Podróże w Nowym Roku

Ale piękny świat

Podróże w Nowym Roku

Za kilka dni na ścianie powieszę nowy kalendarz, a na stole położę mapę. Czas pomyśleć o podróżach, które chcę zrealizować przyszłym roku. Do kilku z nich możesz się dołączyć! Wszystkie podróże zaczynają się od marzeń. Potem przychodzi czas na wodzenia palcem przez oceany i kontynenty wyrysowane na wielkiej płachcie papieru, którą nie wiadomo, jak później złożyć. Kilka wyjazdów już się klaruje, inne dopiero pączkują w mojej głowie... Jedziemy do Gruzji!Lubie podróżować sama. Pewnego razu Tomek Tułak z Om Tramping Klub zaproponował mi poprowadzenie wyprawy do Gruzji. - Przecież znasz Gruzję.- Znam. Nawet całkiem nieźle... I nie chodzi o litry wina, które wypiłam z Gruzinami wsłuchując się w ich historie, ile zjadłam szaszłyków, ani ile świątyń odwiedziłam. Bo szwendanie się samemu ma tę zaletę, że dużo łatwiej poznaje się ludzi, a przez to więcej widzi, słyszy, a co za tym idzie w nieco inne miejsca ostatecznie dociera. Podróż przebiega też znacznie intensywniej , dzięki czemu przywożę z nich mnóstwo opowieści.– Masz się czym dzielić.– Mam. – Trasę też znasz.Znam. Prowadzi przez najpiękniejsze miejsca Gruzji – moje ukochane Tbilisi, mistyczne David Gareja i tajemniczą Wardzię. Wespniemy się do najświętszej gruzińskiej cerkwi – Cminda Sameba. Kilka dni wypoczniemy w Borjomi, następnie w Batumi. Będzie też trekking w okolicach Mestii. No i odwiedzimy Uszguli – najwyżej położoną wioskę w Gruzji, która bardziej niż wysokością przemawia do mnie majestatycznymi wieżami. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej na temat wyprawy, zajrzyj na stronę Om Tramping Klub → http://omtramping.pl/wyprawa/gruzja/Jedziemy do Gwatemali!Kilka miesięcy temu skontaktowała się ze mną Ilona z Superfemki – biura podróży prowadzonego przez kobiety dla kobiet. – Może chciałabyś podjąć z nami współpracę? – Zapytała.– Spotkajmy się – odpowiedziałamSpotkałyśmy się kilka dni później na Polach Mokotowskich. Przy stawie kupiłam pierwszą kawę. Tak, teraz mogłam zacząć rozmawiać.A temat był trudny.– Może napisałabyś dla nas projekt wyprawy?Tylko dokąd. W tym momencie zaświtała mi myśl – może to jest ta chwila, by podjąć decyzję o wyjeździe do Gwatemali? Byłam tam cztery lata temu, poznałam bardzo ciekawych ludzi o których można by niejedną książkę napisać. Jest wśród nich hiphopowiec, który śpiewa w maya, jest malarka z indiańskiej wioski malarzy, są muzycy rockowi, poeci...– Taka właśnie Gwatemalę nam pokaż! – Faktycznie, to byłaby wyprawa zupełnie inna niż wszystkie... - wtedy okazało się, że zatoczyłyśmy koło i znowu mijałyśmy ten sam wózek z kawą. Kiedy sączyłam drugą latte w głowie zaczynały powstawać zalążki trasy. Tak powstał program mojego autorskiego wyjazdu, który w całości przeczytacie tu → http://superfemka.pl/guatemaya-dorota-chojnowska-ukryty-swiat-majow/Program nie jest ostateczny. Za miesiąc pojadę do Gwatemali i wtedy dopnę wszystkie szczegóły. LibanLiban ma szczególne miejsce w moim sercu. To właśnie tam pojechałam w moją pierwszą samotną podróż. Tam pierwszy raz skorzystałam z Hospitality Club – przodka Couchsurfingu. W ten właśnie sposób poznałam Nancy. Nancy jest typową Libanką, czyli jest piękna, wykształcona, mówi przynajmniej w czterech językach i ciągle się śmieje. Po pierwszym spotkaniu już byłyśmy siostrami. Zobaczyłyśmy się jeszcze raz – w 2008 roku. Później pozostał tylko kontakt przez facebooka. Zatem śledzę jej profil. Raz Nancy wrzuca zdjęcia z Bejrutu, potem z Włoch, innym razem z Argentyny. Aż raz dostaję wiadomość: „Jestem w Zakopanym”.„Do kiedy?”„Do jutra?”„Czemu nie napisałaś mi kilka dni wcześniej? Stanęłabym na rzęsach, żeby do ciebie dojechać!”„Nie wiedziałam, że Zakopane lezy w Polsce...”Nie zobaczyłyśmy się. Jednak wymiana wiadomości zaostrzyła mi apetyt na Liban. I nagle kolejna informacja od Nancy na FB: „Rezerwujcie sobie czas 30 lutego”, a pod spodem wizerunek młodej pary. Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam. Po raz pierwszy od siedmiu lat. – Ty wychodzisz za mąż, a ja nic o tym nie wiem??? Kim jest wybranek!?– Hermanita, mira al dibujo otra vez! Pues la fecha no existe! – czyli siostrzyczko, spójrz jeszcze raz na obrazek, przecież ta data nie istnieje!Istnieje, czy nie – wtedy postanowiłam jednak zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby w te wakacje choć na tydzień pooddychać libańskim powietrzem!IranŻeby poznać Iran z roweru trzeba by spędzić w podróży kilka lat. Ja mam do dyspozycji raptem kilka tygodni. Choć tym razem naprawdę ciągnie mnie w jedno miejsce – na bagna przy granicy z Irakiem. Mieszkają tam mandejczycy, wyznawcy religii, której jedną z centralnych postaci jest Jan Chrzciciel. Co dalej? Nie wiem, prawdopodobnie oczy same poniosą. Może podczas tej wyprawy uda się połączyć siły z HUSA Bikes →https://www.facebook.com/husabikes/?fref=ts? A jakie są Twoje plany i podróżnicze marzenia? Liban, BeirutLiban, BeirutLiban, BeirutLiban, Dolina QadishyLiban, Dolina QadishyLiban, Dolina QadishyLiban, Dolina QadishyLiban, Dolina Qadishy   Gruzja, TbilisiGruzjaGruzjaGruzja, TbilisiGruzja, szaszłykiGruzja, David GarejaGwatemalaGwatemala, TikalGwatemala, TikalGwatemala, AntiguaGwatemala, Antigua

Prezent dla podróżnika

Ale piękny świat

Prezent dla podróżnika

Jaki gwiazdkowy prezent najlepiej przyda się podróżnikowi? Kto nie zna powiedzenia – koniec języka za przewodnika. Z każdą podróżą zdawałam sobie sprawę, jak wiele miejsc odkrywam dzięki rozmowie. Wieczorny chłód przywraca chęć do życia. Jak miło rozsiąść się na poduszkach na werandzie przed sklepem z dywanami! Wokół shishy siedział ktoś z Kanady, ktoś z Francji, ktoś z Izraela, ktoś z Egiptu, ktoś z Rosji, ktoś i ktoś z innych części świata i ja – ktoś z pokomunistycznej Polski. Tamta ja dopiero uczyła się podróżowania. Przez rok odkładała pieniądze, by najtańszym autobusem z przemytnikami dojechać do Stambułu. Tamta ja, myślała, że mówi po angielsku, bo przecież wtedy w Polsce mało kto mówił lepiej od niej. Mało kto w ogóle po angielsku mówił. Tamtego wieczoru przed sklepem z dywanami w centrum Stambułu tamta ja, przekonała się, że tak naprawdę po angielsku nie mówi. Ale to nie było jedyne zaskoczenie. W oparach fajki wodnej mieszały się słowa z całego świata, którymi z maestrią żonglowali moi nowi znajomi. Oni mówili w kilku językach naraz, a ja tylko trochę rozumiałam angielski...Przez następne lata podróżowałam po Bliskim Wschodzie. W Syrii i Libanie czułam się jak w domu. Poznałam wielu ludzi, którzy znali angielski. To od nich chwytałam nowe słowa i nowe błędy. Moi znajomi, na ile pozwalał nam język, tłumaczyli mi otaczający mnie świat. A jak ich nie było, sama go czytałam. Z plakatów, z architektury, z ludzi, którzy choć na migi próbowali się ze mną porozumieć. Potem mogłam pisać, że byli mili, uśmiechnięci, bardzo sympatyczni i to mniej więcej na tyle. Bez dialogów. A były chwile, że bardzo mi ich brakowało. Jak wtedy w Maaluli w Syrii. Dałam się prowadzić uliczkom miasta, którego dziś nie ma. A te wiły się to pod domami, to pod szczerym niebem, to znowu pod domem i tak trafiłam do domu pewnej staruszki. Kobieta nie pozwoliła mi wyjść. Posadziła na fotelu, poczęstowała herbatą i zaczęła opowieść po aramejsku, bo w Maaluli mówiło się w języku Nowego Testamentu. Prawdopodobnie opowiadała o śmierci mężczyzny z fotografii wiszącej po prawej stronie krzyża. Nigdy nie nie poznam historii, która doprowadziła ją wtedy do łez. Po powrocie zaczęłam kalkulować. Nie nauczę się arabskiego, nie opanuję aramejskiego, ale przecież mogę się zmierzyć z hiszpańskim. Po kilku latach nauki narodził się pomysł, by pojechać do Meksyku. Będzie dobrze, przecież hiszpański znam lepiej niż średnia krajowa. Szczególnie, że wyciągnęłam ją z grona moich znajomych, w którym nikt hiszpańskiego nie znał ni w ząb. I tak pewnego dnia wylądowałam w DF. Z lotniska odebrał mnie znajomy i jak tylko dojechaliśmy do domu poczęstował mnie jednym kieliszkiem mezcalu. Potem drugim i tak do rana opróżniliśmy butelkę. Następnego dnia spotkaliśmy się z jego znajomymi. Siedzimy przy stole, a mnie boli głowa. Czy od mezcalu, czy może od wysokości – DF leży ponad 2000 m n.p.m. a może od myślenia? Bo zdałam sobie sprawę, że z tego co mówi się przy stole rozumiem pojedyncze słowa. No nic, idę za ciosem – muszę zrobić wszystko, żeby swobodnie się dogadywać! I tak przez następne trzy miesiące wszystkim mówiłam, że nie znam angielskiego. Sama nie zauważyłam kiedy zaczęłam rozumieć wszystko, co się dookoła mnie dzieje. Czytałam gazety, oglądałam wiadomości i mogłam w odpowiedzi na uśmiech powiedzieć:– Jestem z Polski – po czym zrozumieć kolejne pytanie:– Co tu robisz? – Jeżdżę z miejsca na miejsce.– To gdzie już byłaś?– Veracruz, Campeche, Jukatan...– A w San Jose del Pacifico? – W ten sposób tak trafiłam do miasteczka grzybiarzy. W Puebli ktoś pokierował mnie do najmniejszego wulkanu świata, a w Los Angeles poznałam potomka ostatniego władcy Azteków. Trafiłam też na warsztaty szycia dla Indianek, do wytwórni hamaków i na zgromadzenie Azteków. W Meksyku mówiłam po hiszpańsku i tylko po hiszpańsku. Wyjątek zrobiłam dla Żeni. Z nim rozmawiałam po Polsku. Żenia urodził się w Moskwie, od kilku miesięcy podróżował po Ameryce Łacińskiej, ale jakaś magiczna siła regularnie pchała go w ramiona Polek. Stąd po polsku mówił płynnie. Poza tym angielskim posługiwał się bez akcentu, w chińskich barach zamawiał jedzenie po chińsku – bo kilka lat mieszkał i pracował na Tajwanie. Kilka miesięcy później opanował hiszpański na tyle dobrze, że w tym języku pisaliśmy do siebie wiadomości. Kiedy Żenia pomieszkiwał w rożnych miejscach Ameryki Łacińskiej, mnie rzuciło do Gruzji. Tam musiałam odkopać skryte w czeluściach umysłu rosyjskie słowa, które z podziwu godnym uporem zasadziły w mojej głowie nauczycielki z podstawówki i liceum. Nie było mi w Gruzji łatwo, ale dogadałam się. Po powrocie pomyślałam, dlaczego by nie pójść za ciosem i nie rozpocząć regularnej nauki? Przez rok brałam lekcje rosyjskiego. Znowu zaopatrzona w wiedzę przerastającą średnią krajową mojego podwórka, pojechałam do Rosji i... Przekonałam się, że jest ciężko. Nie dość, że mało rozumiem, to jeszcze wszyscy chcą ze mną rozmawiać po angielsku. Na szczęście poza Moskwą i Petersburgiem angielskiego nikt już nie chciał szlifować, bo znał go jeszcze słabiej niż ja rosyjski. Poza tym jako inostranka próbująca powiedzieć coś cyrylicą, rosłam w ich oczach! Szybko więc integrowałam się z mieszkańcami hosteli i otrzymywałam od nich cenne rady. – Przede wszystkim zapomnij o Google, hotele wyszukuj przez Yandex.com.– Korzystaj z rosyjskich aplikacji. Żadne mapy nie sprawdzały się tak jak 2gis.– Zapomnij, o łacińskich literach – powiedziałam sobie sama po kilku dniach podróży. Podobnie jak o równych chodnikach. W Rosji trzeba patrzeć pod nogi bo się możesz połamać i trzeba czytać cyrylicę, bo nigdzie nie dojedziesz.  I tak zanurzyłam się w yandexie. Jeśli chodzi o Rosję, jest on znacznie lepiej poinformowany niż wujek Google. To dzięki yandexowi znalazłam agencje turystyczną, która zabrała mnie w góry Czeczenii. Po rosyjsku czeczeńskie kobiety opowiadały mi o tym, jak zostały porwane, a Osetyjczycy o swoich świętych miejscach. Darya opowiadała mi o swoich marzeniach, by studiować architekturę, o poszukiwaniu przodków, a prowadnice w pociągach dzieliły się swą wiedzą na temat niewdzięczności Polaków wobec darów komunizmu. Na koniec, po rosyjsku zeznawałam na posterunkach wojska i policji w Czeczenii i Dagestanie. Niedługo po powrocie, odwiedził mnie Żenia. – To jak będziemy ze sobą rozmawiać? Bo ja nauczyłam się rosyjskiego...– A po co?– Bo trzeba znać język wroga. – Żenia jednak doskonale wiedział, że żartuję i że podoba mi się jego ojczysty język. Więc co raz wznosiliśmy toasty za wieczną nieprzyjaźń między naszymi narodami, a że piliśmy w jednym z warszawskich barów, wkrótce dołączył do nas pewien chłopak. Też mówił po rosyjsku, ale z akcentem.– Jestem Gruzinem, a to mój kolega Ali z Iranu. Co za zbieg okoliczności! Ja właśnie wybierałam się do Iranu. Przysiadłam się więc do Alego i opowiedziałam o moim bambusowym rowerze, który jeszcze dopiero budowałam. Ali postukał się w głowę, ale uspokoił – w Iranie będę bezpieczna. Kilka miesięcy temu zostałam zaproszona na urodziny wydawnictwa Edgard. Podczas prezentacji książek zdałam sobie sprawę, że wiele z nich doskonale znam. Przeprowadziły mnie przez meandry różnych gramatyk, wbijały do głowy nowe słownictwo i systematyzowały moją wiedzę językową po powrotach z podróży. Dlatego, kiedy myślę o gwiazdkowym prezencie dla podróżnika, to nie będzie to przewodnik, tylko książka do nauki języków obcych!Kobiet a z MaaluliWśród NeoAztekówWarsztaty szycia dla IndianekJa z Polski, Sylvia z Hiszpani, Ricardo z Meksyku i Żenia z RosjiNeoAztecyKobieta chwilę poźniej zapytała mnie, czy zostałabym chrzestną dziecka - tego, które śpi w hamakuNeoAztecy

