Iran – Poznaję tajemnice pustyni

Ale piękny świat

Iran – Poznaję tajemnice pustyni

Na pustyni nie zawracałam sobie głowy szczegółowym planowaniem. Wszystko układało się samo  – czas odmierzało mi słońce, a trasę modyfikowali napotkani ludzie i miejsca. To dzięki nim odkrywałam takie miejsca jak Aqda. Słonce ledwo oderwało się od horyzontu, kiedy opuściłam Nash Abad. Jeszcze nie osiągnęło zenitu, kiedy potkałam Kiana. – Dokąd jedziesz?– Do Charguszi– A później?– Przez pustynię do Varzane.– Co??? A gdzie będziesz spała? Masz namiot?– Nie mam, ale przecież tam jest kilka wiosek po drodze.– To nie wioski, tylko osady górnicze i wszystkie są opuszczone. GPS też pewnie nie masz, a szkoda, bo na pustyni asfalt się urywa i łatwo zabłądzić...Kian jest jasnowidzem? A może z oczu brakiem GPS-a mi patrzy? Paralizatora na wilki też nie mam, ani kapiszonowca do odstraszania dzikich psów... – Jedź do Aqdy. Jeśli nikt cię nie przygarnie, jest tam też i hotel.Kian mimo wszystko mnie nie przekonał. Zrobił to kolejny dziki pies. Jak mnie pogonił, tak jechałam kilka kilometrów, zanim odważyłam się obejrzeć za siebie. To jeadę do Aqdy. Tylko, że słonce już dawno przekroczyło krytyczną odległość nad horyzontem. Mam jeszcze godzinę światła, a nie mam pojęcia, czy przypadkiem nie jestem......lata świetlne od Aqdy– Zostało ci 30 km – informują dwaj panowie z samochodu. Zatrzymałam ich, bo miałam cichą nadzieję, że mnie podwiozą. Ale panowie zrobili sobie zdjęcia – ze mną i z rowerem, z rowerem beze mnie i pojechali. – Tak po prostu? Zabraliście mi ostatnie 15 minut światła i zostawiliście na drodze? - powtarzałam przez zęby pedałując przed siebie. Powoli zapadała ciemność. Taka ciemność, w której można wjechać w samochód stojący na poboczu i nie mieć wyrzutów sumienia. Bo jak się nie włącza migaczy to tak się ma! Jednak w ostatniej chwili zahamowałam. Więc tylko otworzyłam usta, by bezkarnie i spontanicznie skomentować tę sytuacje po Polsku, kiedy uchyla się szyba. Tak, to moi znajomi z drogi. Chyba przejrzeli zdjęcia i zauważyli na mojej twarzy ten ból zmęczenia. Trafił im do serca. – Podwieźć cię?– Tak!– A masz gdzie spać?– Tam jest hotel.– A może zatrzymasz się u mnie w domu? - Wygląda na kogoś, kto ma zonę. Ale mimo wszystko, nie sprzeniewierzę się zasadzie – wchodzę do domu, tylko kiedy zaprosi mnie kobieta. Więc raczej nie, pozostanę w hotelu. To była doskonała decyzja. Bo hotel znajdował się w pałacu z baśni 1001 nocy. Weszłam do pokoju i padłam. Gdy wstałam......słonce wypalało oczy Moc światła potęgowały jasne ściany glinianych domów, pałaców, willi... gdzie ja jestem? Co to za miasto? Wokół mnie po horyzont rozciapują się ruiny glinianej metropolii. Kiedyś musiało tu mieszkać przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Dziś olbrzymie budowle rozpuszczają się w pustyni. Zimowy śnieg powoli przemienia zabudowania w gliniane wzgórza. – Co się stało z tym miastem, dlaczego ludzie się stąd wynieśli? – Pytam Muhammada. A ten milczy. A że zazwyczaj nie milczy i zabiera głos w sprawach o których ma pojęcie i nie ma pojęcia – bez różnicy, więc jego zaduma dała mi do myślenia. – To chociaż powiedz mi kiedy zaczął się eksodus – 50 lat temu?– Dawniej. – 100 lat temu? – Jeszcze dawniej.– Ile lat ma twój dom?– Jakieś 600 lat. Mohammad mieszka w domu, który kiedyś był pałacem. Dziedziniec miał wielkość boiska do siatkówki., albo jeszcze większą. Później dom i dziedziniec podzielono na dwie cześć. Mniejsza należy do Muhammada, większa należy do kogoś, kto mieszka w jedynym pomieszczeniu po tamtej stronie, które ma jeszcze wszystkie ściany i dach. Nie wszyscy stąd odeszliKilkadziesiąt rodzin mieszka w kilkudziesięciu domkach zbudowanych według tego samego projektu. Domy ceglane, schludne niczym się od siebie nie różnią poza kolorem firanek. Ale te bardzo słabo widać, bo w oknach odbija się złote światło zachodzącego słońca.– Szkoda, że mieszkańcy Aqdy opuścili stare miasto. Zerwali z tak starą tradycją – mówi jeden z uczestników wycieczki, która zatrzymała się w moim hotelu. On też nie ma pojęcia, co się stało z Aqdą. – A ty chciałabyś mieszkać w wielkim i starym domu, ale bez żadnych wygód?– Nie za bardzo. – No to dlaczego ich krytykujesz?Ale mieszkańcy nowych domów nie zerwali całkowicie więzów z przeszłością. Kilka ulic dalej, na działkach otoczonych glinianymi murami uprawiają, tak jak ich przodkowie, drzewa granatu. Tak jak przed setkami lat woda dopływa do tych ogrodów qanatami, czyli kanałami. Zbudowano je kilkaset, a może i 1000 lat temu. To właśnie Persowie stworzyli i opanowali do mistrzostwa technikę ich budowy. Niegdyś doprowadzały wodę bezpośrednio do domów i do ogrodów. Umiejętność tę przejęli później Arabowie i upowszechnili na terenie Bliskiego Wschodu, Afryki północnej i Hiszpanii. Patrzę na słońce - nie daje mi dużo czasu na zrobienie zdjęć. Pędzę alejkami to na rowerze, to prowadząc rower. I szukam ładnych kadrów. Wtem czuję na sobie blask flesza, za chwilę drugi. Oj, tym razem to chyba mnie ktoś uchwycił w kadrze. Odwracam się i widzę grupę Irańczyków z mojego hotelu. Z irańską konspiracją robią mi z ukrycia zdjęcia. Tak, po zachodzie słońca nie mam już konkurencji. Błyszczę blaskiem chwały. Mój rower też. Jesteśmy najjaśniejszymi gwiazdami, przynajmniej do świtu!Aqda - ruiny po horyzont...Odbudowane budynki przy trasie turystycznejA to poza trasą...Ulice AqdyPanorama Aqdy.Jestem w kadrze!Ogrody i qanat

Iran - Czciciele ognia

Ale piękny świat

Iran - Czciciele ognia

Islamski najazd ponad tysiąc lat temu wygasił święte ognie na ołtarzach Ahura Mazdy. Ale w Jazdzie wciąż przetrwał Zaratusztrianizm Gdybym mógł wybrać religie - powiedział mi znajomy Irańczyk. - To przeszedłbym na zaratusztrianizm. Bo to jest prawdziwa Irańska religia.To zaratusztrianizm stworzył koncepcje jednego boga - jest zatem najstarsza na świecie religia monoteistyczna i jedna z czterech religii "księgi". Tak jak my czcimy słowo zapisane w Biblii, oni podążają za słowami Awesty. Przed najazdem arabskim w X wieku, zaratusztrianizm wyznawali mieszkańcy Persji.  Nie spotkałam w Jazdzie zaratusztrian, ale spotkałam Hasana. To z nim pojechałam do Chak-Chak - zoroastryjskiej kaplicy 50 km od Jazdu.- Zoroastryjczycy wierzą, że w tym miejscu schroniła się przed arabami księżniczka Nikbanou - Hasan rozpoczął swoja opowieść. - Modliła się do swojego boga i jak twierdza zaratusztrianie bóg zabrał ja do siebie, a ze skały zaczęła wyciekać kroplami woda. Podobno to są łzy Nikbanou. - Zaratusztrianie bardzo czcza to miejsce?- Teraz bardzie skupiają się na sprzedaży biletów... W środku spotkałam Zoroastryjczyka.- Opowiedz o Nikbanou?- To było podczas arabskiego podboju. Członkowie królewskiej rodziny zabrali ze sobą święty ogień i rozdzielili się na pograniczu dwóch pustyni. W okolicach Jazdu jest wiele miejsc które noszą dziś ich imię, bo tam właśnie się zatrzymali. Nie wiemy, czy Nikbanou tu zmarła, czy została zabita. Mówi się jedynie ze pochłonęła ją góra.Od tamtej pory, kap, kap, po wypalonych słońcem kamieniach zaczęła spływać woda. Jak łzy. Kap, kap, chak, chak... Stąd wzięła się nazwa kaplicyTa woda jest święta. Czerpią ja nie tylko zaratusztrianie. Również muzułmanie wierzą w jej cudowne właściwości. Ale to nie woda jest tu najważniejsza, tylko ogień. - Nie czcimy ognia. - tłumaczy mężczyzna. - Ogień daje poczucie bezpieczeństwa, ciepła, życia, dlatego widzimy w nim symbol naszego boga. W zaratusztrianskich domach zawsze pali się lampka. Kiedyś nie pytało się z jakiej rodziny pochodzisz, tylko do jakiego ognia należysz.- To był ogień ze świątyni?- Nie, ogień na ołtarzu jest święty i tam ma pozostać.- Ale ten jest ze świątyni?- Tak, ale nie wiemy z której i ile dokładnie ma lat. Wiemy, ze ogień w Atasdeteh ma ponad 2000 lat. Ale skąd przyszedł, tez nie wiemy.Zaratusztrianie stracili większość świątyń. Została tylko ta w jazdzie, jedna, najświętsza w indiach...- I tajne kaplice w podziemiach domów. O tych miejscach wiemy tylko my i nikt inny tam nie ma wstępu! Zaratusztrianizm odcisnął swoje piętno w chrześcijaństwie, judaizmie, islamie. W samym Iranie oprócz ołtarzy, pozostał kalendarz solarny, święto nowruz i wieże milczenia. Na ich szczycie kładło się ciała zmarłych. Ciała pozostawały tam aż słońce je wysuszko, dzikie zwierzęta wyjadły, pozostałe kości zrzucano do wnętrza wieży- Ale już ich nie używają. - Hasan wraca do gry. - Zakazano zaratusztrianom chować w ten sposób zmarłych, żeby resztki ciał nie zanieczyszczały okolicy.- To jak teraz chowają swoich zmarłych.- Zakopują w betonowych sarkofagach, żeby nie zanieczyszczały środowiska.- Czyli mniej więcej tak jak wy.- No nie! - Hasan się oburzył. - My naszych zmarłych zakopujemy w całunach, a nie w betonowych sarkofagach!- Hasan, po czym poznasz zoroastryjczyka?- Teraz po niczym, ale kiedyś nosili kolorowe ubrania i chusty w kwiaty. Dla nich kolor to radość, a radość przynosi laski boga.- To po rewolucji, kiedy nakazano kobietom założyć czarne czadory, nastały dla nich ciężkie czasy...- Koran mówi, że człowiek nie powinie zwracać na siebie uwagi! - oburzył się Hasan. - To jest ich problem, jeśli chcą ściągać wzrok swoim ubiorem. Ale zoroastryjczycy w kaplicy ubrani byli na biało.Hasan niewiele więcej miał do powiedzenia na temat zaratusztriańskich zwyczajów. To może coś wie o standardzie ich życia?- Czy Zaratusztrianie są bogaci?- Kiedy przybyli arabowi i przynieśli Islam, najbogatsi zoroastryjczycy wynieśli się do Indii...- Hasan, ale to było 1000 lat temu!- Nie 1000, tylko 900! Słyszałaś o fabryce ciężarówek Tata?- Tak.- Jej właścicielami są właśnie zaratusztrianie z Indii.Niewielu pozostało zaratusztrian. Nie więcej niż 250 000 na całym świecie.- Może zatem warto zasilić ich szeregi? - podpuszczam Hasana. - Tylko, ze podobno muzułmanin nie może zmienić religii..?- Ależ nic podobnego! W Iranie nikt nikomu, niczego nie zabrania!- Wiec gdyby twój znajomy przeszedł na zaratusztrianizm?- Przestałbym się z nim przyjaźnić.- Przecież przyjaźnisz się z zaratusztrianami.- Tak- Ale od przyjaciela byś się odciął?-  Widzisz, z religia jest jak z praca w fabryce. Masz swojego szefa i nagle mówisz: odchodzę. To on ma prawo się zdenerwowac. Może powiedzieć, zabieram wszystko, co ode mnie dostałeś i radź sobie sam.- Ale religia to nie fabryka! Dlaczego byś go zostawił?- Bo co on sobie myśli? Ze jest mądrzejszy ode mnie? Albo może ja głupszy od niego?

Iran - Twierdze, ze warto jezdzic samej!

Ale piękny świat

Iran - Twierdze, ze warto jezdzic samej!

