na Marokańczyka mającego kontakt z turystami. Rzecz jasna zaprosił mnie na herbatę miętową, przy której subtelnie inieefektywnie próbował mnie nakłonić do kupna biżuterii.   Przy okazji sporo mi poopowiadał o Tuaregach i o Błękitnych Ludziach, zamieszkujących pustynie Maroka i Sahary Zachodniej, pomijając przy tym uważnie kwestie polityczne dotyczące Sahary Zachodniej.     Moi celem była plaża, gdyż jakimś dziwnym sposobem od 4 lat nie wylegiwałam się nad morzem. Niestety pechowo trafiłam na jedyny chłodny i pochmurny dzień i z wylegiwania na słońcu nic nie wyszło. Na szczęście magia oceanu działa w każą pogodę. Nie wiem, co ta groźna, głośna i szumiąca wielka woda w sobie ma takiego, ale mogę nad nią spędzać godzony bez względu na aurę.             Sidi Ifni pod jednym względem mnie rozczarowało. Tutejsze koty są wyjątkowo marne. Chore, głodne, wychudzone, z kocim katarem. Teoretycznie w nadmorskim mieście powinny być upasione rybami, a jako zwierzęta ulubione przez Mahometa powinny być hołubione przez muzułmanów. Nic z tego. Nikt się nad nimi specjalnie nie litował. Kilka sztuk podkarmiłam, ale to kropla w oceanie potrzeb.    

Nie takie pieskie życie psów

Na Wschodzie

Nie takie pieskie życie psów

Marokańskie impresje

Na Wschodzie

Marokańskie impresje

Na Wschodzie

Reportaże z Miasta Duchów

Dwadzieścia dziewięć lat temu była ciepłą wiosna. Chorowałam na ospę wietrzną i z żalem wyglądałam za okno, gdzie akurat kwitły mlecze. Gdy dotarła wiadomość o katastrofie w Czarnobylu, zupełnie nie rozumiałam lęków dorosłych. Przecież żadnej chmury dymu nie widać, przyroda jak była bujna, tak jest, nie czujemy się gorzej.     Tymczasem kilkaset kilometrów na wschód rozgrywały się dantejskie sceny. Horror, o którym wtedy było cicho. O tym, co się tam wtedy działo, o ludziach, którzy tam żyli i o tym, jak się wszystko zmieniło opowiada znakomita książka Swietłany Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości".   Książka Aleksijewicz to właściwie zbiór relacji, bez komentarza autorskiego, bez odniesienia do historii. Ale słowa ludzi, którzy przez to przeżyli to właściwie jest historia. To opowieści o miłości, takiej, jaka chyba tylko na Wschodzie może się przytrafić, totalnej i według zachodnich  wzorców toksycznej. I pozostającej w cieniu śmierci. Historie ludzi przywiązanych do swojej ziemi, dla których  katastrofa oznaczała wykorzenienie. Opowieść o dzieciach gasnących na nowotwory. I o zwierzętach zamieszkujących skażone tereny, metodycznie zabijanych, i o miłości ludzi do tych psów i kotów. O wspólnym dramatycznym losie ludzi i zwierząt, co - o dziwo - ludzie podkreślali, pełni współczucia, a nie wyższości, wobec braci mniejszych, z którymi dzielili niedolę. "Czarnobylska modlitwa" to świadectwo tego, co miało nie ujrzeć światła dziennego. O Czarnobylu wiadomo dziś dużo, ale dopiero opowieści o konkretnych ludziach dotkniętych tragedią uświadamiają, co tak naprawdę tam się działo. To było jak wojna, tylko wróg był nieznany. Zresztą odwołania do Wielkiej Wojny Ojczyźnianej u starszych bohaterów książki są częste.   Ludzie tracili nie tylko zdrowie i życie, ale także swoje miejsca na ziemi, swoje małe ojczyzny. To książka o stracie i o ukrywaniu prawdy. Władza ukrywała, co naprawdę się wydarzyło i jakie to ma konsekwencje. A ludzie miotali się, tracąc najbliższych, chorując, zmieniając całkowicie swoje życie. Swietłana Aleksijewicz znakomicie oddaje zrezygnowany smutek, właściwy dla wielu mieszkańców dawnego ZSRR. W jej kolejnych książkach brzmią te same tony i wyłania się z nich przygnębiający obraz smutnego kraju, gdzie kolejne pokolenia ludzi przechodzą przez koszmarne doświadczenia. Gdy czytam Aleksijewicz, to przestaję się dziwić, że na Białorusi jest tak, jak jest. Bo jak może być inaczej, skoro ludzie tam mieszkający dotknięci są ciągiem traum?

Parę sposobów na oszczęnodści w podróży

Na Wschodzie

Parę sposobów na oszczęnodści w podróży

Kociara w podróży

Na Wschodzie

Kociara w podróży

Sanatoryjne klimaty

Na Wschodzie

Sanatoryjne klimaty

Paryż Dalekiego Wschodu

Na Wschodzie

Paryż Dalekiego Wschodu