Gwatemala – to trzeba zobaczyć!

Ale piękny świat

Gwatemala – to trzeba zobaczyć!

Miejsca poznaję dzięki ludziom, których tam spotykam, zapamiętuję poprzez chwile, które z nimi przeżywam. I taka właśnie jest moja Gwatemala... Do Gwatemali trafiłam przez przypadek. Od ponad dwóch miesięcy szwendałam się po Meksyku - wzdłuż wybrzeża Jukatanu jakaś siła pchała mnie na południe, dalej i dalej, aż trafiłam do Chetumalu przy granicy z Belize. Stąd był już było zaledwie kilka godzin chickenbusem do Gwatemali. – To może pojadę do Tikal? – mówi wewnętrzny głos przygody.Zmęczona wędrówką cześć mojej duszy zareagowała natychmiastowo. Po co? I zagrała kartą wspomnień z Tulum.. Kilka dni temu byłam świadkiem dramatycznej sceny. – Thanks to the ancient Mayas, i have to do another lost city tour! - krzyczał zdesperowany amerykański nastolatek na wieść, że jutro też będzie zwiedzał. – A więc tak wygląda przesycenie organizmu piramidami – pomyślałam wtedy. – Czy też chcesz doprowadzić się do tego stanu – powiedziała mi teraz zmęczona cześć mojej duszy.– Tak, chcę!I pojechałam.TikalKilka dni później stałam już na szczycie pierwszej piramidy. Pode mną po horyzont rozciągał się zielony dywan, utkany z koron drzew. Ten widok znałam już z Gwiezdnych Wojen. W Episode IV A New Hope, Tikal z wirtuozerią „zagrało” księżyc Javin 4. Z kolejną piramidą nie poszło już tak łatwo. Schody na szczyt puszczono wzdłuż ściany, a że ta była prawie pionowa to i same schody bardziej przypominały drabinę. No cóż, trzeba wejść. Wspinam się na kilka szczebelków i od razu daje o sobie znać paniczny lek wysokości. Schodzę.– I tak zamierzasz to zostawić? – na ambicję wchodzi głos przygody.Patrzę na scianę, na człowieka wielkości mrówki, który właśnie jest w połowie drogi. Tak po prostu się poddam? Podejmuję kolejną próbę. Zachodzę wyżej, ale strach sprawia że trzęsą mi się ręce. Odpuszczam.– No nie, ale z ciebie cykor! - głos przygody nie daje za wygraną. Ma rację. Nie codziennie mam okazję chodzić po Tikal. Dobra, do trzech razy sztuka. Wspinam się, wspinam, błagam wszystkie okoliczne aluxes, czyli majańskie duchy strażników o pomoc i dalej się wspinam... Zaszłam nieco dalej, kiedy znów dopada mnie strach. Robię krok w dół i nagle zdaję sobie sprawę, że tak samo się boję jak bym wchodziła. To idę za ciosem. Do góry. – Daj mi aparat – usłyszałam na szczycie piramidy. Jakiś turysta przyglądał się mojej alabastrowo białej twarzy z artystycznym ogniem w oczach. – Muszę zrobić ci zdjęcie, bo jesteś tak pięknie przerażona! Mixco ViejoTo była huczna impreza. Na osiedlu otoczonym murem kolczastym w samym sercu Ciudad Guatemala świętowaliśmy nominację ministerialną naszej znajomej. Stawili się wszyscy sąsiedzi – głównie działacze najróżniejszych organizacji NGO. Do pewnego momentu wszystko szło według schematu – rozmowy o najnowszych konferencjach, wymiana opinii na temat kondycji państwa, kilka zdań na temat nowych projektów na rzecz kobiet i reszty gwatemalskiego świata. – Co jutro robicie? – w pewnym momencie odzywa się Ana.Co za pytanie! Ana siedzi tu już pół roku i jeszcze się nie nauczyła, że pracownik NGO dzień wolny od pracy spędza w zaciszu drutu kolczastego otaczającego swoje osiedle? – Nie pojechaliście do Mixco Viejo? – Ana nie odpuszcza.– Przecież poruszanie się po mieście jest zakazane! – odpowiada koleżanka z UNICEFU. Ale komu ona mówi, przecież Ana się zakochała. No tak... Ana kilka tygodni temu poznała Conrado. Podczas gdy reszta towarzystwa dzień spędza w klimatyzowanych biurach on pracuje w terenie, aktualnie w slumsach. A to nie byle jakie wyzwanie. Do slumsów trzeba umieć wejść i trzeba mieć protektorów, którzy zapewnią bezpieczeństwo. Czyli Conrado dogadał się z mafią. Kiedy wieczorem reszta towarzystwa zjeżdżała się taksówkami na teren osiedla, on do centrum miasta turlał się chickenbusami. Iedy reszta towarzystwa degustowała pizze Taki chłopak nie mógł zagrać swojej dziewczyny na pierwszą randkę do restauracji sushi. Conrado zaprosił więc Anę na plażę. Ana nigdy wcześniej nie była na gwatemalskiej plaży. Piasek i morze stanowiło miłą odmianę dla nudnej trasy praca - osiedle – praca. Mało tego! Była bardzo zaskoczona, że przeżyła tę eskapadę. Kiedy indziej poszli na spacer po Zona 1. Też nic się nie stało. I tak Ana zasmakowała w adrenalinie.– To jak, jedziecie?– My nie możemy – mówi Rachel z ambasady USA. – U nas panuje absolutny zakaz oddalania się poza granice miasta. – Ale ja chętnie pojadę! - powiedziała Carmen z jakiegoś NGO, który zajmuje się kobietami. – Wiecie, że mieszkam tu już pól roku i jeszcze nigdy nie spacerowałam po mieście?Wyjechaliśmy następnego dnia. Carmen zachwyciły chickenbusy – podstawowy środek transportu gwatemalskich kobiet. Ubawiły ją dziury w asfalcie – że jest ich więcej niż asfaltu. Ale najlepsza zabawa czekała na nią w pewnym barze, gdzieś w zapomnianym przez Boga miasteczku, w którym mieliśmy kolejną przesiadkę. – Que quiere? - Kelner pytał kilka razy i ciągle otrzymywał jedną odpowiedź:– Cafe con leche – czyli kawę z mlekiem. Na twarzy mężczyzny pojawiło się zafrasowanie. Jeszcze kilka razy powtórzył zamówienie po czym przyniósł szklankę mleka i słoik nescafee. Wszystko się zgadza: jest i kawa i mleko. Carmen parsknęła śmiechem. Przez łzy setnego ubawienia robiła jedno zdjęcie za drugim. Ja nie zrobiłam żadnego, bo po prostu zrobiło mi się przykro. A Mixco Viejo? Cóż, dojechaliśmy. Spotkaliśmy szamanów, wspinaliśmy się na piramidy, ale to Carmen już tak nie ubawiło...Antigua GuatemalaW Gwatemali trzeba stąpać ostrożnie. Życie nocne istnieje tylko w kościołach protestanckich. Na szczęście jest Antigua. Za każdym razem, kiedy tu wracałam czułam się jak pies spuszczony ze smyczy. Nareszcie mogłam spacerować po zmierzchu, nareszcie mogłam zajrzeć w każde podwórko i odkrywać galerie, kawiarnie, sklepy, robić zdjęcia ruinom klasztorów na tle wulkanów. Nareszcie mogłam też wejść wieczorem do baru i napić się piwa... Ups! Tym razem nie mogłam, bo w wejściu leżał człowiek – ofiara happy hour. – Cóż, piwo poczeka, kiedy tu leży człowiek – odezwało się we mnie poczucie odpowiedzialności. Na szczęście długo sama nie stałam. Po chwili podeszło do mnie jego dwóch kumpli z Quetzaltecą w dłoniach. Quetzalteca to jeden z nielicznych typowo gwatemalskich trunków – smaczny, mocny i zdradliwy. – Ups... już padł?– Padł.– To w takim razie ty się z nami napijesz!I tak poznałam lewicowego filozofa, prawicowego historyka i rozłożonego na łopatki archeologa. Archeolog, kiedy już się pozbierał następnego dnia, zdradził mi, że jedzie ratować kamienne stelle w Quirigua. – Jedziesz ze mną? Mamy samochód.– A nocleg? – Też mamy – będziemy spać w pokojach dla archeologów. QuiriguaNastępnego wieczoru jechałam już do Quirigua – majańskiego miasta, które słynie ze wysokiej klasy steli. Na miejsce dotarliśmy tuż przed północą. – Idziemy zwiedzać! – mówi mój znajomy. Zabraliśmy 2 latarki na cztery osoby i poszliśmy w ruiny otoczone lasem deszczowym. Czarną noc rozpraszaliśmy strugą światła, którą raz omywaliśmy stele innym razem drogę. Archeolog podświetlał hieroglify i czytał znak po znaku i w milczeniu szliśmy za blaskiem księżyca. – Słyszycie? – archeolog – Nie.– No właśnie. Dżungla zamilkła.– I co z tego? – A to, że przechodzi wielki zwierz. Włączajcie wszystkie latarki i głośno mówcie, bo duże zwierzęta zazwyczaj unikają ludzi. W ten sposób dowiedziałam się, że dżungla mówi, krzyczy i milczy.PanajachelMiasto ani ładne, ani specjalnie malownicze. Ot zwykły kurort gwatemalski nad wodą, w której mają odwagę się kąpać jedynie Gwatemalczycy. – Od lat 60 ściągali tu Gwatemalscy hipisi – tłumaczy mi Pablo, poeta i piosenkarz. Pablo muzyką zajmuje się bez przekonania, ale jego kumple robią prawdziwe kariery. Odwiedziliśmy Giovanniego z Bohemia Suburbana. Właśnie świętował nominację MTV na najlepszą grupę latynoską. Dlaczego nie było z nim kumpli z zespołu? Bo wszyscy już dawno wyemigrowali do stanów. Giovanni też spędza tam sporą część roku. Ale lubi od czasu do czasu pooddychać atmosferą Panajachel. Był z nami jeszcze ktoś. Rene – Indianin Kaqchiquel do niedawna przede wszystkim malował obrazy i murale. Niedawno poczuł w sobie powołanie do hip hopa. Śpiewa w maya i nagrywa pierwszą płytę. Występuje w majańskich rozgłośniach radiowych, koncertuje... Ale to jest temat na kolejną opowieść, która opiszę po powrocie z najbliższej podróży do Gwatemali. Wyruszam już w styczniu!Chcecie poznać ten świat? Chcecie dotknąć prawdziwego życia Gwatemalczyków? Zapraszam na moją autorską wyprawę z Superfemka Projekt. Wyruszamy w czerwcu!Szczegóły: http://superfemka.pl/guatemaya-dorota-chojnowska-ukryty-swiat-majow/