Inaczej Muhammad nie zrownalby pedu swojego bialego fiata z moim bambusowym rowerem i nie zaprosil mnie do twierdzy.Zgodzilam sie tylko dlatego, ze nie zaprosil mnie na lunch, a przy nim siedziala kobieta.- Twierdza jest po drodze - przekonywal. - W Khorme Daszt, cztery kilometry stad. Mozesz jechac za mna.Za samochodem juz raz jechalam. W Teheranie. Oczywiscie zgubilam go na pierwszym zakrecie, a ze nie mialam adresu, pod ktorym mieszkalam, nie mialam mapy ani wyjatkowo telefonu, znalezienie sie potrwalo ladnych kilka godzin. Tu teoretycznie droga miala byc prosta. Ale zasady musza byc - za kierowca juz wiecej nie jade.Bez problemu znalazlam wioske. Ledwo wjechalam, omal nie rozjechal mnie samochod prowadzony przez dwoch dziesieciolatkow.- Gdzie jest twierdza?Dzieciaki wyszly z szamochodu i zaczely prowadzic przez wioske. Im glebiej wchodzilismy w wioske, tym nasza grupa rosla w sile. Pod brama do twierdzy bylo nas juz ponad 10 osob. Liczba imponujaca, ale to i tak nic w porownaniu do twierdzy. Ta byla na prawde spora.- Tego typu budowle zazwyczaj mialy cztery baszty. Ta ma piec - zaczal mi tlumaczyc jakis mezczyzna, podajac mi reke. - Nazywam sie Muhammad Hasan i odnawiam twierdze.- A ja nazywam sie Muhammad Husain - niezauwazenie dolaczyl do nas czlowiek, ktorego poznalam przed chwila na drodze. - Jestem jego bratem i pomagam w odbudowie.  Ostatnio mieszanka gliny i slomy pokrylismy kawalek muru. Dzieki temu ta czesc wyglada jak za czasow swietnosci.Muhammad Hasan jest inzynierem i pracuje w pobliskim Naime. Muhammad Husajn mieszka i pracuje 100 km stad w Isfahanie. Zjezdzaja sie tu tylko w dni swiateczne i wtedy wykonuja kolejne prace.- Dlaczego podjeliscie sie tego zadania?- Bo to nasze dziedzictwo. Chcemy je zachowac dla naszych dzieci. Wiec w kazdy wolny dzien zbieramy sie i krok po kroku odbudowujemy cytadele. Po czym wyciaga komurke i wlacza film. Pierwsze ujecie: kilkanascie osob uwija sie pod murami twierdzy. jedni mieszaja zaprawe, inni stawiaja rusztowania. Zadanie niebyle jakie - mur ma wysokosc kilkunastu metrow.Drugie ujecie: Fajrant. Jeden z wujkow spiewa jak jest bardzo zmeczony, ktos dolacza do choru. Na drugim planie rusztowanie jest juz gotowe.Trzecie ujecie: mur sprawnie pokrywany jest warstwa zaprawy.- Czy ktos was wspiera - archeolodzy wskazowkami, rzad pieniedzmi?- Nie, sami to robimy dla siebie. Jeszcze nie zapomnielismy, jak dawniej sie budowalo.Za chwile dolacza do naszej grupy kolejny mezczyzna.- To nasz kuzyn. kiedy zobaczyl, ze odnawiamy nasza czesc to postanowil doprowadzic do porzadku swoja.- To twierdza jest podzielona na czesci?- Tak, kazda rodzina w wiosce odpowiadala za swoja czesc twierdzy.Twierdza sluzyla bowiem za schronienie w przypadku najazdu. Kazda rodzina miala tam pomieszczenia dla siebie i swoich zwierzat. Miala tez zlozony prowiant, ktory pozwoliby przezyc kilka dni oblezenia. Kazdy dbal, by jego czesc muru nie okazala sie najslabszym ogniwem. tak bylo dawniej. Dzis kilka dachow twierdzy ugielo sie jednak pod ciezarem mijajacego czasu.- Ile lat temu powstala ta budowla?- Nie wiemy - odpowiada Muhammad Husajn. - Na pewno liczy sobie nie mniej niz 500 lat. Nie zachowaly sie jednak zadne dokumenty.Twierdza to drugi dom Muhammadow, Prowadza mnie na swiezo odnowione kopuly dachu. Za chwile wchodzimy do baszty. Tam chlopaki gromadza mini zbiory muzealne. Sa kule po babci, wzory dywanu po ciotce, jakies stare dzbany, miotly. Kazdy przedmiot wciskaja mi do reki, zebym zobaczyla, poczula, sfotografowala...- Bo jestes pierwsza turystka, ktora do nas zajrzala. - mowi Muhammad Hasan i wrecza mi owoc granatu. - To dla nas niezwykle spotkanie, musisz przyjac nasze zaproszenie na obiad. Przyjelam. Z wielka przyjemnoscia!

Iran - Po co mi rower, nie lepiej autobusem?

Ale piękny świat

Iran - Po co mi rower, nie lepiej autobusem?

Do Isfahanu dalej niz blizej, przede mna pustynia, za mna nawet nie ma 100 km. Moze lepiej bylo zostawic rower w Polsce? Z takimi myslami wyruszalam z Nasr Abad. Z usmiechem pozegnalam gospodarzy, ktorym wbilam sie na chate. Bardzo szybko usmiech zmienil sie w nietega mine. Bo znowu jade wolno i ciagle pod gore.- Ale jesli jest podjazd, to musi byc w koncu i zjazd... Podpowiada jakis glos w glowie.- Super, tylko kiedy, bo juz walcze dwie godziny, i wciaz nie widac konca.pedalowalam jeszcze trzecia godzine... uz nawet nie zwracam uwagi na opuszczone wioski. A te sa piekne. Bo domy na pustyni rozplywaja sie jak snieg. pozostaje po nich gora gliny, ktora predzej czy pozniej rozwieje pustynny wiatr. nieco dluzej zyja twierdze. Ich wieze dlugo opieraja sie przemijaniu, tak jak ta, ktora mijam. Jest piekna, wysoka, a wokol niej rozpuszczone do wysokosci metra zabudowania. W oddali widze owce, gdzies szczzekaja psy pasterskie. Sielanka. Zjezdzam z drogi, rower opieram o mur twierdzy i robie zdjecia. - Czy mi sie wydaje, czy psy ujadaja coraz glosniej?- To moze bys sie obejrzala za siebie?- O kurcze! - w moja strone wartkim krokiem zblizaly sie dwa psy. Wskoczylam na rower. Nawet nie probowalam wrocic na asfalt. Droge zbudowano na wzniesieniu, z bagazem nie podjade. Moge miec tylko nadzieje, ze piach nie jest zbyt gleboki i predzej brysie sie zniecheca niz skonczy sie ta trasa. Udalo sie. Ucieklam. Wrocilam na droge, ale przygoda dala mi do myslenia. Po pierwsze: zdalam sobie sprawe, ze po raz pierwszy w zyciu jestem gdzies na prawde sama. I jesli cos sie zadzieje, nikt mi nie pomoze.Po drugie: dlaczego rower tak lekko jechal po piachu?Spojrzalam na lancuch. Z przodu byl osadzony na mniejszej zebatce. To dlatego jechalam tak wolno! Zmienilam ustawienia i pomknelam. Tym bardziej, ze wlasnie zaczal sie zjazd z gorki. Do miasta, w ktorym mialam nocowac wjechalam akurat w porze obiadu. - Czy jest tu restauracja? - pytam jakis ludzi.- Jest, ale lepiej idz do meczetu. Dzis rozdaja jedzenie.Wiec poszlam w strone meczetu.I tak zaczelo sie zamieszanie...Jakas kobieta zlapala mnie za reke i wciagnela do srodka. Za chwile juz mialam w reku talerz z ryzem, a ktos zgrabnym ruchem osadzil mnie na dywanie. obok mnie klebily sie kobiety w czadorach. Kazda chciala wiedziec skad jestem, i czy wpadne do jej domu na herbate. Ale zwyciezczyni mogla byc tylko jedna. ta, ktora wciagnela mnie na "salon". Szybko mnie zgarnela i w kilkunastoosobowym pochodzie przyprowadzila do domu. Natychmiast kobiety rozlozyly na podlodze cerate, postawily wode, polozyly chleb. Za chwile doniosly ryz i jakies danie z fasoli i miesa. Nagle rozleglo sie pukanie w okno. To sasiadki przyszly w odwiedziny, zobaczyc rowerzystke z Lachestanu. posiedzialy chwile, porobily sobie ze mna zdjecia i poszly. ledwie przelknelam lyzke ryzu, przyszly kolejne sasiadki. W powietrzu ciagle unosilo sie slowo "duczarche", czyli rower.- Dokad jedzeisz?- do Isfahanu.- to bardzo daleko. Maz gdzie spac po drodze?- Nie.- To moze zostaniesz u nas?- Chetnie, ale jeszcze jest wczesnie, a dluga droga przede mna...Bo do Isfachanu ciagle daleko.Ile kilometrow? To kolejna zagadka. Bo zapomnialam, czy liczby czyta sie tak jak slowa perskie od lewej do prawej - wtedy byloby troche mniej niz 573, albo 583 kilometry (ciagle nie odrozniam perskiej siodemki od osemki). Jesli jednak czyta sie odwrotnie niz pisze, sytuacja wygladalaby zupelnie znosnie. Ale niezaleznie od dystansu - jade do Isfahanu. najkrotsza droga, czyli:przez pustynie.- Nie rob tego! - powiedzial Kiam, ktorego spotkalam kilka godzin pozniej na drodze. Wlasnie przewozil grupe Austryjaczek do Jazdu. Zatrzymali sie, zeby zapytac czy nie potrzebuje pomocy. Jakiej pomocy? Przeciez ja pedzilam z predkoscia wiatru - bo na wyzszej zebatce. Juz mialam za soba 70 km i zanosilo sie na znacznie wiecej.- Po pierwsze tam nie ma drogi, po drugie sa wilki, po trzecie sa Afganczycy. - powiedzial - jesli cos sie stanie, po prostu znikniesz. Jedz prosto do Aqdy, tam masz hotel. Pojechalam. Tego dnia zrobilam 95 km!W nocy zameldowalam sie w hotelu. Kian nie powiedzial mi, ze poczuje sie jak w basni z tysiaca i jednej nocy. nie uprzedzil mnie tez, ze Aqda to olbrzymia metropolia, z wielkimi palacami, ktore pozera pustynia. Zamieszanie pod meczetemZamieszanie pod meczetemKiam i spolka:)Ogladamy rowerzystke z Polski:)Symboliczny grob hussaina juz gotowy do Aszury.Stad przepedzily mnie psy pasterskieInscenizacja do Aszurypuk, puk... Czy mozemy popatrzec?

Iran - Czysta improwizacja

Ale piękny świat

Iran - Czysta improwizacja

Zaczynam podroz. Najpierw Yazd, a co dalej? Niech wiatr prowadzi! Tu nie mam polskich znakow, wiec dopoki nie wroce, teksty beda niestety tak wygladaly...Nie mozna sobie nic narzucac, a najbardziej planow. Te powinny rodzic sie same, powoli rozwijac az do chwili, w ktorej powiem: "stop, mam cie!". I tak krystalizowala sie w mojej glowie trasa. Wiedzialam, ze laduje w Teheranie, a jazde rowerem zaczne od Yazdu. Ale ktoredy pojade?Plan numer jeden: QeshmW Teheranie poznalam Natashe. Dziewczyna-czolg zjezdzila na rowerze caly Iran, Indie, Chiny i Afganistan. Teraz otworzyla rowerowe biuro podrozy www.bycyclerun.com- Musisz jechac przez Mehir, w dol. Popatrzylam na mape. Przytakne, bo z Natasha lepiej nie zadzierac, ale zrobie po swojemu. Nastepnego dnia zapakowalam siebie i rower do autobusu i jazda do Yazdu! Tam wszystko sie wyklaruje. I moge powiedziec wyklarowalo. Powstal......Plan numer dwa: SzirazPierwszy dzien jazdy z Yazdu to byla prawdziwa degrengolada! Porazka na pelnej linii. Wiem, zaspalam. Ale rzadko sie tak dobrze rozmawia przy piwie bezalkoholowym. Poprzedniej nocy wypilismy z Waldkiem, Polakiem z Wilna, chyba 5 butelek! Wiem, podroz powinnam byla zaczac nieco wczesniej niz o 12 w poludnie. W czasie drogi zrozumialam, ze powinnam miec przy sobie jedzenie i wode. O wodzie pamietalam, ale jedzenia nie zabralam. Co robic? Gdzies przy drodze zobaczylam lodownie i zjazd do Zinda Abad. Super! Jest wioska. Objechalam ja. Wiekszosc glinianych chat rozplywala sie w otaczajacej je pustynii. Gdzies zobaczylam oltarz z palaca sie lampka. I tylko przed jedna z chat siadzialy dwie kobiety.- Przepraszam, czy jest tu gdzies restauracja? - wiem, ze to troche idiotyczne pytanie w wiosce duchow, ale trzeba jakos zagaic rozmowe.Starsza kobieta, w kwiaciastej chuscie spojrzala na mlodsza kobiete w kolorowym ubraniu.- Tu nie ma restauracji, ale wejdz, nakarmimy cie.Kobieta wprowadzila mnie do olbrzymiego glinianego domu. Usiedlysmy w olbrzymiej kuchni.- W tym domu jestesmy tylko dwa razy do roku. Dzis przyjechalismy zalepic dach - tlumaczy.W pewnym momencie pokazuje jej zdjecie oltarzyka.- Zauwarzylas ze w wiosce nie ma meczetu? - odpowiada pytaniem kobieta. - W tej wiosce mieszkali tylko zaratusztrianie. Ale tak jak ubywa zaratusztrian, tak ubylo mieszkancow tej wioski. W tej chwili mieszkaja tu dwie osoby.- A wy?- My mieszkamy w Teheranie. Ale niedaleko jest Cham. Tam ciagle jeszcze mieszkaja ludzie. Zajrzyj tam. I swiatynia jest i nasze swiete drzewo.Pojechalam. Wioska tak samo wyludniona. Owoce granatow gnija na drzewach. Na drodge wyszla tylko staruszka w kwiecistaj chuscie. Gestem dloni zaprosila mnie do swojego domu. W wejsciu tlilo sie kadzidlo, a po srodku dziedzinca roslo olbrzymie drzewo. Kobieta popatrzyla sie na mnie, usmiechnela sie i spojrzala na drzwi. To wszystko, co moglam tu zobaczyc.I w ten sposob uplynelo mi 30 km. Resztka sil dotarlam do Taft i padlam.W takim tempie za miesiac nie dojade do Szirazu! Jutro wczesnie wstane i kupie iranska mape, bo trasa do Shirazu na mojej, przywiezionej z Polski, wyglada dosc lyso. Nie ma na niej prawie zadnych drog i miejscowosci.Nastepnego dnia wstalam wczesnie i ruszylam na poszukiwanie mapy. Tu napotkalam pierwszy problem. Na stacjach benzynowyh map sie nie sprzedaje. A gdzie mozna je dostac? Na jakims "midone", czyli placu. A gdzie on jest? I tu pojawia sie kolejny problem. Po persku znam jedynie slowa: prawo i lewo. I wcale nie tak latwo, nawet droga eliminacji wylapac slowo "prosto". Bo w Iranie ma ono wiele krzywych, ktore rozchodza sie w niezliczona ilosc kierunkow. Wiec bladzilam, bladzilam, woklo tego cholernego "midone" i mapy nie znalazlam.W rozpaczy dzwonie do Natashy. Zanim zapytalam sie o slowo "mapa", wzielam gleboki oddech.- Zmienilam plany, jade do Shirazu.- Wiesz, chcialam o tym z toba porozmawiac - odpowiedziala Natasha. - Moze bys zaczela od Isfahanu, bo zbliza sie Ashura i ludzie zaczna tam wariowac. Wiec lepiej, zebys przyjechala przed tym swietem.Niezly pomysl. Na mojej mapie trasa do Isfahanu wyglada o wiele lepiej. Zatem kolejna zmiana. powstal......plan numer trzy: Isfahan, Sziraz i jesli sie uda wyspa Qeshm. Wtedy powiedzialam: "mam cie!". nie wiem jak dotre, ale to zrobie! Wiatr niech sobie wieje jak chce, ale to wlasnie jest moja trasa!Zaratusztrianka z Zinda AbadOltarz zaratusztrianskiChamsZinda Abad Chams

Iran - Instalacja

Ale piękny świat

Iran - Instalacja

Iran jest świetnie zorganizowany. Nie trudno w nim przetrwać, trzeba tylko dobrze się zainstalować. Strój islamskiTeoretycznie kobieta powinna po ulicy paradować zawsze w chustce na głowie. Ale nie dotyczy to wszystkich kobiet, bo wiele z nich ma olbrzymią ochotę pochwalić się tlenioną burzą włosów i swieżo zoperowanym nosem - operacje nosą są tu bardzo popularne. Wróćmy do chusty. W domu kobiety raczej jej nie noszą. Natasza z Zachodniego Techeranu, strefę domową ma rozszerzoną do swojej ulicy. I tam bez skrępowania paraduje w szortach i rozwianym włosem. Nie ona jedyna.W ogole w Zachodnim Teheranie chusty od dawna sa passe. - Zdejmij chustę - przy powiedział Farhad, gdy wchodzilismy na zgromadzenie sufich. Rozejrzałam się. Kobiety na spotkaniu, nie tylko odkryły włosy, ale i ramiona. To ja, w moich bojowkach i tunice, byłam najbardziej zakryta. ćężźółśąPieniadzeSystem bankowy Iranu dziala świetnie, tylko że nie jest podłączony do Europy. Dlatego nie działają tu nasze karty. Gotowke trzeba więc przywiezc ze sobą i teoretycznie miec caly czas przy sobie. Teoretycznie, bo są sposoby, zeby to obejsc. - Jesli zabraknie ci pieniędzy - poradzil mi Farhad. - Idz do banku, popros kogos, zeby podal ci numer swojego konta, przeslij mi go sms-em i wplacę na to konto pieniadze. Otrzymasz je po kilku minutach.Natasha wpadla na jeszcze lepszy pomysl.- Moge podarowac ci jedna z kart prepaidowych. Zasilisz ja i będziesz mogla jej uzywac. Niestety pomysl upadl, bo Natasha zapomniala pinu do karty.FacebookOficjalnie nie dziala. Ale spokojnie - iranczycy na wszystko maja swoje sposoby. Wystarczy zainstalkowac odpowiedni antyfilter, albo aplikacje proxy i gotowe! Moze facebook nie smiga, ale dziala!WodaNie trzeba wydawac majatku na wode butelkowana. W Teheranie swobodnie mozna pic kranowe. A w calym kraju na ulicach co kilkaset metrow stoja krany z zimna woda. Dlatego zamiast butelki, iranczycy nosza przy sobie kubki. Natomiast jesli chodzi o same butelki po wodzie, zdarza sie, ze we wtornym uzyciu wypelnia sie je wodka. - a w butelkach po wodce trzymamy wode - wytlumaczyla mi znajoma podczas imprezy. Coz, chyba zbyt usilnie wpatrywalam sie w pewien pukt na stole.Zycie towarzyskieO iranskich imprezach kraza legendy. Bo Iranczycy lubia sie bawic i zadna sila im tego nie zabroni. Tylko ze trzeba miec odpowiednie "powiazania", ktore zapewnia nietykalnosc w razie nalotu policji. Zwykla klasa srednia, bez "powiazan" wcale nie musi zalewac sie w trupa, zeby dobrze sie bawic. Im wystarcza butelka po wodce wypelniona woda, miseczka daktyli, jakies ciastka i instrumenty muzyczne. Kiedy zaczeli grac, przeszyly mnie dreszcze.Iranczykom nie mozna tez odmowic ulanskiej fantazji. Nagle w polowie imprezy ktos rzucil haslo: jedziemy w gory na ognisko. I jak jeden maz zapakowali sie do samochodow i pojechali.Nastepnego dnia ktos inny zarzadzil poranny piknik. Zbieralismy sie co prawda pol dnia albo i dluzej, ale udalo sie. I tu dala o sobie znac kolejna iranska cecha:Brak zorganizowaniaKoniec koncow, grubo pod wieczor opuscilismy Teheran. Na jednym z gorskich zakretow Natasha dala znac - zatrzymujemy sie, widze dym. Miejsce bylo idealne - na gorze tlilo sie ognisko, na stoku zas lezal niepozorny stosik smieci. Ale co natasza z niego wygrzebala! Wiec . poduszke, dwa dywany, i kilka drewnianych skrzynek. To musialo wystarczyc na ponad godzine, bo nikt nie pomyslal zeby zabrac ze soba jedzenie...Ruch ulicznyNie taki straszny, jak go maluja. Samochodow nie zawsze jest duzo, przy czym raczej szaleja po srodku jezdni, nie na poboczach. Kolejny pozytyw - wiadomo gdzie mniej wiecej sie ich  spodziewac, bo raczej pod prad nie jezdza. Za to skutery, a i owszem. Ale nawet jak lamia przepisy to zgodnie ze swoimi zasadami, wiec wymijaja mnie z prawej a nie lewej strony. czyli dokladnie tam, gdzie na poczatku sie ich nie spodziewalam. Dlatego mam oczy dookola glowy i rozwijam w sobie... ...refleksA cecha to bardzo przydatna! Pamietam, by zawsze patrzec ludziom prosto w oczy, nawet kiedy zamawiam kebaba. - jeden? - jeden.- Napewno? - niestety blysk zadziwienia wylapalam, kiedy danie wyladowalo na stole. W wielkim chlebie smetnie lezal jeden, miniaturowy szaszlyk.Tak, ciagle sie ucze zycia w iranie

Bambusowy rower - Końcowe odliczanie

Ale piękny świat

Bambusowy rower - Końcowe odliczanie

Bambusowy rower – Jadę do Iranu!

Ale piękny świat

Bambusowy rower – Jadę do Iranu!

Mam wizę do Iranu! O tej wiadomości marzyłam od kilku miesięcy, a czekałam od ponad miesiąca. Zatem klamka zapadła, podróż rozpoczęta...Tak naprawdę moje podróże zaczynają się na długo zanim wsiadam do samolotu, samochodu, czy pociągu. Bo dla mnie podrożą są już same przygotowania do wyjazdu. Tym razem też nie jest inaczej. Wszystko zaczęło się od jednego, podstawowego pytania:Jak?Na moim wymarzonym bambusowym rowerze! Skoro to już jest jasne, czas na kolejne pytania:Dokąd?Ostateczna odpowiedź zajęła mi kilka tygodni. Najpierw miały być Orkady. Sprawdziłam – droga jest, promy są, megalityczne budowle, jak stały tak stoją. Weszłam na google streetview. Patrzę, na drogach żywej duszy, przy drogach żadnych domów. Ale to jeszcze nic! Sprawdziłam opady – za dużo, sprawdziłam temperaturę – do idealnej, czyli 30 C bardzo jej daleko. Cóż poradzić, szukam dalej... A może Iran? Tak, chcę zobaczyć świat z filmu "Uniesie nas wiatr" Kirostamiego i "TAXI Teheran" Panahiego. Tak, Iran to najbardziej naturalny kierunek na wyjazd wymarzonym rowerem. Tylko, że rodzi się kolejne zasadnicze pytanie...Czy kobiety mogą tam jeździć na rowerze?Bo w krajach islamskich to nie jest takie oczywiste. Sprawdzam internet – od kilku lat kobiety uprawiają ten sport. Choć ciągle jest im pod górkę. Muszą też stosownie się ubrać. Za chwilę wyszukałam zdjęcie irańskiej rowerzystki idealnej. ideału. Zjawisko wyglądało jak wielki czarny namiot na dwóch kółkach. Na szczęscie policja nie egzekwuje takiej stylizacji. Sprawdzam couchsurfing.org. W wyszukiwarce, w rubryce „interests” wpisuję „Bicycle”. Wyrzuca mi całkiem sporo kobiet. Skontaktowałam się z nimi. Potwierdziły – jeśli nosisz chustę i tunikę za tyłek nikt nie powinien ci robić problemów. Czy to bezpieczne?– Absolutnie nie!!! – grzmią Irańczycy jak jeden mąż. – Irańscy kierowcy jeżdżą jak wariaci. Na pewno omijaj szerokim łukiem autostrady i uważaj na pustynie. Poza tym? Sama zobaczysz...Kiedy?Pierwszy plan – w sierpniu! Wtedy na północy temperatura osiąga idealne 30 C, a na południu panuje 40 stopniowy skwar. Idealnie. Opamiętanie przyszło w Budapeszcie, kiedy dogorywałam na krzesełku w łaźni tureckiej. Tępym wzrokiem przebijałam się przez tumany pary i omiatałam wzrokiem pewien przedmiot. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że gapię się na termometr, który wskazuje 40 C. Dokładnie taka temperatura panuje w Iranie w sierpniu i we wrześniu. O nie! W takich warunkach pedałować nie będę! I zdecydowałam się na podróż w początku październikaJak się porozumiem?Zazwyczaj uczę się kilku najpotrzebniejszych słów – dziękuje, proszę, dzień dobry i woda. Ale jeśli już będę gdzieś w jakimś domu, a tak zamierzam - bo namiotu ze sobą nie biorę, to chciałabym choć trochę zrozumieć gospodarzy. Na korepetycje 24.pl znalazłam Małgosię.– Jesteś w stanie nauczyć podstaw perskiego w trzy miesiące?– Chodzi ci o perski survival? – Tak.– Jeśli będziesz się uczyć, tak dam radę. Bo perski jest całkiem prostym językiem, trzeba tylko przebrnąć przez alfabet. Jak to zrobisz, reszta pójdzie jak z płatka.Małgosia nastraszyłam mnie alfabetem. Ale on wcale nie jest taki straszny. Szczególnie dla osób, które tak jak ja mają dość elastyczne podejście do zasad ortografii.Poza tym skoro nie nauczyłam się poprawnie pisać po polsku, to tym bardziej nie oczekuję, że kiedykolwiek będę poprawnie pisać po persku. Najważniejsze, by mnie odczytali. I zrozumieli co będę próbowała powiedzieć. Po trzech miesiącach nauki coś dukam.- Irańczyk powinien cię zrozumieć - w ten sposób Małgosia najczęściej zaczyna komentarz moich perskich zdań. Po czym bierze głęboki wdech i dodaje - Co nie znaczy, że nie może być lepiej... I za chwilę burzy moją wizję zdania!Oczekiwanie na irańską wizęZajęło ponad miesiąc. Natychmiast po jej otrzymaniu kupiłam bilet. Mam jeszcze 2 tygodnie, Kończę rower, zaczynam pierwsze pożegnania. Z ludźmi, których już przed podrożą nie zobaczę, lub po prostu już nie zobaczę. Kto wie...Zdjęcia: Piotr Gilarski: gilarski.comFunpage Carbonbike.pl do polubienia - to pod okiem załogi z Carbonbike'u robię bambusowy rower:)fot. Piotr Gilarski/ gilarski.comfot. Piotr Gilarski/ gilarski.comfot. Piotr Gilarski/ gilarski.com

Bambusowy rower – szczęśliwi czasu nie liczą!

Ale piękny świat

Bambusowy rower – szczęśliwi czasu nie liczą!

I to jest absolutna prawda. A wszystko zaczęło się tak...Zobaczyłam bambusowy rower! Na jawie. Miał kompletną ramę i dwa koła. I jedno powiem - widok był dużo piękniejszy od zachodu słońca. Chociażby dlatego, że zachód słońca przytrafia się codziennie. Więc stałam zaczarowana. Nie tylko ja. Stał Jarek Baranowski i pozostałe chłopaki z warsztatu Carbonbike.pl. Przystawali i patrzyli się na rower podczas przerwy na kawę, na drugie śniadanie, podczas zwykłej przerwy na nicnierobienie. Bo ja pracuję z romantykami, którzy mogą mówić co chcą, ale oni po prostu kochają rowery!Wielka niespodziankaTak naprawdę nie wierzyłam, że to się dziś wydarzy. Już ponad miesiąca czekam na włączenie do ramy pozostałych tyczek i ciągle coś stało na drodze. Dlaczego dziś miało być inaczej? Najpierw czekaliśmy na piastę, żeby ustalić rozstaw tylnego trójkąta. Kiedy doszła, zabrakło haka by ją zamontować. Aktualnie brakuje kół. Ale to najmniejszy problem, bo na scenie pojawił się Piotrek.Czas sobie płynieZ Jarkiem mam jedną wspólna cechę. Nie zawracamy sobie zbyt mocno głowy przemijaniem dat w kalendarzu. – Kiedy chcesz jechać? – pewnego razu zapytał Piotrek.– Za miesiąc.– A masz już wszystkie części?– Mam piastę.Prawdopodobnie w tym momencie postanowił dołożyć swoje logistyczne trzy gorsze do naszej radosnej pracy nad ramą. Zamówił części. Więc przyszły szprychy, obręcze, dętki, opony. Akurat dzisiaj. – To teraz składaj. Piotrek pokazał, jak to się robi i zostałam sam na sam z kołem. I nie ma co, wkręciłam się! Wielka premieraObrazek jest taki. Ja walczę z kolejną szprychą, kiedy naglę wpada Jarek. Na twarzy ma triumfalny uśmiech, a w ręku... Całą, kompletną ramę! – Patrz! Nie było ciebie, to sam skleiłem. Dołożymy koła i będzie można zobaczyć jak wygląda nasz rower!– Tylko, że koła jeszcze nie są gotowe!– To weźmiemy jakiekolwiek. Piotrek znajdziesz coś?Znalazł. Wymontował ze swojego roweru. Za chwilę pod drzewkiem nasze dzieło po raz pierwszy przypominało rower. Stanęłam ja, obok mnie Jarek, obok Jarka Piotrek... Przystawali wszyscy i patrzyli. A ja patrzyłam, jak oni patrzą i wiedziałam, że nie mogłam trafić lepiej. Jakie mam wielkie szczęście, że to właśnie z nimi tworzę bambusowy rower – z ludzmi z pasją. Choć... brakował jednej osoby – Piotrka Gilarskiego. Akurat tego dnia nie mógł przyjechać do warsztatu, ale obecny był duchem. To na pewno!Uwaga, na szczęścieZe szczęściem to jest tak – jak już raz dorwie to trzyma i nie puszcza. Więc po warsztacie pojechałam do pracy, po pracy na lekcję, po lekcji na miasto i... Głowa boli, oj ciągle boli!Funpage do polubienia:) Bo tam robię bambusowy rower: carbonbike.pl

Złotów – Podróżnicy rozrabiają!

Ale piękny świat

Złotów – Podróżnicy rozrabiają!