Imprezy i pokazy

Ale piękny świat

Imprezy i pokazy

Cmentarz Polski w Teheranie

Ale piękny świat

Cmentarz Polski w Teheranie

Na przedmieściach Teheranu w Doulab znajduje się polski cmentarz. Pochowano tam naszych rodaków, którzy przybyli do Iranu z Armią Andersa. 1 listopada, 2016. Mój ostatni dzień w Teheranie. Dzwonię do Matin, autorki bloga travestyle.com. To nasza ostatnia szansa, by się osobiście poznać. – Spotkajmy się na Polskim Cmentarzu. – Nigdy nie słyszałam o takim miejscu. – Czy słyszałaś o Polskiej Armii, której Iran dał schronienie? – Nie.– Tym bardziej, musimy pójść na Polski Cmentarz. Opowiem ci o ludziach, którzy tam leżą, o tym, skąd przyszli i dlaczego. Opowiem ci też o tych, którzy poszli dalej i o tymj jaki mamy wobec Was – Irańczyków dług wdzięczności.. Dla mnie blogowanie jest misją. Nie chodzi w nim tylko o pokazywanie siebie. To też, oczywiście, bo już samo założenie bloga jest aktem pewnego ekshibicjonizmu. Ale jest w tym wszystkim drugie dno o nazwie „wymiana”. Ja – bloger w podróży – spotykam ludzi, od których czerpię pełnymi garściami ich historie, w zamian opowiadam swoje. Zatem opowiadam o moim kraju, o moim życiu, i o moich tradycjach. Tak, żeby coś po mnie zostało. Żeby nazwa mojego kraju nabrała jakichś znaczeń. W ten sposób mam nadzieję, dokładam swoją cegiełkę do budowania mostów. Z Iranem łączy mnie szczególna więź. W 1942 roku Generał Anders podejmuje decyzję o ewakuacji Polskiej Armii z nieludzkiej ziemi. Iran był pierwszym krajem, który zgodził się przyjąć uchodźców. Wśród 150 tysięcy ludzi był mój wujek.Matin nigdy nie słyszała o polskich uchodźcach. Nie wiedziała, że jej kraj w 1942 roku przyjął blisko 120 tys Polaków. To nie byli zwykli przyjezdni. Ci ludzie potrzebowali natychmiastowej pomocy na każdym polu. Wycieńczeni, wygłodzeni wymagali przede wszystkim pomocy medycznej, trzeba było zapewnić im jedzenie, leki, ubrania, nie mówiąc o dachu nad głową i szkołach dla blisko 13 tysięcy dzieci. – Choć w tamtym czasie sami przecież byliśmy bardzo biedni...– Mimo to pomogliście nam. Uratowaliście tysiące istnień, w tym mojego wujka. – Zastanawiam się, dlaczego nigdy nie słyszałam o Polskiej Armii w Iranie. W ogóle niewiele się uczymy o historii Iranu z czasów II wojny światowej. Matin nie miała też pojęcia o istnieniu polskiego cmentarza w Doulab na przedmieściach Teheranu. Wystarczyło jednak podać kilka fraz googlowi, by wyrzucił adres. I tu pojawił się pierwszy problem.– Wiesz, że muzułmanie nie mają tam wstępu?– To niemożliwe... Przecież w Polsce nikt, nikogo w bramie o religię nie pyta. Poza tym, my też mamy wstęp na muzułmańskie cmentarze. – Może zadzwoń do waszej ambasady i upewnij się. Matin, podała mi numer, ale ambasada nie odpowiadała. – Co robimy? Ryzykujemy?Matin tylko spojrzała. Znam ten błysk, znam ten uśmiech. Wiem, że złapała trop opowieści i jak bloger z prawdziwą pasją, już go nie odpuści. – Jedziemy!Katolicki cmentarz w Doulab powstał w połowie XIX wieku. Stopniowo przyrastał do istniejącego tu znacznie wcześniej cmentarza ormiańskiego. Jako pierwszy, spoczął na nim lekarz szacha Louis André Ernest. Stopniowo cmentarz zapełniał się grobami francuzów, Węgrów, Czechów. W 1942 roku pojawiły się pierwsze polskie groby. Dla Polaków wydzielono sektor, w którym pochowano około 2000 osób. Opiekun cmentarza, nazwijmy go Arash, muzułmanin wręcza mi teczkę z wydrukami ich imion i nazwisk. – Przejrzyj je, może znajdziesz kogoś z rodziny. Sadza nas przy stoliku, stawia herbatę i wykłada polsko-perskie książki o dzieciach polskich w Iranie, o armii Andersa. – Czyli informacja o zakazie wstępu na cmentarz jest nieprawdziwa?– Prawdziwa. Muzułmanów tu nie wpuszczam – odpowiada opiekun cmentarza. – Chyba, że przychodzą w towarzystwie chrześcijan. Ale ty możesz tu przychodzić kiedy chcesz – zwraca się do Matin. Już ciebie poznałem. I możesz przyprowadzać znajomych. Następnie długo tłumaczył, dlaczego muzułmanie wstępu tu nie mają. Po persku. Matin mi tego nie przetłumaczyła...Nie ma lepszego przewodnika po cmentarzu w Doulab od Arasha. On i jego czarny pies prowadzą nas przez najstarszą część cmentarza. Pokazują groby europejskich lekarzy, poetów, żołnierzy, którzy dokonali swojego żywota w Iranie. Dziesiątki historii, czasem romantycznych, czasem awanturniczych, a czasem tragicznych. Na koniec dochodzimy do sekcji Polskiej. – Tu was zostawiam. Dobrze. Teraz chcę zostać sama. Staję przed głównym pomnikiem, zapalam świeczkę. Ci ludzie nigdy nie powinni się tu znaleźć, nigdy nie powinni przechodzić przez cierpienie, przez jakie przeszli, ale przynajmniej umarli wolnymi... W tym czasie Matin chodzi wzdłuż grobów i czyta daty. – Tyle dzieci... Tylu młodych ludzi...– Pomyśl o tych, którzy przeżyli, których uratowaliście. Opisz tę historię. Opowiedz Irańczykom, jak wiele Wam zawdzięczamy. Matin napisała. Oto link do jej posta. http://www.travestyle.com/2015/11/18/offbeat-tehran-a-somber-visit-to-the-polish-cemetery-of-tehran/

Jak sobie radzić z facetami w podróży?

Ale piękny świat

Jak sobie radzić z facetami w podróży?

Lubimy demonizować facetów. Ale tak naprawdę ich obecność dodaje smaczku podróżom... Miałam napisać mądrego posta. Może o językach obcych albo moskiewskich loftach. A tu po pokazie o donżuanach, co chwilę słyszę głosy niezadowolenia – dlaczego tak mało opowiedziałaś o SWOICH facetach? O tych, których spotkałaś po drodze. To piszę. Ale zacznę od siebie. Bo kim jestem w podróży? Czymś, co wygląda jak kobieta, ale do końca nią jest. Bo inaczej się ubieram, bo wyglądam jak kosmitka, bo moja obecność burzy ustalony od dawien dawna porządek rzeczy. Ten porządek wyraźnie zakłada, że kobieta siedzi w domu. A ja nie siedzę. Zatem sam fakt bycia w podróży stawia pod wielkim znakiem zapytania moja kobiecość, podobnie jak męskość moich męskich członków rodziny, którzy mnie w podróż wypuścili. – Bo ja bym swojej córki nie puścił – mówi pan Z, bardziej Rosjanin, niż Osetyjczyk. Pan Z. choć więcej czasu spędził w Rosji niż w swej ojczyźnie, na serio traktuje pilnowanie honoru swojej córki. – W domu zawsze jest o godzinie dwudziestej. – A ile ma lat?– 22.– I nigdy jej nie pozwalasz zostać dłużej, nawet na imprezie? – Pan Z. tylko wymownie spojrzał. No tak, o co ja pytam! Jasne, że nie może. Jeszcze ktoś ją porwie, a wtedy honor zarówno dziewczyny, jak i ojca zostanie splamiony na wieki. Przywołanie honoru na Kaukazie ucina wszelką dyskusję. Tu ceni się go ponad życie.– Pamiętasz Albinę? – dodaje koleżanka pana Z., która jest z nami tylko po to, by chronić honor pana Z. To znaczy po powrocie zaświadczyć własną głową, że na daczy pod Władykaukazem do niczego nie doszło między niezamężną kobietą z Polski, a żonatym facetem z Osetii. W tym wszystkim najgorzej wyszłam ja. U nas weekend w towarzystwie żonatego mężczyzny brzmi jednak co nieco lepiej, niż z gościem z czarnej listy Interpolu...Wróćmy do Albiny. Otóż dziewczyna wpadła w oko pewnemu Czeczenowi. On naciskał, ona się opierała, aż w końcu ją porwał. – I co?– I musiała się z nim pobrać. Bo po tym nikt już by jej za żonę nie wziął.Dziewczyna i tak została sama, bo koleś po roku ją zostawił... W ten sposób myśląc......powinnam zostać żoną Dzhy. Bo całkowicie dobrowolnie i z pełną świadomością się porwałam... To znaczy na czas pobytu w Groznym zamieszkałam u niego w mieszkaniu. Sytuacja nie do pomyślenia, gdybym była Czeczenką. Na szczęście mnie nie obowiązują tak rygorystyczne normy społeczne, skoro i tak nie zamierzam się wydać za żadnego Czeczena... Z tej sytuacji najbardziej cieszył się Dzha, bo nareszcie, przez tych kilka dni miał kompana, który tak jak on widział absurdy systemu i tak jak on, potrafił się z nich śmiać. Nareszcie też Dzha miał z kim nocą spacerować po mieście, wstąpić do Rock Baru, by przy butelce piwa bezalkoholowego posłuchać piosenek Urszuli Sipińskiej. Właściciel lokalu, jeszcze przed dwoma wojnami i kilkoma systemami, zbierał pocztówki muzyczne z Polski. Kochał Marylę Rodowicz, znał na pamięć teksty Trubadurów i nareszcie mógł o tym z kimś pogadać. Dwa światyW krajach, o silnej pozycji mężczyzn, kobiety spokojnie żyją i wychowują dzieci pod parasolem bezpieczeństwa rozpostartym nad nią przez ojców, braci, kuzynów i mężow. Dla nich rozkład życia jest prosty – najpierw mieszkają u ojca, a potem u męża. Tylko te z najbardziej liberalnych rodzin w przerwie na edukację, mieszkają same. Ale nawet, gdy mieszkają same, miejscowi amanci im nie nadskakują. Za dobrze wiedzą, że podbite oko to najłagodniejsza konsekwencja takiego postępowania. Turystka w tym momencie to wygrany los na loterii, tylko... Choć nie wspiera jej żadne męskie ramię, to wcale nie znaczy, że jest bezbronna. Tak naprawdę nasz krąg kulturowy i nasze wychowanie dało nam, kobietom, do ręki niezwykłe narzędzie – sztukę konwersacji.SpotkanieSamo południe, gdzieś na bezdrożach Dagestanu. Słońce praży, a ja już ponad godzinę, siedzę na skrzyżowaniu po środku niczego i czekam na autobus. Kilkanaście metrów dalej na tym samym krawężniku siedzi facet. On na nic nie czeka. Schowany w cieniu ciężarówki chce jakoś dotrwać do wieczora. – Dokąd jedziesz? – pyta.– Do Gunibu. – To chyba poczekasz. Już dwa dni tu stoję i żadnego autobusu w tamtą stronę nie widziałem.– Mówili, że dziś ma przyjechać.– Naprawdę? To przynajmniej zejdź ze słońca – i wskazał miejsce na krawężniku obok siebie.Skoro mężczyzna podzielił się cieniem, ja poczęstowałam go chlebem. Zaczęliśmy rozmowę. Na początku neutralnie, od korupcji toczącej Dagestan, przez którą mój nowy znajomy męczy się na tym skraju drogi. – Jeszcze kilka tygodni temu o tej porze sprzedawałbym drugą albo trzecią ciężarówkę piasku. A teraz przez trzy dni ledwo mi się udaje opróżnić jedną.Na szczęście kilka dni wcześniej prezydent Darginiec trafił za kratki, a na jego miejsce wszedł Awar. Mój rozmówca też był Awarem, tylko, czy teraz będzie lepiej? – I jak ja mam nakarmić dzieci? Chcesz je zobaczyć? – i wyciąga telefon. To ja też wyciągam telefon i pokazuję moich siostrzeńców. – Dlaczego nie masz własnych?Opowiedziałam. Szczerze. Przecież wiem, że nigdy więcej go nie spotkam. Nie zapamiętam nawet jego imienia. Podobnie jak on. Dlatego opowiada mi o swojej rodzinie, o tym, co czuje do swojej żony i o tym, że jeszcze nigdy z żadną kobietą o tym nie rozmawiał. Bo jak? Świat mężczyzn od świata kobiet oddziela szklana ściana. Ich małżeństwa są aranżowane przez rodzinę. Często młodzi poznają się na ślubnym kobiercu. Jeśli mają szczęście, to się zaprzyjaźnią albo nawet pokochają, a jak nie, to do końca życia będą żyli obok siebie, hodując dzieci, a ich interakcja będzie ograniczona do niezbędnej wymiany zdań. A przecież facet też człowiek. On czasem po prostu lubi pogadać!Ja też lubię rozmawiać. Na przykład o mydłach, szczególnie tych z Aleppo. I to godzinami, jak w pewnym sklepie z mydłami w Damaszku. Gdy na koniec pakowałam do plecaka kostki burego mydła o oliwkowo zielonym wnętrzu sprzedawca powiedział: – Dziękuję, ze złamałaś mi serce – i podarował mi jeszcze jedno, w kształcie serca. Taki drobiazg, który dodał odrobinę ciepła do moich wspomnień. Kiedy indziej był to kwiatek, albo jakiś znaleziona na plaży muszelka...RomantycyIrańczycy też lubią rozmawiać, a przy okazji są bardzo pomocni. Arasha spotkałam w Abioneh. Podszedł do mnie z pytaniem, czy nie potrzebuję pomocy. Potrzebowałam i to bardzo. Kilka dni wcześniej, kiedy jechałam rowerem drogą łączącą Abioneh z Kaszan, zatrzymało mnie wojsko i policja. O mały włos bowiem nie zrobiłam zdjęcia elektrowni, gdzie prawdopodobnie wzbogacano uran. Nawet zaczynałam się jakoś dogadywać z przedstawicielami władzy, gdy nadjechała moja koleżanka – Iranka. Iranki z natury mężczyzn trzymają krótko, a jeśli ten mężczyzna jest mundurowym, to nie mają litości. W efekcie panowie się mocno wkurzyli i z czystej złośliwości przytrzymali nas kilka godzin. Tego dnia, kiedy spotkałam Arasha znowu musiałam przejechać koło tej elektrowni. Tylko, że tym razem nie miałam dokumentów. Na mapie znalazłam alternatywną drogę, która okrążała trefne miejsce.– W żadnym wypadku tamtędy nie jedź – szosa jest zniszczona i pełno na niej dzikich zwierząt. – Nie mam za bardzo wyboru. Na dole zgarną mnie za recydywę...– To ja cię przewiozę. Przewiózł, wysadził. Wziął jeszcze telefon, żeby się upewnić, że szczęśliwie dojechałam do Kaszan. Wieczorem wysłał pierwszego SMS-a z wierszem miłosnym. Po kilku dniach miałam dość. Ale nie popadajmy w histerię! Wystarczy zablokować pana i po kłopocie. Pomoc koleżeńskaCzasem to ja wyciągam pomocną dłoń w kierunku mężczyzn. Roberto spotkałam w Gwatemali. Leżał bez życia po środku chodnika. Nie dlatego, że ktoś umieścił mu jakiś kawałek metalu między żebrami. Po prostu Quetzalteca w barze była zbyt tania... Zatem stanęłam nad jego ciałem i pilnowałam, by nikt sobie po nim nie przeszedł, podczas gdy jego kumple donosili kolejne shoty. Ale z wyczuciem, żeby nikt z nas nie dołączył do naszego upadłego druha. Następnego dnia, gdy Roberto stanął na nogi, byliśmy już najlepszymi kumplami. Dwa dni później zabrał mnie do starożytnego majańskiego miasta – Quirigua. Okazało się bowiem, że miłośnik Quetzalteki przy okazji jest szanowanym archeologiem. Dzięki niemu o północy zwiedzałam starożytne majańskie miasto po środku dżungli.Trochę hardcore'uTak naprawdę, tylko z jednej podróży wróciłam umęczona mężczyznami. Do dziś zastanawiam się, czy dla Gruzinów zaproszeniem do „tańca” są jakieś konkretne zachowania. A może wystarczał fakt, że podróżuję sama? Schemat był zawsze ten sam – ich pytanie, moja neutralna odpowiedz i na stole lądowała butelka wina. A że Gruzin ręki ze szklanką nie cofa wyjścia były dwa, albo go upić, albo wznieść odpowiedni toast, który zapewni nietykalność. Jednak najbardziej niebezpieczna sytuacja nie zdarzyła się w okolicach butelki wina. Jechałam zwykłą, legalną taksówką. Kolega, Gruzin wysiadł wcześniej, ja miałam do przejechania jeszcze dwie przecznice. –Paguljajem? Niedaleko jest jezioro – mówi taksówkarz, zamyka drzwi i zmienia kurs. Czuję pismo nosem. Natychmiast każę mu się zatrzymać. Zrobił to, ale nie wciąż nie otwiera drzwi samochodu. Wyszłam dopiero po tym, jak wspomniałam o przyjaciółce, która pracuje dla policji. To był blef, ale zadziałał. Więcej już sama po Tbilisi taksówką nie jeździłam. I tyle. W praktyceTak naprawdę dla samotnie podróżującej kobiety mężczyźni nie stanowią żadnego problemu. Bardzo łatwo rozpoznać tych, którzy myślą tylko o jednym. Oni w pierwszej minucie zasypią komplementami, zaproszą na kawę, a kiedy spotkają się z odmową, odejdą w siną dal szukać kolejnej okazji. Większość z nich jest po prostu ciekawa, kim jestem, skąd pochodzę i dlaczego tu przyjechałam. Czasem chcą podszkolić angielski, czasem poszpanować przed kumplami. Może część z nich nawet zacznie sondować możliwość na „ciąg dalszy”, ale tak naprawdę to tylko ode mnie zależy w którym kierunku pójdzie ta znajomość...Dzha i ja:)na granicy AzerbejdźanuIrańczycyZ tym panem spedziłam przemiły czas. Na koniec poczęstował mnie chapulines. Kierowca z GuatemaliTancerz gruzińskiJa w Iranie

Kobieta i donżuani – mój najnowszy pokaz

Ale piękny świat

Kobieta i donżuani – mój najnowszy pokaz

Mężczyźni lgną do samotnie podróżującej kobiety. Różni. O nich właśnie opowiem na najbliższym pokazie. Faceci to temat rzeka. Opisać ich i o nich opowiedzieć to dopiero wyzwanie. I cóż, przyszedł dzień, kiedy muszę się zmierzyć z tym tematem. Wszystko przez Darka Fedora, redaktora naczelnego magazynu Kontynenty. Wszystko zaczęło się bardzo dawno temu, na pewnym spotkaniu. Bardzo chciałam coś zaproponować. Oryginalnego, nie do końca poprawnego...– Może byś chciał tekst o gruzińskich podrywaczach? – i patrzę Darkowi w oczy. Odrzuci jak wszyscy? – Gruzińscy donżuani?– ?– Już widzę ten tytuł. Biorę!I tak powstał tekst o podrywaczach spod gruzińskiej flagi. Kilka miesięcy później znowu wpadłam na Darka. – Co robisz w październiku? Jesteś w Polsce? – Jak trzeba to będę.– Organizuję Strefę Kontynentów na World Travel Show. Może zrobiłabyś pokaz, to jak?– Będę.– Tylko masz przyjechać z rowerem!Przy okazji dostałam patronat medialny na moją wyprawę do Szkocji. No tak, chyba jeszcze wspomniałam, że będę zbyt świeżo po powrocie – na pewno nie dam rady przygotować pokazu o Szkocji. W ten sposób znalazłam się w programie. Z czym? Byłam pewna, że z pokazem o Iranie na bambusowym rowerze. A jednak nie!Tydzień temu wczytałam się w program. I wtedy się wydało – nie ma Iranu, są donżuani... Ja nie podejmę rękawicy??? Przez dwa dni myślałam i wymyśliłam. Na warsztat biorę Gruzinów, Czeczenów, Irańczyków i Meksykanów. Dziś wymyśliłam tytuł – Donżuani i kobieta na bambusowym rowerze. Opowieści z Gruzji, Czeczenii, Iranu i Meksyku.Po wybraniu zdjęć w głowie zaczęły przypominać sobie różne historie, przecież pokaz ma być oparty na faktach autentycznych. Z Czeczenią i Iranem nie ma problemu – mam czym zilustrować opowieści, meksyk też da radę, ale Gruzja... Z najbardziej rozrywkowego kraju nie przywiozłam praktycznie żadnej rozrywkowej fotografii. Ale od czego ma się przyjaciół! – Poratujesz mnie fotkami pijących Gruzinów? – napisałam na Mariusza Jachimczuka, podróżnika i świetnego fotografa, z którym marzy mi się wspólny materiał. – Jasne, tylko proszę, przedstawiaj tych facetów w dobrym świetle;-) Postaram się, ale jak mi wyjdzie, to już Wy ocenicie sami. Zapraszam na pokaz!!!! Donżuani i kobieta na bambusowym rowerze. Opowieści z Gruzji, Czeczenii, Iranu i Meksyku.Sobota, 15 października, godz. 11.00Strefa Kontynentów na World Travel Show https://www.facebook.com/events/1692383621082873/CzeczeniaGruzjaGruzjaGruzja

Tajny bunkier Stalina

Ale piękny świat

Tajny bunkier Stalina

Samara kryje pod ziemia wiele tajemnic i skarbów. Nie tylko bunkier Stalina...O jednym z ukrytych skarbów usłyszałam wcześniej niż o królewnie Śnieżce. Tak się bowiem złożyło, że w czasach carskiej Rosji moja rodzina systematycznie kolonizowała tereny Imperium. Jako pierwsi na podbój wyruszyli bracia prapradziadka za udział w powstaniu styczniowym. Nieźle się „ustroili” i już nigdy nie zdecydowali na powrót. Potem na wschód ruszyli kuzyni prababci z sąsiednich, podlaskich zaścianków. Ci różnie lądowali – jedni znaleźli pracę na Łotwie, inni robili biznesy w Piterze, czyli Petersburgu. Jeden z kuzynów, którego imię rozmyło się w rodzinnej pamięci kupił sobie pole naftowe pod Baku i tam spędzał większą część roku. Na koniec dwóch braci założyło aptekę w Samarze. Całej rodzinie dobrze się, żyło i dobrze by się żyło dalej, gdyby nie nadeszła rewolucja. O ile w 1918 roku wydało się, że to tylko przejściowa awantura, moja rodzina trwała na swych wypracowanych pozycjach. Ale w 1922 roku wszystko było już pozamiatane. Musieli wracać do Polski. Moja babcia doskonale pamiętała wielką ucztę w moskiewskim mieszkaniu jednej z ciotek. Miała wtedy 14 lat. Ciotka nie żałowała fortuny, którą zostawiło jej czterech mężów, by dobrze się zabawić. Tym bardziej, że już jutro miała wszystko zostawić i przekroczyć granicę Polski w tym, co miała na sobie i zaczynać od nowa. Tak jak reszta rodziny, która tego wieczoru bawiła się pod jej dachem Zatem jutro mieli stracić wszystko – i ci z Syberii, i ci z Pitera, i wuj z Baku, i dwaj wujowie z Samary. Na przyjęciu był też ówczesny szef kolei transsyberyjskiej, ogólnie znany alkoholik. Zatem moi przodkowie siedzą za stołem, jedzą i rozmawiają o świecie, który już nie wróci, za którym ostatecznie zatrzasną drzwi wraz z wejściem na pokład ostatniego pociągu do Polski. I tak im było żal. I tego pola naftowego, i tych sklepów w Piterze, i tego moskiewskiego mieszkania i 5 galonów spiryta zakopanych w Samarze...– Pięć galonów spiryta?! – wrzasnął naczelnik kolei, zapewne nieźle już uduchowiony trunkiem . – Wracamy! Ja was z Rosji bez tego spiryta nie wypuszczę!Musiało być groźnie, skoro babcia tę ucztę zapamiętała do śmierci. Na szczęście, następnego dnia wszyscy jednak wyruszyli do Polski. Po niemal stu latach wróciłam do Rosji. W pociągu do Samary przypomniałam sobie tę historię.– Czy ten spiryt dalej spoczywa pod ziemią, czy już przypadł w udziale tym, którzy wgryzali się w samarską glebę? Był bowiem czas, gdy pod samarską ziemią koparki uwijały się 24 godziny na dobę! Samara miała swoje historyczne pięć minut. Po wkroczeniu Niemców do rosji w 1941 roku, do Samary właśnie przeniesiono stolicę ZSRR. Tu urządziły się, ewakuowane z Moskwy, ambasady i najwyższe urzędy. Swoją placówkę dyplomatyczną miało również państwo Polskie. Tu przeniosła się też większość najwyższych oficjeli i z zapartym tchem czekała na Stalina, bo Samarę godnie przygotowano na przyjęcie wielkiego wodza...– Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po upadku ZSRR – mówi Galina, mieszkanka Samary.– Ale o czym?– O bunkrze Stalina. Wiesz w jakim byliśmy szoku? Mieszkałam naprzeciwko, codziennie widziałam go z okna i czujesz – nikt, nigdy nie przypuszczał, że on tam jest. W sumie skąd mieli wiedzieć. Budowę rozpoczęto pod osłoną wojny, a wejście ucharakteryzowano na banalną kanciapę przyrośnięta do miejskiego baru mlecznego. – Można go zwiedzić?Twarz Galiny rozświetlił promienny uśmiech wschodniego gospodarza, któremu udało się przewidzieć pragnienia swojego gościa. I tak kilka godzin później, schodzimy krętymi schodami piętro po piętrze w dól, w czeluści bunkra. Oglądamy gabinet, z którego miał zarządzać państwem i pokój narad, w którym miał decydować o lasach wojny... Miał – bo nigdy tu nie zagościł. Stalin podczas niemieckiej ofensywy na Moskwę, nie opuścił miasta. A ponieważ Niemców zmuszono do odwrotu z terenów Sowieckiej Rosji, bunkier stracił rację bytu, Choć... Nie przestał być tajny. – Do dziś pozostaje tajemnicą, jak w trzy miesiące udało się robotnikom go wydrążyć i wykonać – mówi przewodnik. – I do tego wszystko utrzymać w tajemnicy!– Podobnie jak tajemnicę swoich grobów... – Galina lubi dreszczyk zgrozy.Tym razem nieco przesadziła. Tajemnica bunkra nie wyciekła z kilku powodów. Po pierwsze, przy budowie nie pracował nikt miejscowy. Blisko 3 tys robotników sprowadzono z odległej Moskwy i Leningradu, trzymano ich w odosobnieniu i nie pozwolono na integrację z mieszkańcami Samary. Po drugie, każdy musiał podpisać zobowiązanie utrzymania tajemnicy i każdy znał cenę jej złamania. Po zakończeniu robót powrót do Samary był utrudniony, bo miasto został zamknięte. Dopiero w 1992 roku samarę otworzono, a bunkier odtajniono. Na tym nie koniec tajemnic. – Ponoć pod ziemią jest całe miasto – mówi mi na ucho Galina. – Na jego tropie są digerzy. Tak nazywamy gości, którzy kręcą się po podziemiach. – Czegoś konkretnego szukają?– Prawdopodobnie gdzieś pod ziemią ukryto krążownik. – Ale trafiają na jakieś ślady?– Znikają – Galina jeszcze bardziej ściszyła głos. – Tu naprawdę ukryto wiele tajemnic...Zatem digerzy mają co robić. I trudno powiedzieć, co szybciej znajdą – tajny krążownik, podziemne miasto, czy pięć galonów mojego rodzinnego spiryta...