Pięć jezior, cisza i byłby błogi spokój. Na szczęście Złotowski Korpus Ekspedycyjny ciągle coś knuje.Wszystko zaczęło się od telefonu. Ktoś po drugiej stronie słuchawki zapytał, czy zrobiłabym swój pokaz. – O czym?– O czymś ciekawym z podróży.– Gdzie?– W Złotowie– Gdzie???Jestem ignorantką. Prawdopodobnie lepiej ogarniam mapę Libanu niż Polski. Więc gdzie jest ten Złotów? A może Złotowo? – Wielkopolska – wyjaśnia głos, czyli Piotr Witecki. Organizator Dnia Turysty w ramach Eco Festivalu. – Więc jak, przyjedziesz?Od słowa do słowa ustaliliśmy plan działań. Wymyślam pokaz, przesyłam zdjęcia i muszę przemyśleć – czy chcę spać u Piotra, czy na drzewie. Podróżnicy łączą siłyDwa tygodnie później byłam już w Złotowie. Siedziałam w ogrodzie z Piotrem i jego żoną Anią. Sączyłam wino i słuchałam co jest grane. A grany był nie jednodniowy festiwal, tylko pięciodniowa impreza. Każdemu dniu przyświecała inna myśl przewodnia. Ten, w którym miałam wziąć udział przygotował Złotowski Korpus Ekspedycyjny. Organizacja, której przewodzi Piotr. – Skąd ta nazwa?Najlepsze wyjaśnienie znajduje się na stronie korpusu. Zatem...Korpus ekspedycyjny– kilka wojskowych formacji na szczeblu dywizji lub brygady wspartych dodatkowymi jednostkami wsparcia i logistyki (lotnictwo, artyleria, saperzy i inne rodzaje wojsk) i przeznaczonych do działań operacyjno-taktycznych poza metropolią.Nasza definicja Złotowskiego Korpusu Ekspedycyjnego mogłaby brzmieć – kilka samodzielnych jednostek, złaknionych eksploracji terenów bliższych i dalszych, działających samodzielnie lub w grupie, przemieszczających się na na rowerze, pieszo lub innymi odpowiednimi środkami transportu, przeznaczonymi do działań turystyczno – krajoznawczych poza „metropolią*”.– Wszystko zaczęło się kilka lat temu w Magazyn Cafe – jednej ze Złotowskich kawiarni – wspomina Piotr. – Regularnie organizowaliśmy tam pokazy slajdów turystycznych. Gdy grupa okrzepła, założono stowarzyszenie. Później przestały im wystarczać fotografie i wspomnienia wypraw. Zaczęli działać! Zakonnica w kajaku!Idziemy nad jeziorko miejskie. Tam kiedyś był zamek, potem długo nic, a potem stanęły ogródki działkowe. I samo centrum miasta odcięto z ogólnego użytku. Ale kilka lat temu ogródki zlikwidowano. Powstała ogromna przestrzeń. Poprowadzono alejki i ścieżki rowerowe. – Podniósł się lament, że po co? Skoro nikt nie jeździ na rowerze. – wspomina Piotr. Tylko, że albo złotowianie ukrywali swoje rowery, albo po prostu zaczęli na nich jeździć. Zaczęły więc powstawać nowe ścieżki w mieście i za miastem. To właśnie tamtędy biegnie trasa rajdu przygotowanego przez Korpus Ekspedycyjny, w ramach Eco Festivalu. – Jest trasa dla rowerzystów, pieszych...– A ja najchętniej popłynęłabym kajakiem... – Przed nami wyrosła siostra Piotra, dyrektorka Hospicjum. – To dlaczego siostra nie zapisała się na rajd kajakowy? – Nie mam czasu! Ale lubię powiosłować. Wiecie, co mi się ostatnio przydarzyło? Płynę sobie kajakiem, a tu na brzegu stał rybak. Jak mnie zobaczył to krzyknął: "Ludzie pierwszy raz w życiu widzę zakonnicę w kajaku!". I z wrażenia, po błocie zjechał do jeziora.Woda dla ochłodyPrzyjemnie się pływa kajakiem po jeziorze Miejskim. Jedno z pięciu w Złotowie, przed wojną nadawało się do kąpieli. Po czasach komuny już nie. Od blisko 20 lat trwają prace nad jego oczyszczeniem metodami naturalnymi, czyli sadzeniem odpowiednich roślin, czy dotlenieniem za pomocą fontann. Te ekologiczne fontanny to dla kajakarza niezła zabawa. W upalny dzień dla ochłody można pod nimi przepłynąć. Bo niestety, póki co, jezioro miejskie do pokonania wpław ciągle się nie nadaje.Choć trzeba przyznać, że już nie śmierdzi. Odkąd zbudowano wokół niego promenadę, mieszkańcy Złotowa chętnie przychodzą tu po prostu na spacer. Za to kapią się nad innym jeziorkiem, również w granicach miasta. Jest nad nim kilka plaż – cichych, kameralnych i czystych.Piotr chętnie by mi pokazał kąpieliska, ale nie ma czasu! Nad jeziorem odbywa się kurs survivalu, montuje się wystawa fotograficzna, na drzewie już umocowano platformy do spania... Wszystko trzeba skontrolować, a potem ustawić kocioł zanim na mecie pojawią się pierwsi zawodnicy, musi zamatować wielki kocioł, w którym uwarzą zupę. Piotr ma pełne ręce roboty!-Ten kocioł, to nasza tradycja. - organizujemy konkurs na zupę i kto go wygra w następnym roku musi wszystkim coś ugotować! Później będzie twój pokaz zdjęć, zamontowanie na jeziorze baby z geocachem i uroczyste przykręcenie ibombo – czyli stacji do naprawy rowerów. Dokona tego burmistrz miasta, prywatnie – członek Korpusu. Pojedziesz w ciemno?– Jest jeszcze jedna impreza – mówi Piotr Witecki. – Rajd w ciemno. Startujesz i nie wiesz gdzie jest meta. Złotowski Korpus Ekspedycyjny wymyślił tę formułę, napisał projekt i złożył go wraz z wnioskiem o dofinansowanie ze środków UE. Niestety, projekt nie zyskał aprobaty. Cóż robić..? – Na pewno nie ma mowy o złożeniu broni! Zamiast za darmo, od uczestników pobieramy symboliczne wpisowe. Nie zarabiamy, ale przynajmniej wychodzimy na zero. Najbliższy rajd odbędzie się 19 września. Przyjedziesz?Jezioro miejskie w ZłotowieZłotowski Korpus Ekspedycyjny ma swoją flagę!Piotr warzy zupęTabliczki o GeoCache'aPrzemek i Maja, niedawno dołączyli do Złotowskiego Korpusu Ekspedycyjnego, ale już mają na koncie kilka ciekawych osiągnięć!

Bambusowy rower – Polka potrafi!

Ale piękny świat

Bambusowy rower – Polka potrafi!

Budując rower poznaję siebie. Ostatnio dowiedziałam się, że potrafię ciąć w metalu!Jak zwykle, wszystko przez Jarka:) Jarek Baranowski z Carbonbike.pl jest mózgiem operacji „Bambusowy Rower”. To on wie co, gdzie i kiedy. A teraz...– Potrzebujesz hak do tylnego koła. – Masz go?– Nie. Sama go zrobisz – po czym na aluminiowej blasze narysował jakiś kształt. Że niby mam go wyciąć? Spojrzałam na Jarka i nie miałam więcej pytań. Gdyby jego oczy mogły mówić, to bym usłyszała: „A niby kto?”. Ale oczy Jarka nie mówiły. Jarek w ogóle nic nie powiedział, tylko wręczył mi piłę. Pokazał jak najlepiej trzymać piłę, żeby ciecie poszło w miarę prosto. I zaczęło się. Po kilku machnięciach wiedziałam, że siłownia i ciężary przy tym to piaskownica. Zadyszkę dostałam, a jakże, już po kilku minutach, a tu nawet nie doszłam do połowy długości! Po jakiejś godzinie upstrzonej przerwami na kawę i jabłka dałam radę. Pierwsze cięcie zakończone. Po kolejnej godzinie z kawałka blachy wyłonił się zarys haka. Ale na tym nie koniec! Teraz trzeba to wszystko wygładzić! Dostałam pilnik. Działam. Tym razem było trudniej, bo prawa ręka nie miała już siły, a lewa ręka w ogóle nie chciała współpracować. Kilka razy próbowałam nią polerować, ale te manewry nawet o milimetr nie posuwały pracy do przodu. Więc wyciskałam siódme poty i resztką sił dobrnęłam do końca. Tak, praca przy rowerze ma w sobie coś ze sportu. Najpierw koszmarnie męczy, później daje ogromną satysfakcje. Dziś znowu idę do warsztatu. Będziemy mocować haki i ostatnie tyczki do ramy. To znaczy, Jarek je przyłoży, a ja umocuje. I wiem, że dam radę, bo Polka potrafi!:)Foto: Piotr GilarskiFoto: Piotr GilarskiFoto: Piotr GilarskiFoto: Piotr GilarskiPoleruję! Foto: Piotr GilarskiPrawie gotowy hak. Foto: Piotr GilarskiAktualnie rower wygląda tak:) Foto: Piotr Gilarski

Meksyk – Chcesz, przeczytam ci przyszłość...

Ale piękny świat

Meksyk – Chcesz, przeczytam ci przyszłość...

Co robić, dokąd wyruszyć w kolejną podróż i kiedy... Na tyle pytań wciąż szukam odpowiedzi, a tu nagle ktoś proponuje mi wróżbę...To takie proste. Patricia rozłoży dla mnie karty tarota, popatrzy i opowie – czy dostanę wizę, czy rower się nie rozleci, czy po prostu znajdę szczęście? Przecież tak bardzo chce to wiedzieć.– Więc jak? – Patricia kusi.– Boję się czytania przyszłości. – Mam uwierzyć, że nigdy nie odwiedziłaś wróżbity?– Tu mnie masz! Raz odwiedziłam. Ale nie wróżbitę, tylko szamana. I to w celach czysto naukowych.Dorwać szamana!Wcale nie myślałam o poznaniu przyszłości, kiedy z Olivierem przedzieraliśmy się przez las deszczowy. Przede wszystkimi chciałam zobaczyć prawdziwego szamana. – Praktycznie każda wioska ma swojego własnego – tłumaczył Olivier.– To dlaczego brniemy, przez te krzaki. Moglismy się zatrzymać w którejś osadzie po drodze!– Bo szaman, szamanowi nie równy. My idziemy do najsilniejszego. – Ufam Olivierovi, że wie co mówi.  Facet więcej czasu spędza z Majami w dżungli niż ze znajomymi w knajpach na piwie. Leśne ostępy wokół Valladolid zna więc jak własną kieszeń. Ale dzień był parny, słońce niemiłosiernie grzało. W taką pogodę wiara w kumpla wypaca się z każdym krokiem. Kiedy jej poziom spadł do stanu "zwatpienie" pojawila się kolejna wioska, a w niej ładna, zadbana chatka.–  To tam mieszka szaman – stwierdził Olivier.– Mieszkał – sprostowała przechodząca obok kobieta. – Ale kilka dni temu zmarł.No nie! Co robimy? Wracamy, czy szukamy dalej? Drugi etat szamanaSzukamy! Oczywiście nie dlatego, żeby się dowiedzieć, co przyniesie jutro, i pojutrze, i popojutrze, ale z pobudek czysto naukowych! Bo szamani wróżą z ziaren kukurydzy. O ile oczywiście nie są zajęci budowaniem hotelu w Cancun. Bo tym zajmował się aktualnie szaman kolejnej wioski. Miał wrócić za tydzień. To stanowczo za długo. Kontynuujemy poszukiwania w następnej wiosce. Dla dobra nauki ma się rozumieć. Przecież jesteśmy zbyt wykształceni, by dawać wiarę zwykłym przesądom, serwowanym przez jakiegoś Indianina!Więc wypytujemy o szamana w następnej wiosce. Bingo! Nasza dociekliwość została nagrodzona. Szaman  nie dość że żyje, to dopiero co wrócił z budowy hotelu w Cancun i jak tylko weźmie prysznic i zje kolację, to się nami zajmie.Cieszyliśmy się jak dzieci!Kukurydza prawdę ci powieKilka minut później poznaliśmy szamana. Miał na sobie pachnący biały t-shirt i nie więcej niż 30 lat na karku. Nie bawił się w zbędne konwenanse. W całym pomieszczeniu były tylko cztery meble: dwa zdezelowane krzesła, nie lepiej wyglądający stół i gablotka z obrazkiem Madonny z Gwadelupy. Na krzesłach nas usadził, na stole postawił krucyfiks, a z gablotki, zza obrazka matki Bożej, wyjął swoje święte zawiniątko. Ale sama jego zawartość nie wystarczy, by odczytać przyszłość. To zaledwie czubek góry lodowej niezbędnych rytuałów. Najpierw trzeba bowiem zapalić świeczkę. W Meksyku wszystkie rytuały odbywają się w blasku ich światła. Jakżeby inaczej mogło być u szamana? Przecież mieliśmy do czynienia z profesjonalistą! Świeczka zapłonęła przy krzyżu, a wokół niego szaman rozsypał magiczne ziarna kukurydzy. – Santo Tomas, Santa Anna... –  Szaman wzywał świętych i mieszał ziarna kukurydzy na stole.–  Santa Catarina, San Jose... – z potoku słów wyławiałam jedynie nazwy świętych. Kim była reszta? Być może wypowiadał imiona majańskich bogów, którzy wespół z katolickimi świętymi tej chwili pomagały duszy szamana wspinać się po konarach Ceiby – świętego drzewa Majów. Więc dusza wspinała się, ciało mieszało ziarna kukurydzy i rozdzielało na kilka małych stosików. Czy patrzyłam na to z fascynacją etnologa, czy może człowieka, przed którym za chwile znikną tajemnice przyszłości?W pewnym momencie ostatnie ziarno trafiło do swojego stosiku. Szaman zamilkł. Jego dusza nabrała już odpowiedniej wysokości, by spojrzeć na moje życie.Wziął głęboki oddech i zaczął mówić...– Patricia, a co robisz, kiedy w kartach widzisz coś złego? – To zależy– Od czego?– Od tego, czy osoba ma silę to przyjąć.Rzucił się na mnie strach. Co będzie jeśli Patricia uzna, że jestem wystarczająco silna, żeby przyjąć czarną wróżbę?– To jak, położyć ci karty..?

Działam – Z Drugiego Końca Świata

Ale piękny świat

Działam – Z Drugiego Końca Świata

P { margin-bottom: 0.21cm; } Jeśli już, to zazwyczaj ja udzielam wywiadów. Teraz sytuacja się odwróciła. Zaproszenie do udziału w tym wydarzeniu przyszło niespodziewanie. Ot, zwykły mail z bardzo długim opisem wydarzenia. To do mnie czy to mailing? Kilka razy czytałam go od początku do końca. Jednak do mnie. Odpisałam. Za kilka minut przyszła odpowiedź. Następnego dnia spotkałam się z Gabi. I tak stałam się częścią projektu „Z Drugiego Końca Świata”. Od dwóch miesięcy prowadzę spotkania z obcokrajowcami, którzy zdecydowali się zamieszkać w Polsce. W warszawskiej knajpie Państwo miasto rozmawiamy o tym, co ich urzekło w naszym kraju, w nas. Ale też za czym tęsknią i czego im u nas brakuje. W najbliższy czwartek – 18.08 spotkamy się po raz ostatni. Tym razem porozmawiam z Goeffrey'em (Belgia) i Kimbą (USA). Goeffrey pnie się po szczeblach kariery bankowej w warszawskim „City”. Kimba zaś odnosi artystyczne sukcesy. Jak wygląda ich życie, czym różnimy się od Belgów i Amerykanów? Na te pytania i wiele innych spróbujemy odpowiedzieć na najbliższym spotkaniu. Rozmawiam z Sophie (Gruzja) i Diego (Włochy)

Działam – Jak Święty Spokój z Upartym Osłem sobie wojowali, czyli montuję film:)

Ale piękny świat

Działam – Jak Święty Spokój z Upartym Osłem sobie wojowali, czyli montuję film:)

Zmontowałam pierwszy filmik. Ale nie było łatwo... Sytuacja na twórczym froncie momentami przybierała dramatyczny obrót!Co za problem nakręcić 3 minutowy filmik? Żaden. Przecież mam aparat z opcją full HD oraz dwóch asystentów – Upartego Osła i Święty Spokój. Zagospodarowałam więc kawałek ściany i zaczęłam nagrywać. To była sobota. Nagrałam kilka wejść i wyszłam na miasto. Efekty pracy obejrzałam następnego dnia. W niedzielę. Po trzecim nagraniu krzyknęłam coś w stylu: Kurczę! Po siódmym, zadałam mniej więcej takie pytanie: Gdzie się podziała ostrość?Bo ostrość ewidentnie sobie poszła gdzeiś daleko za kadr. – Spójrz pozytywnie – odezwał się Święty Spokój. – Przynajmniej zmarszczek ci nie widać. Poza tym aparat naprawdę robił co mógł. Tak, woli walki nie mogę mu odmówić. Odtwarzając dźwięk słyszałam, jak obiektyw zgrzytał, stukał i szukał ostrości. Ale wyszło, jak wyszło. Aparat dał jedną wielką nieostrą plamę! Cóż, trzeba zrobić......kolejne podejścieTym po każdym nagraniu sprawdzałam co wyszło. Kontrola nie zmieniła jednak podejścia aparatu do wyostrzania krawędzi. Próbowałam wszystkiego – siadałam w środku kadru, z boku, z kotem na kolanach, z kotem na głowie i nic. O 18 miałam już dość. – Może wybierz filmik, na którym choć przez moment jesteś ostra? – podpowiedział Święty Spokój. Może ma rację? Łaskawszym okiem przejrzałam nagrania. Już coś wybrałam... Już zaczęłam montować, kiedy do do głosu doszedł Ośli Upór.– Dziewczyno, wykasuj tę wizualną porażkę. Przecież masz iPhona!– Ale jest już ciemno! Nic nie nagram.– To zapal sobie lampkę.Zapaliłam, nagrałam. Z wybiciem 22......zaczynam montaż materiałówCiągle mam szansę skończyć przed północą. Przecież film ma trwać nie więcej niż 3 minuty. Muszę tylko z każdego fragmentu wyciąć wyciąć kilka pierwszych sekund, kiedy po wciśnięciu "Playa" zajmuję miejsce na siedzisku i kilka ostatnich sekund, kiedy kamera rejestrowała przemarsz z siedziska do przycisku "stop". Teoretycznie opcja przycinania filmu powinna być w samym programie. Szukałam do godziny 23.00. Nie znalazłam. – To może przytnij filmy w movie maker? – poradził Uparty Osioł.Świetny pomysł, ale......Movie maker nie obsługuje mackintoshowego formatu .mov. Muszę ściągnąć program do konwertowania plików. Co to dla mnie! Coś wygooglałam, coś ściągnęłam, coś kliknęłam... – No to jesteś ugotowana – szepnął Święty Spokój. – Mówiłem, nie kombinuj!– Nie ma sytuacji bez wyjścia – pocieszał Uparty Osioł. – Trzeba się tylko odpowiednio zaprzeć. Oj trzeba, bo sytuacja nie wyglądała ciekawie. Razem z programem do konwersji ściągnęłam Steel Cut – Malware'a, który sprawił, że przeglądarki straciły zdolność otwierania stron. – Ładnie. I jak teraz ściągnę jakiś program do usuwania tego czegoś? Jestem w czarnej...Nie rozpaczaj. Pamiętaj, idź w stronę światła! Tym razem okazało się, że......cała nadzieja w Google discBo tylko ta strona otwierała się na na moim PC. Przez komórkę ściągnęłam więc SpyHuntera, zapisałam na google dysku i otworzyłam z komputera. Operacja udała się z wybiciem północy. Po godzinie Spy hunter zakończył skanowanie. Super! Znalazł 900 zainfekowanych plików. Usunie je, jeśli się zarejestruję i wykupię oprogramowanie. Ale jak mam je wykupić, skoro zainfekowane przeglądarki nie są w stanie otworzyć żadnej strony?– No to niezłego piwa sobie nawarzyłaś – kąśliwie zauważył Święty Spokój – idź już lepiej spać.– Zwariowałaś!? – krzyknął Uparty Osioł. – Chcesz to tak zostawić?Choćby na czworakach, ale trzeba do celu!Ma chłopak rację. Właśnie wybiła 2 w nocy, do świtu jeszcze zostało kilka godzin. Nie jest źle. Na telefonie znalazłam opis, jak ręcznie usunąć maleware'a. I udało się. Nie kombinuję już z żadnymi konwerterami. jeszcze raz przeszukałam opcje w programie do montowania klipów. O 3 znalazłam. O 4, wraz z nastaniem nowego dnia film był gotowy. – Po co ci to było? Jutro będziesz nieprzytomna – wycedził przez zęby Święty Spokój– Ale bogatsza o doświadczenia! – Uparty Osioł znowu triumfował. A ja? Padłam.A to jest link do mojego dzieła:) https://www.youtube.com/watch?v=AhINEdb3A3cFot: Piotr Gilarski

Uzbekistan – Zaprawiona taksówka

Ale piękny świat

Uzbekistan – Zaprawiona taksówka

Dobra taksówka, to zaprawiona taksówka!Ostatnio, gdziekolwiek nie spojrzę, wszystkie szklanki są do połowy puste. Beznadziejnie do połowy puste. Czarno widzę, czarno myślę i tylko się pocieszam. Szklanki mogą być całkowicie puste. Ba! Pusta może być i butelka. I co wtedy robić? – Trzeba wracać do domu do Teheranu – Ula wspomina stypendium w Iranie. – Niestety kumpel z którym wracałam mógł już tylko siedzieć...Tylko dlaczego wybrał sobie miejsce za kierownicą!?– Więc pytam go: A jak nas złapie policja, to co? – – To nic. Przecież u nas oficjalnie nie ma alkoholu!– Policjanci nie sątacy głupi – sprostowała inna znajoma z Teheranu. – Kiedyś wsadzali głowy do podejrzanego samochodu i wąchali. A teraz to już pełna cywilizacja – mają alkomaty!W Gruzji też mają. Ale policja nie obstawia absurdalnych miejsc, jak stromy podjazd pod górę. Gdyby jednak zabłąkał się tam jakiś policjant, od razu czarna wołga z zaprawionym Amirianem za kierownicą, zostałaby wyeliminowana z ruchu kołowego. Samiry też jakimś dziwnym trafem nikt z ulic Buchary nie wyeliminował. Pewnie za zjawiskowość – czerwony golfik opinał jej wydatne piersi i podkreślał talię. Kok burzą włosów strzelał w sufit wołgi, do tego skośne uzbeckie oczy, błysk złotego zęba, różowa szminka na ustach... Wszystko to mówiło – wsiadaj, dokądkolwiek pojedziemy, nie zapomnisz tej podróży. I od razu wiedziałam, że to był strzał w dziesiątkę. Biegi jej nie wchodziły, kierunkowskaz mylił się z wycieraczkami. Ulic też nie znała, więc było więcej czasu na gadanie. A Samira miała o czym gadać. – Tatar! Mówię ci, skurczybyk, ale jak tylko się pojawia – tu wyciąga palec wskazujący do góry. – robi ze mną co zechce! A potem wraca do żony i dzieci... Żebyś widziała jak się kłócimy! Wtedy dopiero iskrzy!Ale teraz przestali się kłócić, bo zjednoczyły ich długi. – Dlatego wsiadłam na taksówkę. Razem założyliśmy spółkę... O mój dom! – budynek nieoczekiwanie wyskoczył zza winkla. – wpadniesz na kawę?Jest północ, gdzieś w Bucharze... raczej nie.– Boisz się?– Czy ja się czegoś boję? – Samira już mnie miała. Za chwilę zaparkowała samochód na podwórku, które oświetlała ostatnia żarówka nad wejściem do klatki. Wokół niej zgromadziła niczym ćmy zbiegła się lokalna społeczność. Weszłyśmy w ciemną klatkę, z której być może wykręcono ostatnią żarówkę, by dla dobra wspólnego świeciła przed klatką. Kiedy tak idziemy po schodach w czarnej ciemności, przypominam sobie, że mam w plecaku pieniądze. Konkretnie całą reklamówkę, bo rano wymieniłam w kantorze jakieś 20 dolarów. W Uzbekistanie to wcale nie mało. Do tego jeszcze aparat...– Ile cię kosztował? – Wymsknęło się Samirze, podczas pozowania do zdjęcia, tak, że odechciało mi się ustawiać ostrość. Pstryknęłam, schowałam do plecaka, bo może zapomni, że go widziała. Dla niepoznaki zalałam nescę zieloną herbatą i zaczęłam myśleć, jakby stąd jednak sobie pójść. Naturalny powód? Pusta filiżanka, więc piję herbatę, aż język mi się parzy. Udało się. Wychodzę na czarną klatkę. Za mną dwaj chłopcy z drągami. – Po co wam to? – Na dzikie psy. – i idą za mną. Blisko. Czuję ich oddech na plecach. – będziemy was ochraniać. A Ja już czujeę coś twardego na karku... Spokojnie, to tylko wyobraźnia!Żeby na podwórku działała jeszcze ta żarówka... Wtedy wskoczę prosto do auta, okopię się na przednim siedzeniu i wyjdę dopiero pod moim domem. Żarówka działała. Dopadam auto. Samira też zajmuje swoje stanowisko. Przekręca kluczyk... I nic. Jak na komendę samochód otoczyli lokalni mężczyźni. Otworzyli maskę, zaczęli majstrować. Dopiero po kilkunastu minutach, ktoś przytomny spojrzał na kontrolki i...– O co chodzi?– Samira ty nie zaprawiła maszyny! - co po rosyjsku znaczy: „nie zatankowałaś”. I wtedy zrozumiałam – z trzeźwym samochodem nigdy więcej nie jadę!SamiraMoi ochroniarze

Meksyk – Piramidy z charakterkiem!

Ale piękny świat

Meksyk – Piramidy z charakterkiem!

Czytam sobie – Wujek z Hameryki wrócił do Iranu

Ale piękny świat

Czytam sobie – Wujek z Hameryki wrócił do Iranu

Kraków – Mruczando przy kawie

Ale piękny świat

Kraków – Mruczando przy kawie

W Krakowie od niedawna działa Kociarnia – pierwsza kocia kawiarnia w Polsce!W sam raz na przerwę w podróży.Kilka schodków, drzwi i barek za którym przyrządza się kawę. Tylko że stoliki znajdują się za podwójnymi drzwiami. – Wejdźcie ostrożnie, i patrzcie, by żaden kot nie wyskoczył na zewnątrz – prosi barmanka. Tak brzmi pierwsze przykazanie. Dyktatura Przechodzę przez podwójne drzwi i ląduję w kocim królestwie. Za chwilę dołącza do mnie Kasia. Kiedy wyciąga aparat, poznaje przykazanie numer dwa – nie błyskaj kotu Flashem po oczach. – Ale zdjęcia można robić – zachęca wolontariuszka z fundacji „Kocia Edukacja”. To oni doglądają mroczącego stadka. Nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Na palcach przyczajam się do kota śpiącego na drapaku. Bezszelestnie robię kilka zdjęć i cieszę się jak dziecko, że kot ani drgnął. Siadam przy stoliku i obserwuję dalszy rozwój sytuacji, bo oto w stronę koteczka nadciąga las dziecinnych rąk. Zaczyna się mizianie prosto z głębi młodego serca. A kocurek ani drgnie! Obok inny kotek bawi się sznurkiem. Też słodko wygląda! Chciałoby się go wziąć na ręce... Ale niestety – dochodzimy do trzeciego przykazania: nie noś kota, ani żadnej rzeczy, która jego jest. – Bo kot może się wkurzyć, a przecież tego nie chcemy, prawda? – mówi wolontariuszka. – W tym miejscu, to my jesteśmy gośćmi kotów, a nie odwrotnie. To my walczymy o ich względy, by może łaskawie usiadły nam na kolanach!Choć jeszcze niedawno nikt nie chciał nawet na spojrzeć, na te kocie gwiazdy...Cierpliwość na próbie Wszystkie koty mieszkające w kociarni pochodzą ze schroniska. Tylko Szczęściara po prostu przyszła z ulicy. Zanim zwierzaki połączono w stado i zakwaterowano w kociarni, musiały przejść niezbędne szczepienia i proces aklimatyzacji. – Bo nie każdy kot dobrze reaguje na widok tylu ludzi. – tłumaczy wolontariuszka. Zresztą cały czas koty znajdują się pod opieką. Wolontariusze karmią, czuwają nad zdrowiem, komfortem i bezpieczeństwem, ale przede wszystkim pilnują, by żaden nie urwał się na ulicę. Póki co, stado liczy sobie 8 kotów. Przez moment było ich 9, ale okazało się, że jeden z mruczusiów, nie zaaklimatyzował się w kawiarni. Trzeba było go oddać do domu tymczasowego, w którym czeka teraz na dom. Podobnie jak koty z „Kociarni”. – I ja – dodaje Kasia. – wszyscy czekamy...– Tylko, że ty na kawę... Kasia mało ma wspólczucia dla tutejszych kotów. I nie dlatego, że nie jest kociarą i już by chciała przechylić filizankę brązowego naparu. Kasia jest pewna, że trudno im będzie znaleźć dom, w którym byłoby tym kotom lepiej. Kocia mobilizacjaKocie kawiarnie to żadna nowość. Na świecie działa już kilkadziesiąt podobnych miejsc – w Petersburgu, Budapeszcie czy w Barcelonie. Ewy Jemioło postanowiła również stworzyć podobne miejsce. Brak pieniędzy jej nie zatrzymał, lecz zmusił do rozbicia marzenia na etapy. Zaczęła od funpage'a na Fb. Kiedy osiągnął liczbę 9 tys fanów, Ewa Jemioło założyła projekt na Polak Potrafi. Walczyła o 50000, a wywalczyła 57000 zł! Za taką sumę mogła swobodnie kupić drapaki, kocie jedzenia, ale również stolików, krzeseł i sprzętu do parzenia kawy. – Wyśmienitej... rozmarzyła się Kasia biorąc pierwszy łyk. bo właśnie wolontariuszka przyniosła nam wyczekany napój. – Wiesz, jeśli będziesz pisać tekst o „Kociarni”, to koniecznie wspomnij, że warto tu czekać na kawę!Kociarniaul. Krowoderska 48. Kraków

Syria – My też byliśmy uchodźcami. Oni nas wtedy przyjęli...

Ale piękny świat

Syria – My też byliśmy uchodźcami. Oni nas wtedy przyjęli...