Co ma Polka w Szkocji do kangura?

Ale piękny świat

Co ma Polka w Szkocji do kangura?

W Szkocji czułam się jak kangur. Bo podobnie jak kangura tak i Polki, która przyjechała tylko na wakacje, raczej się tu nie widuje. Kangur to takie enigmatyczne zwierzę. Każdy wie, że istnieje, ale nikt go na żywo nie widział. Szczególnie w Szkocji, bo Szkoci mało podróżują. Podobnie jest ze mną. Dla przeciętnego Szkota, Polak i Polska to nie są puste słowa. Szkoci doskonale znają Polaków - każdy na jakimś etapie swojego życia pracował z jakimś Kubą, podrywał jakąś Kaśkę, czy ciął włosy u jakiejś Doroty w Polish Beauty Studio. Szkoci nieźle też orientują się w polskiej kuchni. Każdy przynajmniej raz w życiu zrobił zakupy w sieci Grosik – lokalnej, szkockiej sieci polskich supermarketów albo wcinał krakowską zagryzając ogórkiem kiszonym, które kupił na polskim dziale w lokalnym, szkockim TESCO. Zatem przeciętne spotkanie zaczynało się tak:– Jesteś Polką? O, znam wielu Polaków! A gdzie mieszkasz, w Aberdeen czy w Londynie?– W Warszawie. Tu zapadała konsternacja, bo przeciętny Szkot kojarzy Kraków i Gdańsk, ewentualnie potrafi zlokalizować Aushwitz, ale Warszawa? – To stolica. Bardzo ładne miasto. Po tych słowach zapadało milczenie, które trwało tyle, co uszczypniecie się w policzek. Zrobione. A ona ciągle stoi. Znaczy, że Szkot nie śni, a ta dziewczyna na prawdę istnieje i jeszcze mówi:– Byłeś kiedyś w Polsce?Głupie pytanie. Szkoci nie podróżują do Australii oglądać kangury, to co dopiero na koniec świata do Polski. Szczególnie, że Polaków mają wszędzie. Maślankę też mają i kabanosy krakusa... W każdym niemal sklepie znajdzie się coś polskiego, o ile wybierze się na zakupy przed 17.00...– Nie jest źle, zawsze przecież są puby i restauracje! – Myślę, gnając do Gardenstown – turystycznej miejscowości na wybrzeżu. Marzenie o zimnym IPA dodaje mi siły na podjazdach, a skrzydeł na zjazdach. Tak oto dotarłam i... Nic. Szkot bowiem na wakacjach ceni sobie ciszę, spokój, szum morza i lampkę wina przed domkiem letniskowym. Niestety, najbliższy szklep znajduje się kilkanaście kilometrów dalej, bar właśnie zamykają, ale zaraz... Bingo – widzę restaurację!– Czy mogę coś zjeść? – pytam właścicieli i wiem, że nie ma takiej ceny, której nie zapłacę za talerz gorącej zupy. Głód na rowerze nie znaczy bowiem jedynie ściśniętego żołądka, lecz brak siły skutecznie sabotujący wszelkie marzenia o przygodzie.– Przykro nam, ale my obsługujemy jedynie na rezerwacje.– To może powiedzą mi państwo, gdzie mogę coś zjeść?– Nigdzie. – To chociaż kupić coś do jedzenia? Mam przed sobą długą drogę...– Przy stacji benzynowej działa sklepik. Na pewno coś tam dla siebie znajdziesz. Stacja benzynowa znajduje się jakieś sto metrów wyżej. Resztką sił wciągam rower. Kiedy mijałam ten sklep rano, stały przed nim dwa krzesła. Teraz nic nie stało, – Czy mogły pan wystawić dla mnie krzesło? – proszę sprzedawcę podczas płacenia. – Żebym mogła usiąść i spokojnie zjeść.– Jesteś zmęczona? – Tak.– To chodź za mną...Bob, bo tak przedstawił się sprzedawca, zaprowadziła mnie do domku, przy samym sklepie. W zaaranżował coś w rodzaju izby pamięci. Na ścianach wisiały stare fotografie z sufitu opadały sieci rybackie, a wzdłuż ścian stały krzesła.– Co to za wnętrze? – Stworzyłem je rok temu dla takich ludzi jak ty. Popatrz... – Bob podszedł do białej tablicy opartej przy ścianie. – To miejsce jest dla takich ludzi – i wskazał na narysowanego markerem backpakersa.– I takich – teraz wskazał postać biegacza– I takich – palec wbił w postać rowerzysty. – to jesteś Ty. Lubisz muzykę klasyczną?– Tak.Za chwilę ze starego tranzystorowego radia popłynęły symfoniczne dźwięki. – Widzisz, to miejsce stworzyłem dla takich jak ty – zmoczonych wędrowców, dla których nie było nigdzie miejsca, by chwilę odpocząć, zjeść, nabrać siły do dalszej drogi. Dlatego możesz tu siedzieć ile chcesz. Przynieść ci kawy albo herbaty?Od tamtego dnia zawsze miałam przy sobie jedzenie. Niestety namiotu z pełną premedytacją ze sobą nie zabrałam. Miałam zamiar szukać noclegu przez couchsurfing, albo spać w schroniskach. Szybko zrozumiałam, że zarówno aktywnych couchsurferów jak i schronisk na północy Szkocji jest jak na lekarstwo. Pewnego razu utknęłam w Portsoy. Pech chciał, że na szczycie... sezonu turystycznego. Przyjezdni w amoku wakacyjnego wypoczywania, wysoką falą wypełnili po brzegi wszystkie B&B w tej całkiem turystycznej miejscowości. – Za rok będziemy mieli baunch house – pocieszali mnie znajomi. – Wtedy prześpisz się za 14 funtów – dodali, przekazując adres i cenę za noc obecnie jedynego dostępnego pokoju hotelowego w mieście. Jako żywo, bardzo mi współczuli ile zapłacę za nocleg! Cóż, pod parasolem współczucia szkockiej nocy nie przetrwam, bo najzwyczajniej w świecie niemożliwie wieje. W Szkocji wieje zawsze. Tylko raz mniej, raz bardziej, kiedy indziej zaś dodatkowo sieka deszczem. I tak mniej więcej zapowiadała się najbliższa noc. Z bolącym sercem zapłaciłam i poszłam na spacer. Gdzieś w porcie na ławeczce spotkałam Jimmie'ego.– Co robisz? – W Szkocji? Jeżdżę sobie na rowerze. – A w Polsce?– Pracuję. Kolejny szok. W Polsce jest praca, ludzie zarabiają wystarczająco, by i jak widać na załączonym obrazku, pojechać sobie na wakacje do Szkocji i spać w B&B. Polska o której słyszą Szkoci jest krajem bez pieniędzy, bez pracy i bez perspektyw. Długo siedzieliśmy na ławeczce i przekrzykiwaliśmy wiatr. Jimmie chciał się dowiedzieć, dlaczego pewna Polka z bambusowym rowerem przyjechała do Szkocji z biletem powrotnym. Co tak ją ciągnie do Polski i dlaczego?– To kiedy wracasz? – zapytał.– Dokąd? Do domu?– Nie do Szkocji...Patronat nad wyprawą do Szkocji na bambusowym rowerze:Bambusowy rower spotkał różową koleżankę:)GardentownCroviMiejsce odpoczynku stworzone przez Boba.Plecakowicze, biegacze i rowerzysci...Z Bobem.PortsoyPółka z polskim jedzeniem w TescoPortsoyW drodze

Dźwięki Azji i Pacyfiku

Ale piękny świat

Dźwięki Azji i Pacyfiku

Smak na Meksyk!

Ale piękny świat

Smak na Meksyk!