To miała być opowieść o Maaluli, syryjskim miasteczku, w którym mówi się po aramejsku... Do Polski przyjechali pierwsi uchodźcy z Syrii. Rozgrzały się łącza internetowe, po co, dlaczego. A mi przypomniała się Maalula w Syrii. Miasto o którym od dawna chciałam napisać. Jeszcze wtedy, kiedy mieszkali tam chrześcijanie mówiący po aramejsku – języku Chrystusa i Nowego Testamentu. Bo to miała być opowieść o świętej Tekli...Dziewczynie, która dawno, dawno temu przyjęła chrzest z rąk świętego Pawła. Na wieść o tym, ojciec postanowił ją zgładzić. Dziewczyna uciekła z domu. Ale ojciec wysłał za nią pościg. Dziewczyna biegła, biegła, aż stanęła przed skalną ścianą. Za sobą słyszała rżenie koni i nawoływania żołnierzy. Wiedziała, że już po niej. Nagle... skały się rozstąpiły. Powstał wąwóz. Dziewczyna pobiegła tym wąwozem i na końcu w jaskini znalazła schronienie. Tam dożyła swoich dni czyniąc cuda. Po śmierci zresztą modlitwy niezwykle często się spełniały. Ludzie litrami czerpali też wodę z cudownego źródełka. Przychodzili tu nawet ci, którzy przeszli na Islam i ich dzieci, i wnuki, i prawnuki... To miała być opowieść o tolerancji...Do grobu świętej Tekli pielgrzymowali przede wszystkim muzułmanie. W sieni klasztoru Mar Sarkis znajdowała się kartka ze statystyka odwiedzin. Najliczniejszą grupę pielgrzymów stanowili... Irańczycy. Przyjezdni, bez względu na wiarę, zostawiali buty przed wejściem do groty z grobem świętej Tekli. Przede mną weszły dwie muzułmanki – matka i córka. Kiedy tylko przekroczyły próg, podeszły do mniszki. Poprosiły, by ta skropiła ich dłonie świętym olejkiem i pobłogosławiła. Potem kobiety podeszły do ikon i każdą z nabożeństwem dotykały. Na koniec pomodliły się przed samym grobem.– To muzułmanie też się modlą do ikon? – spytałam Ahmada.– Nie modlimy się, ale bardzo szanujemy i wierzymy w ich moc. Wiesz, że jest w Maaluli jedna ikona podarowana przez polskiego generała? – Jak to?– Podczas wojny w klasztorze Mar Sarkis mieszkał jeden wasz generał. Bardzo zaprzyjaźnił się z opatem. Po wojnie w podzięce za gościnę z jaką został przyjęty on i jego ludzie, podarował tę ikonę. Ahmadowi chodziło o Władysława Andersa. To miała być opowieść o polskich uchodźcach...Mój wujek był jednym z ludzi Andersa. Brał udział w kampanii wrześniowej. Miał wiele szczęścia, że do niewoli trafił, już po tym jak w lesie katyńskim wyrosły mogiły polskich oficerów. Obóz w Kozielsku znowu był pusty i tam trafił mój wujek. Kiedy Stalin ogłosił „amnestię”, a generał Anders zaczął tworzyć polską armię, dołączył do wojska. Był w Korpusie Polskim od samego początku. Przeżył Kazachstan, wspominał gościnę Irańczyków, którzy przyjęli ewakuujących się z Rosji Polaków. Wiedziałam, że był Libanie. A teraz dowiedziałam się, że również był w syryjskiej Maaluli. Tak jak tysiące Polaków, którzy podążali z Armią Andersa korzystał z gościnności i opieki tamtejszych chrześcijan. Prawdopodobnie również bywał w klasztorze u gościnnego opata. To jest opowieść o syryjskich uchodźcach...Historia zatoczyła koło. Kiedy my zastanawiamy się nad wyższością kalafiora z eco farmy nad warzywem z Biedronki, Syrię rozdziera wojenny obłęd. W zeszłym roku dotarł do Maaluli. Przez miasto przetoczyły się wojska islamskich rebeliantów. Zaczęły się pogromy chrześcijan. Ci, co przeżyli, uciekli. Ale dopóki przebywają w Syrii, nie są bezpieczni. Fundacja Estera zaczęła sprowadzać do Polski Syryjskie rodziny. Pierwszy samolot z uchodźcami wylądował kilka dni temu, jak najszybciej powinny lądować następne, bo czasu jest mało. Każdy dzień kosztuje kolejne ludzkie życie, które mogły być uratowane. Tym bardziej, że wiele lat temu zaciągnęliśmy wobec tych ludzi dług. Dla mnie i dla rodzin, które mają wśród swoich przodków żołnierzy z armii Andersa, jest to dług osobisty. Nie tylko wobec mieszkańców Maaluli, ale Syryjczyków w ogóle...Ołtarz w kościele Mar SarkisIkona podarowana przez gen. Andersa.Wejście do grobu św. Tekli.Cudowne źródełko przy grobie św. Tekli.Grób św. Tekli.Klasztor św. Tekli.Kosciół w klasztorze św. Tekli.Do domu tej pani weszłam przez przypadek. Nie pozwoliła mi wyjść, dopóki nie wypiłam herbaty. Opowiedziała mi historię swojego życia. Po arabsku, ale to nie przeszkadzało.Mar SarkisMaalula w 2014 roku. fot. PAP/EPAMaalula w 2014 roku. fot. PAP/EPAMaalula w 2014 roku. fot. PAP/EPA

Bambusowy Rower – Test na „Idioto-odporność”

Ale piękny świat

Bambusowy Rower – Test na „Idioto-odporność”

Bambus da radę podczas podróży. Ale w konstrukcji roweru ważny jest jeszcze czynnik ludzki. A ten, jeśli występuje w mojej postaci, nigdy nie jest tak na 100% pewny...Nareszcie robimy pierwsze węzły na bambusowej ramie. Krągłe niczym ornamenty modernistycznych wejść do paryskiego metra. Więc z delikatnością, z jaką dotykam jedynie niemowlaków (jeśli w ogóle dotykam), nakładam kolejne warstwy taśmy karbonowej. Później, póki żywica jest jeszcze skora do współpracy formuję ich kształt.– Jak wytrzymujecie smród żywicy? – rzucam w stronę Jarka Baranowskiego. – Ale przecież ona jest bezzapachowa!– Tak, jasne! Właśnie rozbolała mnie głowa. To strasznie śmierdzi!– Przesadzasz. Gdybyś popracowała z... – I tu Jarek wymienił nazwę jakiegoś chemicznego koszmaru. – Ten to śmierdział...I nie wiem, czy Jarek się rozmarzył, czy zamyślił. Ale ja ciągnę temat, bo nie rozumiem - jaki jest sens pracowania z czymś co jeszcze bardziej śmierdzi? Test na inteligencjęKtoś mądry wymyślił mensę i inne głupoty. A przecież wystarczyłoby wpuścić doświadczalne stado do warsztatu rowerowego i dać im żywicę epoksydową do zamieszania. Teoretycznie żadna filozofia. Najpierw trzeba odmierzyć dokładną ilość jednego składnika, następnie dołożyć dokładnie odmierzony drugi składnik i zamieszać. I tu zaczynają się schody. Bo można źle odmierzyć, albo zamiast nożem, zamieszać wszytko pędzlem, albo zamieszać właściwym narzędziem, ale za krótko. – A ta śmierdząca żywica miała dwie zalety. – tłumaczy Jarek. – Była dużo tańsza i absolutnie idioto-odporna. Można było kompletnie pomylić proporcje poszczególnych składników, a mimo wszystko trzymała!Ale ja pracują z żywica "nie dla idiotów". Wiec jeśli rower mi się rozleci, to będę wiedziała, że coś pomyliłam w proporcjach i jestem aspirującym baranem. W trójwymiarzeNa żywicy budowa się nie kończy. Tyczki przecież trzeba było odpowiednio połaczyć.–Wyobraź sobie taką oś symetrii... – Jarek zaczął snuć opowieść takim tonem, jakby zaraz miał po niej przebiec biały króliczek w drodze do krainy 1000 i jednej nocy. Ale nie! Oś ma sobie po prostu hipotetycznie wisieć i przechodzić przez środek wszystkich tyczek.I tak zaczęło się mierzenie średnicy wszystkich tyczek, wyliczania ich promienia i szukania podpórek, które Zrównałyby ich środek symetrii ze środkiem symetrii roweru. Rozpoczęłam proces dodawania i odejmowania w zakresie 70. Wcale nie było łatwo. Bo z matematyką mam do czynienia jedynie podczas zakupów w supermarkecie. Więc jeśli rower wyjdzie krzywo, to będzie znak, by jednak płacić gotówką zamiast kartą!Działania osłonoweMój bambusowy rower od samego początku ma ze mną pod górkę. Nie dość, że istnieje spore ryzyko, że coś poplątałam, to jeszcze... Regularnie zapominam osłaniać tyczki przed zadrapaniami i zabrudzeniami. Nawet nie chcę wiedzieć, gdzie jeszcze dałam plamę!Więc jeśli ten rower pojedzie tam dokąd chcę i powrotem, to będzie znaczyło, że jestem prosiakiem, a nie dyskalkulicznym baranem!ps. pojęcia "baran" użyłam czysto parabolicznie:)fot. Piotr Gilarski. Łączenie tyczek.fot. Piotr Gilarski. Support i tyczki gotowe do nałożenia węzłów.fot. Piotr Gilarski. Działam!fot. Piotr Gilarski. Nakładam na węzły warstwę materiału, która ma ułatwić dalszą pracę. fot. Piotr Gilarski.fot. Piotr Gilarski. Odmierzam składniki żywicy epoksydowej.fot. Piotr Gilarski.fot. Piotr Gilarski.fot. Piotr Gilarski.fot. Piotr Gilarski.

Działam – Gdzie byłam, kiedy mnie nie było i gdzie niedługo będę

Ale piękny świat

Działam – Gdzie byłam, kiedy mnie nie było i gdzie niedługo będę

Zaniedbałam bloga, zaniedbałam rower. Oj, bo dużo się działo i dużo się dzieje. Ostatnio nie mam czasu. I to naprawdę nie mam czasu. Od dwóch tygodni nie byłam w warsztacie, od tygodnia nie wpisałam nic na bloga. Dlaczego? Bo zaczęło się dziać tyle ciekawych rzeczy. Musiałam je przeżyć. Powoli będę je opisywać na blogu. Ale po kolei!Przystanek pierwszy – pokaz z BaliPokaz zdjęć z podróży na Bali mocno mnie przytrzymał. Przy komputerze – dla jasności. Azja to nie jest mój kierunek, hinduizm to nie jest coś co rozumiem, Bali nie zachwyciło mnie swą urodą, ale tego nie mogę tej wyspie odmówić – trudno o bardziej fotogeniczne miejsce na świecie. Nawet taki niedzielny fotograf jak ja, był w stanie przywieźć małe co nieco. Efekty mojego pstrykania postanowiłam pokazać w Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie. No tak... Musiałam więc przygotować prezentację, czyli wybrać zdjęcia (1 noc), obrobić (3 noce) ułożyć w pokaz (1 noc). Po pokazie byłam bardzo śpiąca!Ale to się nie liczyło! Miała wspaniałą publiczność i wspaniały wieczór. Bo to bardzo lubię po pokazach w Muzeum Azji i Pacyfiku – wspólne wyjście do restauracji i okazja do rozmowy z ludźmi, których łączą wspólne pasje. Przystanek drugi – pokaz z MeksykuKiedy pracowałam nad prezentacją z Bali zadzwonił telefon. – Czy wystąpiłabyś na Eco Festival w Złotowie?Za chwilę dowiaduję się, że głos należy do Piotra Witeckiego, jednego z organizatorów festiwalu i członka Złotowskiego Korpusu Ekspedycyjnego. – Chętnie, ale o czym chcecie, żebym opowiedziała?– O czym chcesz. Skoro mam wolną rękę to opowiem o duchach, szamanach, aluxach, których spotkałam podczas podróży po Meksyku i Gwatemali. Przy okazji wspomnę o świecie dawnych bogów i o ludzkim świecie, w którym obecnie przyszło żyć zarówno duchom jak i ludziom. Może zdjęcia świętych miejsc i rytuałów nie zachwycają, ale o moich przygodach na krawędzi światów potrafię opowiadać godzinami. – Wakacje z Duchami – zaproponowałam tytuł tego dzieła.– A nie będzie zbyt mrocznie? – zaniepokoił się Piotr. – Nie będzie – odpowiedziałam. Ale wcale nie byłam tego taka pewna.Znowu więc musiałam zmierzyć się z wybraniem zdjęć (2 noce), obróbką (3 noce) i montażem pokazu (zarwana noc). Po pokazie byłam bardzo śpiąca! Ale to się nie liczyło! Poznałam Wspaniałych ludzi, przepiekne miasto, zakręcone na punkcie rowerów i sportu. Mam zamiar pojawić się tam na Rajdzie w Ciemno z moim bambusowym rowerem.Przystanek trzeci – Z drugiego końca świata– I co dalej – myślałam, kończąc pracę nad pokazem „Wakacje z duchami”. Pokażę, wrócę, wyśpię się i znowu będzie nudno... Wtem, jak na zamówienie, przychodzi mail. Bardzo długi mail. W skrócie, jego autorka chciała mi zaproponować poprowadzenie serii spotkań „Z drugiego końca świata”. Każde spotkanie ma konfrontować ze sobą ludzi z odległych sobie krańców ziemi a ich dwoje konfrontować z nami. Już następnego dnia spotkałam się z Gabą, jedną z inicjatorek tego cyklu. – Spotkania mają się odbywać w „Państwo-Miasto” – tłumaczy. – Wiesz gdzie to jest?– Jasne! Już bliżej mojego mieszkania nie można! Umówiłyśmy się na spotkanie robocze w poniedziałek, a już 9 lipca w czwartek o godzinie 19:00 odbędzie się pierwsze spotkanie. Wyjątkowo w Klubokawiarni Jaś i Małgosia na Jana Pawła II 57. Serdecznie wszystkich zapraszam!więcej na: https://www.facebook.com/events/1665056633709629/

Meksyk – Wypij pulque i o nic nie pytaj!

Ale piękny świat

Meksyk – Wypij pulque i o nic nie pytaj!

Czasem lepiej nie zadawać dodatkowych pytań. Tym bardziej, gdy gra idzie o prawdziwy aztecki przysmak – pulque. W Xochimilco nie było łatwo dostrzec Pulquerie. Jej drzwi nie zdobił żaden widoczny szyld. Bo po co? Kto chce ten trafi. Ja też bardzo chciałam. Ale jako świeży przybysz, z beznadziejną mapą i absolutnym brakiem zmysłu orientacji, miałam nieco trudniejszy start w tym biegu. Przewodnik znikądMapa często ratuje życie. Nie dlatego, żebym coś w niej sensownego wyczytała. Już samo kręcenie płachtą papieru na wszystkie strony i jednoczesne kręcenie się z nią po środku chodnika prędzej czy później musi podrażnić czyjąś strunę współczucia. Tym razem padło na Carlosa. – Zgubiłaś się?– Ależ nigdy w życiu! Po prostu nie wiem, gdzie jestem! Powiedzmy tak: wiem gdzie jestem, tylko niezbyt precyzyjnie: Ziemia, Meksyk, Xochimilco, niedaleko przystanku autobusowego... Nazwy ulicy czasem na prawdę do niczego nie są potrzebne. – A dokąd idziesz? W takim momencie trzeba iść za ciosem. W sumie donikąd nie szłam, niczego nie zgubiłam. Ale mam przewodnika! Więc? – Pulqueria! Znasz jakąś? Bo marzę o pulque. Carlos zrobił niewyraźną minę. Ten wyraz twarzy może znaczyć, że albo żadnej nie zna, albo zna, ale jest daleko. Albo jedno i drugie. Choć Carlos wcale nie wygląda na typowego meksykańskiego hodowcę brzucha, dla którego „daleko” zaczyna się dwie przecznice dalej. A „jeszcze dalej” jeździ się już tylko samochodem. Utajniona świątynia Za chwilę stoimy przed Templo de Diana. Arturo zaprasza mnie do środka i od razu kieruje do baru. – Jego rodzina prowadzi tę pulquerie od czterech pokoleń – mówi do mnie, a do pana za barem: Spotkałem ją na ulicy. Nigdy nie próbowała pulque. – Twoje pierwsze pulque? Dobrze trafiłaś! Wiem – pulque zawsze najlepiej smakowało w świątynia. Trudno o bardziej stosowne miejsce, by pić świętą krew bogini Mayahuel. Aztekowie wierzyli bowiem, że to właśnie ona podarowała ludziom pulque. Inna legenda mówi, że pulque odkrył święty opos Tlacuache. Pewnego razu swoimi zręcznymi łapkami wybrał z liści maguey'a (agawy) aguamiel, czyli sok. Miał szczęście. Napój był już sfermentowany. Skosztował go i od razu poczuł przypływ dobrego humoru. Od tego odkrycia uśmiech przykleił mu się do twarzy. Kwestią czasu było więc wytropienie źródła tej postawy życiowej. Choć obydwie wersje legendy są rożne, łączą je dwie rzeczy – boskie pochodzenie napoju i przejęcie receptury przez ludzi. Oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Aguamiel zbiera się do naczyń i dopiero w nich następuje fermentacja, dzięki której otrzymujemy pulque.Styl piciaAztekowie, jako głęboko religijni ludzie, nie pili tak szlachetnej cieczy w dniach powszednich, lecz tylko od święta i to też nie wszyscy. Podawano go głównie tym, którzy za chwile mieli wyprawić się do boskiego świata oraz kapłanom, którzy mieli ich tam właśnie wyprawić. Poza tym pulque piła arystokracja, starcy i kobiety w ciąży. – Bo jest bardzo zdrowy napój i zawiera wiele mikroelementów – barman podaje mi kufel wypełniony białą puszystą cieczą. – Jej pierwsze pulque w życiu! – krzyknął w stronę stolików. Kilku panów uniosło swoje szklany. Jedna jedyna pani w pomieszczeniu, również się spojrzała i nawet przestała wymachiwać szmatą, bo ona nie piła, tylko sprzątała. Zaczerpnęłam pierwszego łyka. Napój miał konsystencję delikatnej pianki, a zapach zawierał drożdżową nutę. W sumie bardzo ciekawy... Kątem oka widzę, że Carlosowi też smakuje. Chłopak od chwili, kiedy weszliśmy do Pulquerii, był mocno spięty. Ale z pierwszym łykiem nareszcie zaczął się uśmiechać i zaprosił mnie do stolika. Orkiestra spod ziemiW Meksyku tylko szamani o nieograniczonej wyobraźni mogą pokusić się o przepowiadanie przyszłości. Bo tu nic nie jest oczywiste, a zwroty akcji w meksykańskiej czasoprzestrzeni a następują nagle i czasem w konwencji dość surrealistycznej. Jeszcze pół godziny temu nie wiedziałam o istnieniu Carlos, nie myślałam, że spróbuję pulque. Nie przyszło mi też do głowy, że akompaniować mi będzie dwóch muzyków z Sonory. Weszli nagle, stanęli przy naszym stoliku: To ty pijesz pierwsze pulque w życiu? – bardziej stwierdził niż zapytał jeden z nich. Carlos dyskretnie wręczył im kilka monet. Panowie zagrali akurat tyle piosenek ile byłam w stanie wytrzymać, odwrócili się na piecie i zapadli pod ziemię. A my? Dokończyliśmy pulque i natychmiast wyszliśmy do... innego baru. I tam Carlos już spięty nie był! Tylko dla machoW Meksyku rządzą macho. Dopiero w ostatnich latach kobiety zaczęły się buntować. Ruszyły kampanie społeczne, które przede wszystkim kobietom tłumaczą, że mężczyzna nie jest panem jej życia i śmierci. Ale zmiany zachodzą powoli. Dopiero od kilku lat właściciele lokalnych barów zaczęli otwierać salki, dla palących oraz kobiet. Jednak w barach z pulque kobiety oficjalnie mają zakaz wstępu do dziś. Dobrze, że o tym nie wiedziałam, że o to się nie pytałam, bo tylko dlatego spróbowałam!

Bambusowy rower – Składamy pół ramy!

Ale piękny świat

Bambusowy rower – Składamy pół ramy!

Nastąpił wielki moment – zaczęliśmy łączyć bambusowe tyczki. Od tej chwili coraz mniej wyobraźni będzie potrzeba, by zobaczyć w nich rower, który zabierze mnie w podróż!Zaczęliśmy od supportu. To on stanowi "serce" roweru i punkt odniesienia dla wszystkich innych tyczek. Dlatego mocujemy go do stołu, żeby się nie ruszał. W połowie wysokości supportu przebiega niewidzialna oś symetrii. – Wyobraź sobie, że ramę składamy w powietrzu – tłumaczy Jarek. – Oś symetrii każdej z tyczek musi być na tej samej wysokości, zatem każdą będzie trzeba unieść na odpowiednią wysokość w zależności od srednicy.  Nasz rower „zawiesiliśmy” na 35 mm. No i zaczęło się... Szukanie podpórek, na których mieliśmy położyć kolejny punkt odniesienia tym razem dla geometrii, czyli uchwyt na kierownicę. Zatem mierzyliśmy wszystko, co nam wpadło w ręce – płyty CD, kawałki plastiku rolki taśmy samoprzylepnej. Udało się. Mocowanie kierownicy spoczęło na dwóch mocowaniach o grubości dokładnie 20 mm. Teraz dopasowujemy dolną tyczkę ramy. I znowu szukanie podpórek, które tym razem uniosą tyczkę na wysokość 8 mm. Jarek znalazł 2 wiertła. Podłożyliśmy od tyczkę. Dało radę. Przykleił ją następnie do suportu i mocowania kierownicy. – Za 15 minut klej złapie – powiedział – więc mamy trochę czasu, żeby skorygować ewentualne błędy. Nie czekamy, bierzemy tyczkę, która ma stanowić górną część ramy. Znowu szukamy punktów podparcia i dopasowujemy do siebie. Na koniec dopasowujemy rurę podsiodełkową – jedyną niebambusową cześć ramy. Tak zdecydowaliśmy, bo w tym miejscu rura bambusowa byłaby problematyczna. Znowu sukces. Rama nabrała kształtu! Choć przede mną jeszcze dużo pracy. Przede wszystkim muszę kupić piastę do tylnego koła.– Bo ona zadecyduje o rozstawie tej części ramy – tłumaczy Jarek. On wie wszystko o rowerach.– Jarek, a pamiętasz pierwszy rower, który zbudowałeś?– Jasne! To był 86 rok. W gazecie zobaczyłem zdjęcie trzykołowego roweru. Ale cena w funtach była dla mnie wówczas totalnie abstrakcyjna. Więc postanowiłem go zrobić. Tylko, że wtedy w Polsce nic nie było. Nie tak jak teraz, że wszystko możesz kupić, tylko pytasz o cenę. Wówczas trzeba było „kombinować”. – A skąd wiedziałeś jak go budować?– Nie wiedziałam jak. Trochę wskazówek zaczęrnąłem z "Młodego Technika". Ale generalnie stosowałem metodę prób i błędów. Ale kiedy skończyłem ten rower...– Był wyjątkowy?– Jasne! Sama zobaczysz, kiedy skończysz swój. Widzę, że czasem niezłe się przy nim męczysz. Dlatego będzie miał dla ciebie zupełnie inną wartość. Już ma... Bo inaczej smakuje coś, co się kupiło, nawet za ciężko zarobione pieniądze, niż to nad czym się fizycznie pracowało. Chociaż tak naprawdę ja przy tej budowie odpoczywam...Support - serce roweru."Zawieszamy" w powietrzu elementy ramy.Wyliczenia osi symetrii bambusowych tyczek.Dopasowujemy kąty ramy do projektu.Mocowanie tyczki do supportu.Pracuje! fot. J. BaranowskiKleję! fot. J. Baranowski

Meksyk – Alebrijes, czyli zwierzaki nie z tego świata

Ale piękny świat

Meksyk – Alebrijes, czyli zwierzaki nie z tego świata

Syria – Pozdrowienie zabłąkane w kosmosie

Ale piękny świat

Syria – Pozdrowienie zabłąkane w kosmosie

Każde wyjście do muzeum przypomina mi randkę z przeszłością. A czasem z kosmosem...Idę przez sale zastawione eksponatami i patrzę. Który eksponat mrugnie do mnie okiem, który do mnie przemówi, zaczaruje, z którym wejdę w dialog. Musi zaistnieć jakiś rodzaj chemii między mną, a przeszłością. I tak było w Damaszku. W jednej z sal Muzeum Narodowego zobaczyłam malowidło z Palmiry. Obywatele Palmiry siedzą na dziedzińcu jakiegoś pałacu i pozdrawiają mnie gestem podniesionej dłoni. Tak samo jak ziemianie wyryci na płytkach, które gdzieś niosą po kosmosie sondy Pionieer 10 i Pionieer 11.Ale mieszkańcom Palmiry nie śniły się kosmiczne podróże. W ten sposób pozdrawiali karawany kupieckie i jednocześnie uspokajali przybyłych: „Pokój z Wami! Kiedyś was łupiliśmy, ale bardziej opłaca nam się was chronić”. Bo Palmira rozkwitła dzięki jedwabnemu szlakowi. Aż w pewnym momencie swojej historii zapragnęła być silniejsza od Rzymu. Wtedy poległa...To malowidło powstało prawdopodobnie na krótko przed klęską. Obywatele Palmiry z podniesionymi głowami spoglądają w przyszłość. Pewni siebie. W głowach wykluwa się marzenie o wielkości. Nie wiedzą, że już za chwilę runie ich świat, a czas wytrze ich twarze. Oszczędzi jedynie dziewczynkę, która skromnie siedzi z boku obrazu. Klęska Palmiry, była tylko jedną z wielu katastrof w nurcie jedwabnego szlaku. A życie toczyło się dalej. Miejsce pokonanych zajęły kolejne ludy. I nieprzerwanie trwała wymiana towarów, myśli, nurtów artystycznych. Tak tworzyła się mozaika kulturowa Bliskiego Wschodu. Powstawał też specyficzny etos. Poszczególne narody musiały się dogadać ze sobą - by przeżyć. Ale jednocześnie musiały się zamknąć na siebie, by przetrwać, czyli zachować swoją odrębność i tozsamość. Przez wieki jakoś się to udawało. Dlatego w przedwojennej Syrii, swoje miejsce mieli sunnici, szyici, alawici, Aramejczycy z Maaluli, prawosławni z Seydnay'i... A jednak ten świat runął. Syryjczycy chwycili za broń. W Palmirze ulokowali się bojownicy ISIS. W każdej chwili miasto może przestać istnieć. Po raz ostatni... Niedawno przeglądałam stare zdjęcia z Syrii i przez przypadek natrafiłam na tę dziewczynę. Znowu zaczęłyśmy rozmawiać. W milczeniu. Ona tam, po jednej stronie czasu, ja tu. W takich chwilach 2000 lat ma długość wyciągniętej ręki. I nagle przypomniały mi się tabliczki z kosmosu. Czy kiedykolwiek ktoś je znajdzie? Czy odczyta? A jeśli nawet tak się stanie, to czy po nas będzie leżał jeszcze jakiś kamień na kamieniu?

Meksyk - Schrup szarańczę. Zdecydowanie!

Ale piękny świat

Meksyk - Schrup szarańczę. Zdecydowanie!

Podejmowanie decyzji ma w sobie coś z jedzenia szarańczy. Chapulines, czyli szarańcza to w Meksyku wielki przysmak. Wiem, że muszę go spróbować. Bo inaczej moje wrażenia z podróży będą niepełne o to jedno wspomnienie. Ale zrobię to jutro, pojutrze... Każdy pretekst jest dobry, by odłożyć w czasie tę kulinarną inicjację. Dlaczego? Bo boję się olbrzymich, wysmażonych, wysuszonych, pokrytych solą oczu owadów. Tak jak czasem boję się nieznanego, które otoczy mnie, kiedy zdecyduję się na krok w stronę niewiadomej. Ale tym razem chapulines są bliżej niż kiedykolwiek wcześniej podczas mojej meksykańskiej podróży– Spójrz, jakie świeże... – kusi Indianin na bazarku. Otaczają go worki prażonych pestek i orzechów, ale to chapulines klienci kupują u niego najchętniej.– Bo mam najlepsze w całej Xalapie! – i z dumą podaje mi kilka egzemplarzy na spróbowanie. – Nie wiem, jak to ugryźć...– Normalnie!– Ale one mają takie wielkie oczy...– Już dawno martwe. Nic ci nie zrobią!– Ale nie mam pieniędzy... – tak wygląda unik ostatniej szansy. Czy Indianin odpuści? – W Polsce macie euro, czy własną walutę? – Indianin zmienia temat. Udało mi się?– Własną – odpowiadam i widzę, że Indianin niby mnie słucha, ale jednocześnie chwyta metalową łyżkę.  – Pokażesz? Jeszcze nigdy nie widziałem polskiej monety – Indianin metalową łyżką powoli przesypuje owady do papierowej torebki. Wyciągam 2 złote. Indianin położył pieniądz na dłoni.– Ładne... Wiesz, w domu mam dużo monet z całego świata. Na przykład włoskie liry. Chyba już wyszły z obiegu, prawda?– Prawda. – U was też niedługo będzie euro?– Prawdopodobnie.– Bo ja zbieram monety, i wiesz co? – Indianin podał mi papierową torebkę. – Chętnie się z tobą wymienię na chapulines. Nie miałam wyjścia. Musiałam przyjąć torebkę z owadami, a z grzeczności schrupać jakiegoś na miejscu. Nie był zły. Jego chitynowy pancerzyk chrupał jak świeża bułeczka. Sięgnęłam po następnego. Doskonale komponowałby się z piwem... Tak, już wiem co zrobię wieczorem!  Tymczasem wieczorem mój hostel pękał w szwach. Z całego świata zjechali do Xalapy biolodzy na konferencję naukową, pozajmowali wszystkie wolne łóżka w mieście. Stoliki też. Nie mam wyboru, muszę się do kogoś przysiąść. Może do pana ze swojską twarzą o słowiańskich rysach?– Łukasz Łuczaj – przedstawił się. Bingo! Trafiłam na Polaka. – Długo tu jesteś?– Krążę od miesiąca.– To pewnie już próbowałaś różnych robaków?– Owszem. – I postawiłam przed nim papierową torebkę. Łukaszowi zaświeciły się oczy. – Muszę ich spróbować! Ja też z moimi studentami zbieram koniki polne i przygotowuję do jedzenia. Inne robaki zresztą też. – I jak? Naukowiec poczęstował się owadem.chwilę degustował. – Nasze lepsze – odpowiada. – I duzo zdrowsze, bo jedzą wilgotną trawę. Te w Meksyku muszą "paść się" na wysuszonym przez słońce zielsku. Przez to są mniej soczyste. Kelner przynosi piwo. Rozlewamy złoty napój do szklanek. Też wyciągam rękę po owada i... Blokada. Wspaniale, że poznałam smak chapulines, doskonale, że wchłonęłam ich witaminy. Cieszę się, że tym poczęstunkiem sprawiłam rodakowi tyle radości. Ale... Już zaliczyłam to doświadczenie, przełknęłam, przeżyłam i chyba wystarczy. Idę dalej, a do koników polnych więcej nie wracam! Sprzedawca chapulines.Ccapulines