W Dolomity z dziećmi

Ale piękny świat

W Dolomity z dziećmi

Nie wiesz dokąd zabrać rodzinę na zimowy wypoczynek? Andalo w Dolomitach Brenta to doskonały wybór! W Andalo szczególnie chętnie wybierają rodziny z dziećmi. Wiedzą, że na ich pociechy czeka tu moc atrakcji. Dzięki czemu dorośli będą mogli w pełni oddać się zimowemu szaleństwu.Trasy turystyczneJeszcze niedawno Andalo składało się z kilku ulic i 14 gospodarstw. Turystyka całkowicie odmieniła oblicze tego miejsca. W tej chwili mieszka tu na stałe około 1000 mieszkańców, a przewija się kilkakrotnie więcej turystów. Przyciąga ich tu uroda otaczających Andalo Dolomitów Brenta, którą wyróżniło UNESCO wpisem na Listę Światowego Dziedzictwa. Strome i strzeliste skały można podziwiać podczas wycieczek rowerowych, ale przede wszystkim pieszych. Nieopodal Andalo biegnie bowiem jedna z najpiękniejszych na świecie Via Ferrat – Via delle Bocchette. Przejście tą trasą stanowi jednak pewne wyzwanie. Żeby je podjąć, trzeba pamiętać o odpowiednim ubraniu i sprzęcie. Spora część trasy biegnie powiem półkami skalnymi i po drabinkach umocowanych w skalnej ścianie. Początki via Ferrat mają swoje korzenie w XIX wieku, budowali je wtedy... przemytnicy. Sporo via ferrat zbudowano na potrzeby wojska podczas I Wojny Światowej. Kolejne dobudowano już dla turystów. Zimowe szaleństwoChoć w Andalo sezon trwa przez cały rok, prawdziwe tłumy ściągają tu od początku grudnia do końca marca, czyli podczas sezonu narciarskiego. Tutejsze trasy to w sumie 50 km czystej przygody na każdym poziomie umiejętności. Są zatem trasy zjazdowe dla zaawansowanych narciarzy, ale również nartostrady i łączki, gdzie odbywają się zajęcia szkółek i przedszkoli narciarskich. Przygotowano też specjalne szlaki dla amatorów biegówek. Nad jeziorem Molveno, nieopodal Andalo, regularnie organizowane są też wyprawy na rakietach śnieżnych. Głównie przewidziane są dla dzieci, bo najmłodsi cieszą się w stacjach narciarskich Dolomitów Brenta szczególnymi względami! Zamiast nartO ile z dorosłymi wszystko jest bardzo proste – wystarczy im śnieg, dobrze utrzymany stok i urozmaicone trasy, to z dziećmi sprawa nie wygląda już tak łatwo. Najmłodsi potrzebują różnorodnych bodźców, by w rozkład dnia nie wkradła im się nuda. Jednym z nich może być szalony zjazd pontonem po usypanej ze śniegu trasie. W Paganella Fun Park przygotowane są specjalne stoki dla pontonów, sanek i... zorby. Nad jeziorem Molveno, nieopodal Anvalo, regularnie prowadzone są animacje dla dzieci. Trudno o bardziej wyszukana scenerię dla wyprawy na rakietach śnieżnych czy nart biegowych. Molveno bowiem to wielokrotny tryumfator konkursu na najpiękniejsze jezioro Włoch i pięciokrotny zdobywca pomarańczowej flagi za krystalicznie czystą wodę. Zajęcia sportowe dla dzieci prowadzone są również w samych hotelach jak na przykład w Hotelu Dolce Avita Andalo. Odrobina historiiPogranicze Włoch i Austrii do spokojnych nigdy nie należało. Stąd też w okolicy zachowało się niemało średniowiecznych zamków. Najpopularniejszym jest zamek Thun z XII wieku, po austriackiej stronie. Nie dość, ze zachował się w stanie zbliżonym do ideału, to jeszcze „wystąpił” w najstarszej panoramie, bezpośredniej przodkini naszej Panoramy Racławickiej. Zamki wznoszą się również po włoskiej stronie. Buonconsiglio, Besene, Ivano – to zaledwie kilka z nich, które warto odwiedzić. W ich wnętrzach mieszczą się przede wszystkim muzea i galerie. Zmotoryzowanym warto polecić wycieczkę nad jezioro Garda. Tam, na południowym brzegu znajduje się prawdziwa perełka – średniowieczne miasteczko Sirmione. Zdrowe pamiątkiCzy to letni, czy zimowy wypoczynek – koniecznie trzeba sobie przywieźć pamiątkę! W Andalo sprawa z wyborem prezentuje się dziecinnie prosto. Tak jak w Białowieży żubry, tak tu króluje niedźwiedź brunatny. Jeszcze niedawno istniała realna groźba, że zwierzaka będzie można tylko i wyłącznie oglądać na stoiskach z pamiątkami i w herbach Andalo oraz innych miejscowości w okolicy. Na szczęście kilka lat temu w Parco Naturale Adamello Brenta podjęto próbę re-introdukcji tego gatunku. Na razie proces przebiega zgodnie z planem i populacja stale się rozrasta. Na terenie parku produkuje się też ekologicznie czystą żywność z logo "Qualità Parco" – przede wszystkim sery i miody. Taki upominek ucieszy każdego, kto ceni sobie jakość produktów Zasłużony relaksPo szalonym i aktywnym dniu nic tak dobrze nie zrobi jak basen, sauna albo masaż. Wszystko to znajdziesz w Hotelu Dolce Avita Anvalo. Tam w centrum Wellness, za sprawą rytuałów urodowych, cofniesz czas. W jaki sposób? Lista zabiegów jest bardzo długa – od najróżniejszych kąpieli po masaże i zabiegi olejkami eterycznymi Mary Cohr Paris. W przestrzeniach centrum wellness nie dość, że się zrelaksujesz, to aż do kolacji zapomnisz o dzieciach. Te bowiem wraz z rówieśnikami i pod okiem wykwalifikowanych opiekunów bawią się w Dziupli Wiewiórki. Tak, w Andalo każdy znajdzie coś dla siebie!Więcej: Odwiedź Hotel Dolce Avita i zapoznaj się z ofertą dla rodzin.

PKP Rower UNFRIENDLY

Ale piękny świat

PKP Rower UNFRIENDLY

Roweroterapia - lekarstwo na ciało i duszę

Ale piękny świat

Roweroterapia - lekarstwo na ciało i duszę

Jazda na rowerze uzdrawia i ciało i duszę! Załoga Velocity Cafe z Inverness ma na to dowody. Nie znam bardziej rowerowej kawiarni od Velocity Cafe. Przed drzwiami stoi cała masa rowerów, w oknie wyścigówka, a w środku same pozytywne świry. Rowerowe. Czy ja się też do nich zaliczam? Jeszcze przedwczoraj byłam w stanie zrobić każdą głupotę na hasło: „co, ja nie dam rady?”. Przez ostatnie kilka dni za tymi właśnie słowami na ustach osadzałam sakwy na bagażniku i ruszałam w drogę przez szkockie górki i pagórki w kierunku na Orkady. Ale wczoraj droga dała mi w kość. Tak, że dziś jak zbity pies siedzę w Velocity Cafe, tępo patrzę na jeden rower w oknie, kolejne za oknem, na rower bambusowy nie patrzę, bo chyba mam go dość, szczególnie siodełka... Na szczęście w miejscu, które powstało z miłości dla rowerów, kocha się wszystkie rowery łącznie z ich właścicielami. Dlatego do mojego stolika podeszła Ferga.Pozytywnie zakręceniPozytywny świr jest jak wiatr na pełnym morzu. Kręci łódką, którą złapie w swoje ramiona, kręci zanim doprowadzi portu. Dla grupy rowerowo zakręconych z Inverness tym portem stało się Velocity Cafe – kawiarnia i warsztat rowerowy w jednym. Pomysł jednak swój ostateczny kształt przybierał stopniowo. – Wszystko zaczęło się od Penny i Lourie – zaczyna Ferga. – Dziewczyny postanowiły stworzyć miejsce dla takich jak one. Gdzie każdy mógłby wypić kawę, coś przekąsić, w razie potrzeby naprawić swój rower i ruszyć w dalszą drogę. Zaczęły wokół siebie gromadzić ludzi gotowych do współpracy. W pewnym momencie do dołącza do nich Ferga Perry. Dla niej jednak rower nigdy nie był pasją samą w sobie. – Kocham rowery, bo dają poczucie wolności, autonomii, pomagają mi się wyluzować, ale moja praca zawsze związana była z ludźmi. – mówi.Ferga tak samo marzyła o kawiarence z warsztatem rowerowym. Najlepiej gdzieś w lesie, za miastem, gdzie poprzez jazdę na rowerze mogłaby uczyć innych, jak radzić sobie ze stresem, jak żyć i patrzeć pozytywnie na siebie. Obydwa nurty – czysto rowerowy i rowerowy z zacięciem społecznym wkrótce połączyły się w Velocity Cafe – warsztat rowerowy i kawiarnię w jednym. WyzwaniaRowerowa karta dań na pozór wygląda zupełnie przeciętnie. Jej format jest zbliżony do szkolnego zeszytu, a białe przestrzenie wypełniają literki. Na pierwszych stronach opisują napoje, potem sałatki, są też zupy, jakieś kanapki...– Wszystko na bazie produktów organic i w miarę możliwości od lokalnych producentów. – zaznacza Ferga, kiedy przerzucam kolejną stronę i zatrzymuję się na „Women's Cycle to Health”.– A to co? Jak to się je?– Zwyczajnie. Raz w tygodniu. Spotykamy się w Velocity i jedziemy.Jednak grupy Women's Cycle to Health nie formuje się przypadkowo. – Na początku każdą z pań zapraszamy na indywidualną rozmowę, po której jedziemy na przejażdżkę rowerową, żeby się lepiej poznać i sprawdzić umiejętności. Te najczęściej są naprawdę podstawowe. Z dziewięćdziesięciu kobiet, które przeszły przez program, dziewięć uczyło się jazdy rowerowej od zera. Sporo zaś jedynie umiało utrzymać równowagę, bo ostatni raz siedziało na rowerze jeszcze w czasach szkolnych. Kolejne spotkanie odbywa się w czteroosobowej grupie. Tym razem ruszają na miasto. – Za sprawą Women's Cycle to Health dajemy kobietom szansę powrotu na rower. Mogą podciągnąć swoje umiejętności, bez niepotrzebnego wstydu i stresu, że ktoś na nie patrzy i się z nich śmieje. Na kolejnych spotkaniach instruktorzy zabierają kobiety na bardziej ambitne trasy. Dzięki temu po zakończeniu kursu mogą bez strachu cieszyć się jazdą po ulicy. – I tylko tyle?– Nie, najważniejsza jest zmiana, jaka dokonuje się w ich głowach. Kobiety nabierają wiary w siebie i swoje możliwości. Stopniowo też, budują w sobie poczucie przynależności do grupy, która uformowała się wokół Velocity Cafe. Wiele z nich dołącza do cotygodniowych Social Ride. Elitarnej imprezy, bo zwykły śmiertelnik tej pozycji w menu nie znajdzie. W swoim gronieKobiety wspólnie jeżdżą, w swoim gronie naprawiają też swoje rowery w swoim gronie w ramach innego projektu o nazwie Bike Academy. Raz w tygodniu bowiem warsztat rowerowy należy tylko do nich! – Pomysł zrodził się 6-7 lat przy okazji innego kobiecego projektu – tłumaczy Ferga. – Jego uczestniczki powiedziały nam wtedy, że w swoim gronie czują się bezpieczniej i że łatwiej im przyznać, że czegoś nie umieją, jeśli w okolicy nie ma faceta. Kobiety w swoim gronie, nie mają oporów, by zadawać naprawdę podstawowe pytania, na przykład jak wymienić detkę. – Też tego nie umiem...– To przyjdź w środę do warsztatu – nauczymy cię.– Nie mogę, będę jechała przez góry i górki...– To żałuj, bo warsztaty z kobietami są naprawdę bardzo wesołe. Od września za Velocity Cafe postanowiła otworzyć nowy kurs – Men's Cycle to Health. Tylko czy będzie tak samo wesoły? Akademia rowerowaBike Academy przede wszystkim jednak skierowany jest dla młodzieży. Do tej trudnej młodzieży, co nie słucha się rodziców, nie uczy w szkole. Kiedy nie ma już na nią pomysłu, kierowana jest do Velocity Cafe.– Na początku każdemu z kursantów dajemy zepsuty rower. – tłumaczy Ferga. – Na kolejnych spotkaniach krok po kroku pokazujemy im jak mają naprawić poszczególne cześci. W ten sposób po sześciu tygodniach mogą na tych rowerach wyjechać z warsztatu. Wraz z rowerem otrzymują od nas dyplom ukończenia kursu mechanika rowerowego. Często jedyny dyplom jaki otrzymają w życiu.RoweroterapiaFerga zaangażowała się w jeszcze jeden program – roweroterapię dla przypadków beznadziejnych w wieku od 6 do 18 lat. Tym razem jednak niezależnie od Velocity Cafe. – Wiele z tych dzieciaków pochodzi z patologicznych rodzin, albo przeszło traumę, zazwyczaj ma problemy w szkole lub zostało z niej usuniętych. Tym razem zajęcia nie odbywają się w grupie, lecz indywidualnie. Ferga nie zabiera ich też do warsztatu, lecz jadą wspólnie w teren. – I udaje ci się do nich dotrzeć?– Znakomicie! Wyobraź sobie klasycznego terapeutę, który siada naprzeciwko dziecka czy zbuntowanego nastolatka i mówi: porozmawiajmy o twoich problemach. Na nie to nie działa! Co innego, jeśli zabieram ich na rower, gdzieś w góry albo do lasu, gdzie mogą rozwinąć nowe umiejętności i usłyszeć – dobra robota, zobacz, ile się nauczyłeś, co wspaniałego osiągnąłeś! Rower górski jest doskonałym środkiem do zbudowania pozytywnej relacji. Sprawia, że młody człowiek zaczyna ci ufać i słuchać.– Rzeczywiście widać efekty?– Tak. Dzieciaki najczęściej wracają do szkoły. Poprawiają swoje relacje z rodzicami i z otoczeniem. Uczą się też jazdą na rowerze regulować emocje i poprawiać samopoczucie. Rowerem do pracyNiedawno w menu Velocity pojawiło się nowe danie – Go ByCycling. Akcja tym razem skierowana jest do wszystkich, którzy postanowili przesiąść się z samochodu na rower i w ten sposób jeździć do pracy. To dla nich powstały niebieskie rowery przed wejściem. – Każdy uczestnik programu może pożyczyć od nas rower. Jeśli natomiast boi się jeździć po mieście i przyjedzie pod Velocity o 8.30 rano, to pomożemy przejechać przez miasto. Kółko roweroweW ten sposób rok po roku powiększa się społeczność skupiona wokół Velovity Cafe. – Należą do niej zarówno siedemdziesięciolatkowie, jeżdżący na starych miejskich rowerach jak i młodzi, od stóp do głów ubrani w lycrę, na rowerach za kilka tysięcy funtów. Są wśród nas też ludzie, którym po prostu smakowała serwowana u nas kawa i dopiero z czasem, przez zapatrzenie wsiedli na rower i zaczęli jeździć. Ja też napatrzyłam się na rowery, na ich siodełka... I znowu hasło: To ja nie dam rady?” nabrało dawnej mocy. Skoro oni mogą, to ja też! Następnego dnia pojechałam w dalszą drogę na Orkady. http://velocitylove.co.uk/Ferga we wnętrzu Velocity CafeDuncan w warsztacie

Rozmowa w TVN 24 BIS

Ale piękny świat

Rozmowa w TVN 24 BIS

Niedawno w "Pokaż Nam Świat" w TVN24 BIS opowiadałam o IranieBardzo lubię występować w telewizji. Z kilku powodów. Bo lubię rozmawiać, bo lubię atmosferę w studio, ale przede wszystkim, że tego typu występy stanowią niesamowity pretekst do wymiany kilku zdań ze znajomyki, których już dawno straciłam z oczu. Jedną z takich osób był wczoraj Alejandro. - Jesteś straszną gadułą!- Co robić? Oni pytają, ja odpowiadam.- Pokazałem ciebie moim koleżankom.- Wywiad? Przecież wy nic nie rozumiecie?Alejandro jest Meksykaninem. Poznaliśmy się kilka lat temu na Bali. I wtedy z całą pewnością po Polsku nie mówił ani słowa. Ale może coś się zmieniło?- No nic nie zrozumieliśmy, ale słucaliśmy jak mówisz i powiedziałem im, że to jest prawdziwa chingona. I żeby brały z ciebie przykład.- I co?- I postanowiły, tak jak ty, pojechać w świat. Nie tylko Alejandro do mnie napisał. Wczoraj otrzymałam od Was tyle serdeczności i miłych słów. Kiedy je czytałam, poczułam, że to, co robię ma sens. Bardzo Wam za to dziękuję!:)A oto link do rozmowy:http://tvn24bis.pl/wideo/wyjatkowa-podroz-bambusowym-rowerem-przez-iran,1551883.html

Granice są w naszych głowach

Ale piękny świat

Granice są w naszych głowach

Bambusowym rowerem na Orkady

Ale piękny świat

Bambusowym rowerem na Orkady

Bezlitosna dobroczynność

Ale piękny świat

Bezlitosna dobroczynność

Dobroczynność to przemysł, który często kieruje się prawami rynku, a nie potrzeb. Przynajmniej w Gwatemali...Rozmowa między moimi koleżankami z UNESCO w Gwatemali. – Byłaś już porwana przez encapuchados? – W zeszłym roku. Zgarnęli nas z domu i wywieźli na cały dzień. A ty? – Wszystko przede mną. Bardzo się boję.– Jak się nie będziesz stawiać, to nic się nie stanie... Stoję i słucham. Rozmawiają o porwaniu? Słowo encapuchados oznacza bowiem gościa w kominiarce. Ale żeby porwali je z domu? Przecież u nich mieszkam i wiem, że ich dom to twierdza. Osiedle w Ciudad Guatemala, w którym mieszkają dziewczyny, otaczają mury pociągnięte jeszcze drutem kolczastym. Mają swoją korporację, a w niej swojego osobistego taksówkarza na zawołanie przez całą dobę. Tylko on ma prawo je wozić po mieście. Raz zamówiły go dla mnie. Facet nie chciał mnie wziąć. Bał się. – Skąd więc się wzięli encapuchados u was na osiedlu ? – To element treningu na wypadek porwania. – tłumaczy Ana. – Każdy nasz pracownik i wolontariusz pewnego dnia zostaje porwany w ramach ćwiczeń. – dodaje. – Zakładają ci worek na głowę i wywożą gdzieś za miasto – wspomina swój pierwszy raz Sophie. – Ale czasem ludzie za bardzo się wczuwają... I wtedy może przydarzyć się zawał serca, jak ostatnio...Rozdziały i podziałySophie mieszka tu już pół roku, Ana dopiero miesiąc. Dziewczyny mają w Gwatemali pełne ręce roboty. Taksówkarz odstawia je pod biurem o świcie i odbiera późnym wieczorem. Przez cały ten czas dziewczyny pomagają. Z biura rozdzielają granty na najbardziej palące potrzeby. – I nie wychodzicie na ulicę?– No weź! Przecież to niebezpieczne! May oficjalny zakaz poruszania się po miescie, po przyjeżdzie podpisałyśmy takie zobowiązanie. – Ale w ten sposób możecie rozdać telefony komórkowe tam gdzie nie ma zasięgu, a komputery tam gdzie nie ma prądu i internetu! – I tak się zdarza... – Conrado do tej pory milczał, ale nie wytrzymał. – Granty przede wszystkim utrzymują organizację, do potrzebujących trafia 10-30% pieniędzy. Walka z przeznaczeniemConrado nie słucha zakazów narzuconych pracownikom organizacji pozarządowych. Ciągle szwenda się po mieście, nawet pracuje w terenie! Przez ostatnich kilka miesięcy w slumsach Ciudad Guatemala dla Czerwonego Krzyża. – Uczyliśmy ich jak się przygotować na wypadek klęski żywiołowej. I wiesz, co mówili miejscowi podczas zajęć? – Nie mam pojęcia.– „Como dios quiere”, czyli wszystko w rękach Boga! Tego nie da się przeskoczyć! Mówią „como dios quiere” i rozkładają ręce. I nie jestem w stanie ich przekonać do zrobienia jednego, durnego węzełka, który może uratować im życie. – Jakiego węzełka? – Niewielkiej foliowej torebki w której byłaby mąka, woda i suche ubranie, czyli wszystko co pozwoli im przeżyć pierwsze 24 godziny po powodzi czy innej klęsce żywiołowej, zanim nadejdzie pomoc! Przez ostatnie miesiące nie byłem w stanie ich przekonać, by ten węzełek zawiesili na sznurku u sufitu. I żeby tam sobie po prostu wisiał na wszelki wypadek. – Ale dlaczego nie chcieli tego zrobić?– Bo jeśli Bóg zechce, to ich ocali, nawet jeśli nie mają woreczka. A jeśli nie zechce to, choćby mieli ten woreczek, to i tak zginą. Więc po co im zawracamy głowę? – Faktycznie bez sensu...– Zgadzam się! Więc pewnie dlatego, kilka dni temu ktoś do nas podszedł i powiedział, że mogą nas chronić jeszcze tylko przez miesiąc, a potem mamy sobie iść, bo nas nie potrzebują. Przesycenie dobrociąSary też nikt nie chciał słuchać. – Oni już mają dosyć organizacji pomocowych. Biali ciągle im zawracają głowę, zapraszają na spotkania. Nie mają na to czasu. – Kiedyś było inaczej?– Jeszcze kilka lat temu coś można było z nimi przepracować. Dziś przyjdą tylko jeśli mamy jakieś ciasteczka albo prezenty. A przecież nasz grant był naprawdę bardzo potrzebny!Sara przyjechała z Gwatemali jako wolontariuszka AmericanAid. Jej głównym zadaniem było przekonanie kobiet do gotowania na kuchenkach żeliwnych. – Widzisz, tu ciągle gotuje się nad otwartym ogniem. Domownicy wdychają więc tlenek węgla i się podtruwają. Najgorszy jest dla niemowląt, które wdychają go przywiązane w chustach na plecach matek. – Czyli to miało sens.– I co z tego?Założenie AmericanAid jest takie, by wolontariusz mieszkał w lokalnej społeczności. Zatem Sara oprócz wtłaczania Indianom kuchenek, pomagała w codziennych sprawach. – Kiedy trzeba było kogoś zawieźć samochodem, przeczytać instrukcję... Wolontariat to przygoda!Nie łatwo zakwalifikować się do AmericanAid. Sara musiała wykazać się odpowiednim CV, po czym przejść kilkustopniowe egzaminy. Anthony'emu wystarczyła odrobina kolonialnej wyższości, która wzbudziła w nim litość na widok indiańskiego domostwa w okolicach Antigua. Miał też sporo zapału i fantazji don Quijote, która sprawiła, że postanowił zmienić indiańską rzeczywistość. I w ten sposób zapisał się do szkoły hiszpańskiego, gdzie w ramach zajęć organizowane są wolontariaty. Anthony jeździ zatem do miasteczek wokół Antigua i rozdaje damskie ubrania Indiankom. Nie skojarzył, że kobiety noszą tylko swoje tradycyjne stroje. – Rozdawałem też lekarstwa. – Na specjalne zamówienie?– Nie, z pudła. Indianki nabrały sobie garściami i poszły.Co mam mu powiedzieć? Że wokół Antigua ludzie naprawdę dobrze żyją w porównaniu do mieszkańców wiosek zagubionych w dżungli. Tylko że Anthony nigdy tam nie dotrze, bo za daleko, bo zbyt niebezpiecznie. Zatem świat Gwatemalczyków będzie porównywał do swojego, wtedy zawsze stanie nad przepaścią. Wolontariuszy poszukują też organizacje proekologiczne. Na tablicy korkowej w hostelu w Antigua Guatemala wisi mnóstwo ogłoszeń z ofertami pracy na najróżniejszych plantacjach, które dla dobra ziemi i kosmosu uprawiają kawę, orzeszki makadamii albo inne rośliny. Następnie robią z nich ekologiczne kosmetyki, cieszące się niemałym wzięciem wśród najbogatszych mieszkanek. Isabel pracowała na takiej właśnie plantacji. Miała wikt, opierunek i medytacje raz dziennie o zachodzie słońca. Dziewczyna była zachwycona, właściciel plantacji też...Domostwo w drodze do LivingstoneMaria Luz przy lekcjach

Pokusa na luksus

Ale piękny świat

Pokusa na luksus

Dobra zabawa to inwestycja we wspomnienia. Dlatego na wakacjach nie warto oszczędzać. Choć zawsze cena musi iść w parze z jakością, tak jak w Bibione.Wakacje to nie czas ascezy, a urlopowa dyspensa od zdrowego rozsądku tylko wyjdzie na dobre Twojemu otoczeniu. W regionie Veneto znajdziesz całą listę luksusowych pokus, którym nie warto się zbyt długo opierać!Dobry stylBibione ma swój styl. Ściany domów w odcieniach zachodzącego słońca, obsadzone cyprysami ogrody, palmy, a w tle turkusowe morze i niebo bez chmur. Swój styl mają również hotelowe wnętrza jak Savoy Beach Hotel ***** . Tu wszystkie przestrzennie wspólne wypełnia współczesna sztuka włoska spod znaku commedia dell arte. W hotelu działa również galeria, w której regularnie goszczą czasowe wystawy młodych włoskich twórców, przeważnie działających w regionie Venety. Nie tylko koneserzy sztuki znajdą tu dla siebie miejsce. Opcji zakwaterowania w Bibione jest wiele. Zakochani wybiorą zapewne romantyczne pokoje z tarasem wychodzącym na morze, rodziny z dziećmi najprawdopodobniej skuszą się na pobyt w apartamencie z aneksem kuchennym w Holiday ApatrHotel**** lub Imperial ApartHotel****. Są jeszcze właściciele czworonogów, którzy znajdą spokojną przystań w Olimpia Hotel & ApartHotel ***. Wodny relaksBibione słynie z Bibione Thermae – jednego z największych i najnowocześniejszych ośrodków termalnych w Wenecji Euganejskiej. Mieszkańcy hotelu Savoy mają 10 % zniżki na wszystkie zabiegi. Ale wstęp jest otwarty również dla gości z innych hoteli. A co w „karcie”? Spora część zabiegów oparta jest na lokalnych wodach termalnych i leczniczych błotach. Specjalistyczne kuracje przyniosą ulgę tym, którzy cierpią na schorzenia stawów, dróg oddechowych czy skóry. Ale są też zabiegi oparte na tradycjach z innych stron świata. Zatem zabiegi ajurwedyjskie, czy łaźnia turecka pozwolą skutecznie się zrelaksować, a rozmaite masaże rozluźnią mięśnie i wyluzują umysł – przecież o to przede wszystkim chodzi na wakacjach! A może poszukasz swojego siódmego nieba w spa na ostatnim piętrze Laguna Park Hotel****? Z całą pewnością nie dorównuje ono Bibione Thermae pod względem ilości zabiegów, ale za to z powodzeniem może konkurować w dziedzinie widoku. Bo ten jest co najmniej pięciogwiazdkowy. Mocząc się w basenie z kieliszkiem proseco w dłoni, jednym spojrzeniem ogarniesz całe Bibione! Na tropie smakówLuksus to nie tylko zakwaterowanie w Bibione, ale również smaki wina, szparagów i owoców morza z których słyną lokalne restauracje. Wokół miasta poprowadzono dwa szlaki – wina i proseco. Nie każdy musi mieć w sobie żyłkę eksploratora, który zamiast wygrzewać się na słońcu, poszukuje nowych smaków podczas wycieczek i kulinarnych spacerów po restauracjach Bibione. W końcu lenistwo podczas wakacji to nie grzech, lecz obowiązek! Tym, którzy podchodzą do tej kwestii poważnie, naprzeciw wychodzi oferta All Inclusive w Luna Hotel****. W restauracjach spróbujesz wszystkiego czym słynie okolica, bez zbędnego schodzenia ze słońca. Dodatkowo goście hotelu mogą uzyskać do 20% zniżki na pole golfowe Special Golf Club Lignano. Tak, luksus w Bibione jest bardzo kuszący!Info:Informacje praktyczneRezerwacja noclegów: www.etgrouphotels.com/pol/Informacja turystyczna:www.bibione.euFot: Materiały prasowe

Rytmy Bali

Ale piękny świat

Rytmy Bali

Aloha – Hawaje w Warszawie!

Ale piękny świat

Aloha – Hawaje w Warszawie!