Bambusowy rower – PanoRAMA

Ale piękny świat

Bambusowy rower – PanoRAMA

fot. P. GilarskiZapachniało paloną trawą... Zaczęłam przecinkę bambusów!W Warsztacie Carbonbike.pl dzień, jak co dzień – praca wre! Jarek nie wie, w co ręce włożyć, a tu jeszcze niestandardowe wyzwanie...– Muszę zamordować kogoś ze szczególnym okrucieństwem – zaczyna. – Ale nie mam na to czasu... No ba! Na stole już leżą moje bambusowe tyczki, na ścianie kartki z zamówieniami handbike'ów. I jak tu wcisnąć do grafiku jakieś wyszukane morderstwo?No dobra, do roboty! Rozkładamy szkicroweru i po kolei kładziemy na nim tyczki i suport. Suport, to taka metalowa tulejka, do której będę w przyszłości mocować przedni napęd. Jarek bierze pierwszą tyczkę. Zaznacza linię cięcia i łuk, który też muszę wyciąć, żeby wszedł w niego support. Dwa ruchy flamastrem i wszystko opisane. Co to dla Jarka. On jak by chciał, to by i samolot wykroił z chłopakami z Carbon Bike'u. Na serio. Nie wykluczone, że również z bambusa... Tylko że mu się nie za bardzo chce. Bo kilogram maszyny latającej kosztuje dużo mniej niż kilogram roweru. Choć do produkcji rowerów w carbonbike'u używają żywic, z których wytwarza się części do Boeingów. Efekt? Ich rowery śmigają! W ostatni weekend zmonopolizowały podium na zawodach o Puchar Europy w Kolarstwie Ręcznym w Radomiu. – Tylko w jednej konkurencji zawodnik na naszym rowerze nie zajął pierwszego miejsca... – mówi Jarek. – ...tylko drugie. Ale i tak, ten z pierwszego za miesiąc przesiada się na rower z logo Carbonbike.ch na ramie.Skąd szwajcarski adres strony? Wszystko wydarzyło się ładnych kilka lat temu. Handbike'i z Carbon Bike'u zaczęły zwracać na siebie uwagę, bo jadący na nich zawodnicy zbyt często wygrywali. – Pewnego dnia zgłosił się do nas Franz Nietlispach – legenda w handbike'owym świecie. Od 1975 roku zdobywa medale na paraolimpiadach. A od jakiegoś czasu prowadzi sprzedaż rowerów. I to on wyszedł z propozycją współpracy. – Został naszym wyłącznym przedstawicielem – wspomina Jarek. – A że mieszka w Szwajcarii i tam prowadzi firmę stąd i szwajcarska domena na ramie rowerów. Poza tym potencjalni klienci szybciej zaufają szwajcarskiej niż polskiej marce. Kto by uwierzył, że w Polsce ktoś się zna na robieniu rowerów. I to karbonowych. A teraz dochodzi kolejna specjalizacja. Bambusowe mustangi! No tak, tylko trzeba te tyczki wreszcie przyciąć. Dostałam do ręki piłę. – Załóż rękawiczki – mówi Jarek. – Bo prąd cię może kopnąć. – Serio? Nie robisz sobie ze mnie żartów?– Nigdy w życiu! Opiłki karbonu przewodzą prąd, więc zawsze mam na sobie rękawiczki, kiedy pracuję z piłą!No to założyłam, ale... Piotrek Gilarski, kiedy wchodzi do warsztatu rozpływa się w powietrzu i jak powietrze, jest wszędzie i robi zdjęcia. I te zdjęcia oprócz tego że wspaniałe, to jeszcze nie kłamią. Więc Jarek nie mówił jednak zupełnie serio..:)Druga wskazówka dotycząca cięcia: Jeśli zbyt długo będą cięła w jednym miejscu, bambus może się nagrzać i przykopcić. Tej wskazówki nie wzięłam na serio. Po chwili w powietrzu uniósł się zapach palonej trawy. I super! Czuję, że idzie wiosna!Jarek rysuje linię ciecia. Fot. Piotr GilarskiTnę! Fot. Piotr GilarskiA jednak bambus się pali! Fot. Piotr GilarskiDziałam! Fot. Piotr GilarskiFot. Piotr GilarskiPerfekcyjne dopasowanie. Fot. Piotr Gilarski

Warszawa – Meksykanie wiedzą jak podziwiać Polki

Ale piękny świat

Warszawa – Meksykanie wiedzą jak podziwiać Polki

Coraz cieplej. Polki zaczynają stopniowo odsłaniać swoje ciała... Meksykanie już się cieszą! Dla takich chwil się podróżuje!– Chłopie, latem w Polsce bez dwóch zdań rozboli cię szyja! – Mówi Meksykanin do Meksykanina. Ten pierwszy przyjechał do Warszawy 20 lat temu, drugi jakoś przeżył pierwszą zimę. Nie był specjalnie zachwycony. Egzotyczny kraj, dzikie temperatury i opatulone swetrami dziewczyny. Zachciało mu się egzotycznych podróży... A ja siedzę stolik obok. W jednej z kawiarenek na Nowym Świecie. Niby piję kawę, ale słucham, bo lubię...– Mówię ci, niech tylko wyjdzie słońce! Nie będziesz żałował – mówi pierwszy Meksykanin, Nazwijmy go Roberto. – Już po kilku dniach potrzebuję kołnierza ortopedycznego na szyję, bo tak się oglądam! Lato w pełni rekompensuje niewygody polskiej zimy. Roberto coś o tym wie. – Wystarczy, że wyjdą pierwsze promienie słońca, a już Polki idą do parków, ściągają ubrania do bikini i leżą plackiem... – Tak, w takie dni dla Roberto mogłaby nie istnieć Kolumna Zygmunta, Pałac Kultury czy inne turystyczne atrakcje Warszawy. Tylko Pola Mokotowskie w blasku słońca! W takie dni całym sercem chłonie widoki, które w Meksyku po prostu się nie przytrafiają. Bo Meksykanki niechętnie odkrywają swoje ciała. Nawet kiedy kąpią się w morzu, mają na sobie t-shirty i dłuższe spodenki. Choć i są takie, które lubią eksponować swoje kształty – na ogół dość okrągłe. Ma to swoje odzwierciedlenie w statystykach – Meksykanie dzierżą palmę pierwszeństwa wśród najgrubszych narodów świata. A w Polsce? Nie dość, że dziewczyny całkiem zgrabne, to jeszcze bladolice i jasnowłose. Jednym słowem – niebrzydkie. Szczególnie te, które krążą w okolicach Nowego Światu. – Miejsce wyłoniliśmy na drodze wieloletnich obserwacji – Roberto zniża głos. – I wciąż obserwujemy... Nie zwróciłeś uwagi, że zawsze w kawiarenkach wzdłuż Nowego Światu siedzi ktoś, kto mówi po hiszpańsku? I myślisz, że przyszedł tam na kawę? Ale coś ci powiem...– ostatnie słowa wypowiedział konspiracyjnym szeptem. Po czym nastąpiła długa cisza. – Najlepsze miejsce do podziwiania warszawianek wcale nie znajduje się na Nowym Świecie! – A gdzie? – Na Chmielnej. Kojarzysz Mela Verde?– Ta pizzeria...– No tak. Usiądź tam w ogródku, w samo południe. Wtedy promienie słońca przechodzą centralnie przez kobiece ubrania... I pamiętaj, nie oglądaj się za siebie, nawet jeśli będzie cię do tego namawiał najbliższy przyjaciel. To podstawowa zasada.– Ale dlaczego?– Bo oglądając się za jedną, tracisz dwie, które idą z naprzeciwka!Roberto tylko pozornie przygotował rodaka na letni szok. Nie uprzedził go, by jednak mimo wszystko, Polki wielbił platonicznie. I na tym pozostał. Z drugiej strony jego uprzedzali i co? Dał się zaobrączkować jak ten potulny baranek. Dopiero po ślubie dotarło do niego dlaczego o dziewczynach znad Wisły mówi się, że mają w sobie coś z dealera narkotyków. Na początku kuszą, a potem kiedy się uzależnisz... Cóż Meksykanin mądry po szkodzie!Fot: shutterstock

Gwatemala – Godzina gangsterów

Ale piękny świat

Gwatemala – Godzina gangsterów

W Gwatemali cykl dnia dostosowany jest do aktywności gangsterów.W Antigua Guatemala czuję się jak w domu. Znam tu każda uliczkę, każde podwórko. Wiem jakie obrazy warto kupić w okolicznych galeryjkach. Wiem, że wieczorem mogę sobie wyjść na piwo albo na dyskotekę i mam duże szanse by wrócić cała i zdrowa do hostelu... choć tu był jednak pewien trik...– Bo wiesz, że władze Gwatemali wprowadziły cenzurę na pisanie o wszelkich przestępstwach w Antigua? – mówi Lucia, niezależna dziennikarka, która przymusowo musiała tu zamieszkać. – Ty weź nic już nie mów, bo i stąd będziesz musiała uciekać! – Lucia ma ten jeden mankament, że prawdą wali między oczy. Kilka miesięcy temu napisała tekst o burmistrzu Panajachel, który przeszedł na ciemną stronę mocy. Burmistrz miał prawo się wkurzyć.– Dorota, tu chodzi o turystykę – Lucia dalej swoje. – Władze się boją, że jeśli turyści, się dowiedzą o przestępstwach to już zupełnie przestaną tu przyjeżdżać. Bo przecież Antigua przedstawia się jako oazę spokoju wewnątrz kraju opanowanego przez maras. Maras nie mają litości. Mordują bez mrugnięcia okiem. Najchętniej w nocy. Dlatego w całej Gwatemali życie zamiera około godziny 17. Dopóki nie zrobi się zupełnie ciemno ludzie chodzą po ulicach w większych grupach. Ale kiedy tylko zapadnie mrok, kontrolę przejmują wytatuowani od stóp do głów gangsterzy. – Tatuaże to ich znak rozpoznawczy – mówi Lucia. – Dlatego poza nimi, nikt się tu nie tatuuje. Jeśli pracodawca zobaczy choćby delfinka na kostce to nie da ci pracy. Ze strachu.Faktycznie, gwatemalskie gazety ociekają krwią i śmierdzą trupami pozostawionymi przez maras. Ale Antigua jest czysta! Na łamach prasy miasto pojawia się tylko z okazji kolejnego rekordu Guinnessa, czy koncertu w ruinach któregoś z kościołów. Nawet przekazywana z ust do ust od kilku dni informacja o nożowniku, który zaatakował kolejnego turystę weszła mi jednym uchem, a wyszła drugim. Bo jak w to uwierzyć, widząc policjantów na każdym rogu? – Ależ oni są do szpiku kości skorumpowani!– Lucia, nie przesadzasz?W Antigua panuje luz, za jakim zdążyłam się stęsknić. Po miesiącu ukrywania się przed Maras, nareszcie czułam się znowu wolna. Zrzędzenie Lucii nie powstrzyma mnie więc przed wyjściem! Miałam ochotę pospacerować w blasku latarni, potańczyć na dyskotece, posiedzieć na na ławce w Parque Central, czyli na rynku, wsłuchać się w szum wody z fontanny... I tak zrobiłam. Nie byłam sama. Tej nocy krążyłam z Gabrielem, wcześniej był z nami jeszcze Rene, ale odpadł. Więc teraz, podczas mojej ostatniej nocy w Gwatemali siedzieliśmy przed tą fontanną we dwoje. Troje... Bo był jeszcze ktoś. – Wstańcie, ręce w bok, otwórzcie torby! Pani władza postanowiła podnieść poziom bezpieczeństwa. Przetrząsnęła nas dokładniej niż na lotnisku i pościła wolno. To wracamy. Jest jakaś 3 nad ranem. Ulica przy której znajduje się nasz hotel jest całkowicie pusta. Chociaż nie... Z drugiego końca ktoś do nas idzie.– Rene..? Co tu robisz, przecież odpadłeś?– Bez przesady! Ciągle mogłem spacerować. No i się zgubiłem, ale spotkałem policjanta.– I co, przetrząsnął cię, tak jak nas?– No przetrząsnął, ale potem się zapytał, czy wiem gdzie mieszkam. Był taki miły, że pokazał mi drogę...– Nigdy nie wierzcie policjantom! To skorumpowane, nieludzkie świnie! – Ten głos nie należał do Lucii... Za mną stał wysoki chłopak, a za nim czerwona korweta, napakowana jego kumplami. Jakie mieli tatuaże! – Strzeżcie się policjantów – chłopak się nakręcił. – Tylko wyglądają na miłych. Tak naprawdę nóż w plecy wsadzą wam przy pierwszej okazji. I nie kręćcie się o tej porze po ulicach, bo jeszcze was dopadną! Chłopak ma rację. Trochę głupio byłoby zginać z rąk policjanta na progu własnego hostelu...------------Na zdjęciu: W ten sposób maras oznaczają swój teren. Ten napis sfotografowałam na rynku w Chichicastenango.

Rosja – Rodzinna historia

Ale piękny świat

Rosja – Rodzinna historia

Uwielbiałam opowieści Babci o przedrewolucyjnej Rosji. Jedna z nich była o Masaryku, pierwszym prezydencie Czechosłowacji. Historia szła tak... Był chyba 1918 rok. W Moskwie rewolucja, wszędzie rewolucja, świat płonął. Co chwilę na ulicach wybuchały walki. Tymczasem u ciotki Agatki właśnie biesiadowała delegacja nowego rządu Czechosłowacji.– Babciu, ale po co przyjechali? – Coś tam pertraktowali z sowietami...– Ale co?– Coś co dotyczyło Czechosłowacji...Babcia nie pamiętała. Miała wtedy 11 lat i w tym czasie mieszkała w Petersburgu. Cała rodzina mieszkała w Petersburgu. Tylko ciotka Agatka, nie wiedzieć czemu osiadła w Moskwie. Jedno trzeba jej przyznać, choć z dala od rodziny, na pewno samotność jej nie doskwierała. Uwielbiała wyścigi, bale, imprezy, jej dom zawsze był pełen gości i kandydatów o rękę, kiedy umierało się kolejnemu z jej mężów. Tym razem za stołem, przy którym nie tak dawno dłubał w nosie Rasputin, bawiła się delegacja czechosłowacka. Bawiła się zdrowo i nie przeszkadzała jej kolejna strzelanina na ulicach. Kiedy sytuacja wróciła do normy, któryś z gości pomyślał o samym Masaryku.– Trochę głupio, że my się tu bawimy, a szef siedzi w hotelu i pewnie umiera ze strachu...Więc ruszyli do hotelu, do pokoju, a tam... Masaryka brak. Sytuacja zaczynała nabierać dramatycznych barw. Co to będzie, jeśli rewolucjoniści sprzątnęli prezydenta? Delegaci przebiegli korytarzami, oblecieli hol i nic. – Zerknijcie jeszcze do piwnicy – poradził ktoś z recepcji.- Tam się schronili goście podczas ostrzału.Więc zeszli. Patrzą – leży. Nieprzytomny. Z nogami w misce pełnej wina, z głową pod szpuntem beczki. Całe szczęście, że ciotka mieszkała niedaleko. Jakoś przeciągnęli Masaryka, a potem przebrali w garnitur ostatniego wówczas męża ciotki Agatki.Kilka dni temu przeczytałam artykuł o Czechosłowackiej flocie i jej zwycięskiej bitwie wodnej nad sowietami na Bajkale. Czechosłowaccy żołnierze walczący w szeregach Białych nieźle narozrabiali. Na szlaku ich chwały znalazły się między innymi Kazań i Samara. Stopniowo jednak narastały nieporozumienia między nimi a Rosjanami. Wtedy, dzięki zabiegom dyplomatycznym udało się ściągnąć żołnierzy do ojczyzny. Czy właśnie w tej sprawie przyjechał wtedy Masaryk do Moskwy? Możliwe. A jaki to ma związek z podróżami? Jako dziecko z wypiekami słuchałam opowieści mojej Babci z Petersburga. A kiedy dorosłam? Pojechałam do Rosji.