Nie każdego stać na hawajską podróż. Dlatego nie można przegapić tej imprezy! W najbliższy weekend Hawaje przyjadą na Aloha Festival Polska 2016 do Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie.Na czym polega taniec hula? Jak smakują hawajskie przysmaki? Jak wyglądają hawajskie ceremonie? Już wkrótce spłynie na was promień wiedzy z odpowiedziami na te pytania o ile... między 18 a 21 czerwca będziecie w Warszawie i przyjdziecie na Aloha Festiwal Polska! O kulturze hawajów, muzyce tańcu dowiecie się z pierwszej ręki – warsztaty, koncerty i wykłady poprowadzą bowiem Hawajczycy. Festiwal już po raz drugi zorganizowała Fundacja „Po Nitce Do Kłębka” oraz Muzeum Azji i Pacyfiku.Przodkowie, na pomoc!– Podczas festiwalu poznamy Hawaje od strony niedostępnej dla turystów – zapewnia Joanna Mazurek, jedna z organizatorek imprezy. Wie co mówi. Już od 10 lat jeździ na Hawaje i uczy się tamtejszej tradycji i obyczajów. Choć cały proces wchodzenia w ten świat zaczął się od niemałego zaskoczenia. Mistrz, u którego chciała pobierać nauki zgodził się przyjąć ją do grona uczniów pod warunkiem, że...– ...sama muszę mu opowiedzieć o mojej kulturze – wspomina. – Nasza nauka opierała się na zasadzie wymiany.Joanna zaczęła więc zgłębiać wiedzę na temat naszych słowiańskich wierzeń i bogów.– Ale wszystko zostało wyczyszczone – dodaje Sylwia Bogucka. – Są pieśni, ale nie zachowała się muzyka. Zapomnieliśmy jak brzmiały imiona bogów.– Podobnie jak została wyczyszczona przedchrześcijańska spuścizna na hawajach – wtóruje Joanna. – Tylko tam trwało to krócej. Zanik tradycyjnych ceremonii i wierzeń rozpoczął się w XVII wieku, wraz z przybyciem białych. Przybysze kiedy tylko ochrzcili Hawajczyków, od razu zabronili im kontaktować się z siłami natury... Wbrew zakazom, pewne klany kultywowały dawne tradycje, tylko ze w ukryciu. Niestety, mimo to wiele rytuałów zaginęło. Hawajczycy nie szczędzą jednak sił, by je odtworzyć– Odwołują się do pamięci przodków. Za pomocą medytacji, we śnie czy kierując się intuicją odtwarzają dawne zwyczaje – tłumaczy Joanna. – Kiedyś tę świętą wiedzę przekazywano z pokolenia na pokolenie i nie dzielono się z obcymi, ale teraz, ponieważ zanika, chętnie ją przekazują dalej, żeby nie zaginęła – dodaje Sylwia.– Hawajczycy, podobnie jak Słowianie byli bardzo blisko związani z przyrodą – dodaje SylwiaStąd otwierająca festiwal uroczystość to słowiańsko-hawajskie powitanie słońca na praskiej plaży przy moście Poniatowskiego. Moc podobieństwIm dłużej Joanna i Sylwia zgłębiała wiedzę o Słowianach i Hawajczykach, tym więcej zauważała części wspólnych z naszą kulturą. – Zatem co jeszcze?– Prawo gościnności. W Polsce gospodarza odpowiadał głową za swojego gościa. Na Hawajach również to prawo jest bardzo przestrzegane. Z tego prawa wynika obowiązek dzielenia się. I tak docieramy do nazwy festiwalu. Aloha...…oznacza bowiem dzielenie się. Rytuał wspólnej uczty przy suto zastawionym stole również nieobcy jest naszej słowiańskiej naturze. Dlatego nie mogło zabraknąć na festiwalu uczty hawajskiej. Na zamkniecie festiwalu aha 'āina, czyli ceremonia dzielenia się jedzeniem i prezentacja tradycyjnego rytuału picia ‘awy.Jest też inny obyczaj bez którego nie może obejść się żaden hollywoodzki film z akcją osadzoną na hawajach. Joanna i Sylwia zapewniają, że taniec Hula...…nie wygląda tak jak przedstawia się go na hollywoodzkich filmach. Owszem tancerki wyglądają zmysłowo. Owszem kołyszą biodrami ale... W tym tańcu każdy gest czy ruch ma swoje znaczenie, bo opowiada historię. Strój też ma znaczenie. Można po nim poznać z którym z bogów rozmawia tancerz.  Hula jest bowiem boską opowieścią i jednocześnie ofiarą. Tańczy się go dla bogów, z głębi serca, z zapamiętaniem, aż krople potu zroszą ziemię. To właśnie pot i zmęczenie stanowią ofiarę.Istnieje wiele tańców hula i wiele szkół. Jedne podążają drogą klasyki inne stawiają na nowoczesność. Uczniowie jednej z nich poprowadzą podczas festiwalu warsztaty tańca Następnie warsztaty odbędą się w Gdyni– szczegóły na: https://www.facebook.com/events/923736061074693/ Hawajskie klimatyW programie każdy znajdzie coś dla siebie. Czy to warsztaty hawajskiej biżuterii, wykłady o aspektach kultury Hawajów, czy filmy. Zatem przenieśmy się na te trzy dni na hawaje - bez paszportu, wizy i jet legu!LinkiFacebook/alohafestiwalpolskawww.alohafestiwal.plProgram festiwalu: >>>>>> SOBOTA 18.06.2016 <<<<<<10:00-11:45 HAWAJSKO-SŁOWIAŃSKA CEREMONIA POWITANIA SŁOŃCA. Plaża nad Wisłą w okolicach Mostu Poniatowskiego.https://www.facebook.com/events/1185100881522270/12:00-12:30 OFICJALNA CEREMONIA OTWARCIA ALOHA FESTIWAL POLSKA. Muzeum Azji i Pacyfiku12:30-13:30 WYKŁAD: HOLO MAI PELE – PODRÓŻ HAWAJSKIEJ BOGINI PELE Z TAHITI NA HAWAJE. Prowadzi kumu hula Nicole Kuwalu Anakalea i tancerze szkoły hula hālau WaikāUnu14:00 – 15:30 PROJEKCJA FILMU DOKUMENTALNEGO: KEEPERS OF THE FLAME: THE CULTURAL LEGACY OF THREE HAWAIIAN WOMEN. Wprowadzenie Joanna Mazurek (Fundacja Po Nitce Do Kłębka). Pokaz możliwy dzięki uprzejmości organizacji Pacific Islanders In Communication 15:30 – 15:45 POKAZ TAŃCA HULA W WYKONANIU JOSHUA LANAKILA O KA ‘AINA I KA PONO MANGUAIL16:00 – 17:30 WARSZTAT KLASYCZNEGO, HAWAJSKIEGO TAŃCA HULA W STYLU KAHIKO. Prowadzi: Kumu hula Kuwalu Anakalea. Warsztat polecany dla osób mających doświadczenie w tańcu hula. Wstęp 150 zł, bilety w kasie muzeum od 24.05 (wt. - nd. 12.00 – 18.00). Liczba miejsc jest ograniczona.https://www.facebook.com/events/1607555192894095/19:00 – 20:30 POKAZ HAWAJSKIEGO TAŃCA HULA PRZY AKOMPANIAMENCIE ETNICZNYCH PIEŚNI I BĘBNÓW. Zaprezentują się tancerze ze szkoły tańca hula hālau WaikāUnu, którzy są kontynuatorami jednej z najstarszych tradycji hawajskich. Wstęp 25 zł, bilety w kasie muzeum od 24.05 (wt. - nd. 12.00 – 18.00). Liczba miejsc jest ograniczona.>>>>>> NIEDZIELA 19.06.2016 <<<<<<10:00-11:30 WARSZTATY KULTURY HAWAJSKIEJ DLA RODZIN. Prowadzi Joshua Lanakila O Ka ‘Aina I Ka Pono Manguail. Warsztaty są przeznaczone dla dzieci w wieku 5-12 lat. Wstęp 25 zł (bilet rodzinny dla dziecka i opiekuna; dla drugiego i kolejnego dziecka – 15 zł).Liczba miejsc jest ograniczona. Przyjmujemy zapisy na warsztaty wyłącznie drogą mailową. Prosimy wysyłać zgłoszenia na adres: edukacja@muzeumazji.pl10:00-11:30 WARSZTAT LEI: HAWAJSKIE NASZYJNIKI. Zajęcia poświęcone wyplataniu naszyjników z kwiatów i roślin. Prowadzą goście z Hawajów. Wstęp 20 zł, bilety do nabycia w kasie muzeum od 24.05 (wt. - nd. 12.00 – 18.00). Liczba miejsc jest ograniczona.https://www.facebook.com/events/245902859102216/12:00-13:30 PROJEKCJA FILMU DOKUMENTALNEGO: SKIN STORIES. EVERY TATTOO TELLS A STORY (polski lektor). Pokaz poprzedzi wprowadzenie Tomasza Madeja (MAiP) i pokaz tradycyjnego tańca Maoli Tattoo Dance w wykonaniu tancerzy ze szkoły hula hālau WaikāUnu . Projekcja jest możliwa dzięki uprzejmości organizacji Pacific Islanders In Communication.https://www.facebook.com/events/241409439565102/13:30-15:00 AHA 'ĀINA CEREMONIA DZIELENIA SIĘ JEDZENIEM I PREZENTACJA TRADYCYJNEGO RYTUAŁU PICIA ‘AWY 15:00-16:00 WSPÓLNA HAWAJSKA PIEŚŃ. CEREMONIA ZAMYKAJĄCA CZĘŚĆ OFICJALNĄ FESTIWALU >>>>>> PONIEDZIAŁEK 20.06.2016 <<<<<<18:00-20:00TANIEC HULA ‘AUANAProwadzą tancerze ze szkoły tańca hula hālau WaikāUnuHula ‘auana to taniec współczesny, tańczony do melodii wygrywanej na małej hawajskiej gitarze ukulele. Ma w sobie piękno, wdzięk i ukryte znaczenie. Jego magnetyzmowi trudno się oprzeć niezależnie od tego, czy ktoś uczy się na Hawajach, czy z dala od rajskich wysp – magia jest w samym tańcu.Wstęp: 25 zł, bilety do nabycia w kasie muzeum od 24.05 (wt. - nd. 12.00 – 18.00). Liczba miejsc jest ograniczona.https://www.facebook.com/events/508572482675384/18:00-20:00Warsztat Ukulele z Cody Pueo PataW trakcie zajęć nauczycie się hawajskiego utworu, a następnie będziecie mogli zagrać go tancerzom, którzy zatańczą taniec hula do dźwięków Waszej muzyki. Będzie teoria, praktyka i mnóstwo świetnej zabawy. Ci, którzy nie mają własnych instrumentów, będą mogli skorzystać z ukulele, które specjalnie na warsztat dostarczy nam nasz zaprzyjaźniony sklep Przyjazne Ukulele: https://przyjazne-ukulele.pl/pl/Wstęp: 25 zł, bilety do nabycia w kasie muzeum od 24.05 (wt. - nd. 12.00 – 18.00). Liczba miejsc jest ograniczona.https://www.facebook.com/events/1716503605286989/>>>>>> WTOREK 21.06.2016 <<<<<<18:00-20:00TANIEC HULA KAHIKOProwadzą tancerze ze szkoły tańca hula hālau WaikāUnuNauka etnicznego tańca hula w stylu klasycznym Taniec hawajski naśladuje przyrodę i czerpie z niej swoje piękno i siłę. Na Hawajach tańczą go zarówno kobiety, jak i mężczyźni w szkołach zwanych hula hālau, aby wyrazić głęboką miłość do natury i stworzenia. „Hula jest językiem serca, biciem serca Hawajczyków”. Harmonia ruchów rąk, bioder i stóp pozostaje w równowadze z osią ciała. Asymetryczne ruchy stymulują lewą i prawą półkulę mózgową i rozwijają koordynację. Skupienie na postawie wzmacnia koncentrację, uwagę i świadomość. Wstęp: 25 zł, bilety do nabycia w kasie muzeum od 24.05 (wt. - nd. 12.00 – 18.00). Liczba miejsc jest ograniczona.https://www.facebook.com/events/714514265356861/18:00-20.00NAUKA TRADYCYJNEJ PIEŚNI W JĘZYKU HAWAJSKIMProwadzi Joshua Lanakila O Ka ‘Aina i Ka Pono ManguailNauka hawajskiego śpiewu i tradycyjnej pieśniWstęp: 25 zł, bilety do nabycia w kasie muzeum od 24.05 (wt. - nd. 12.00 – 18.00). Liczba miejsc jest ograniczona.https://www.facebook.com/events/1031231276991359/

Polska – Pakistan. Muzyka bez granic

Ale piękny świat

Polska – Pakistan. Muzyka bez granic

Kosmici są wśród nas!

Ale piękny świat

Kosmici są wśród nas!

Jeśli kosmici podróżowali po ziemi, to musieli wznieść te budowle! Narodziny bogówKosmici są znakiem czasu. Kiedy Aztekowie wkroczyli do opuszczonego już wtedy miasta piramid pomyśleli, że wznieśli je bogowie. Kogo zaś podejrzewa o budowę piramidalnych form sceptyk z XXI wieku? Kosmitów!  Dlatego przy wejściu na tereny majańskich i azteckich metropolii zazwyczaj umieszczona jest tabliczka, że mieszanie społeczności pozaziemskich w działalność lokalnych cywilizacji jest dalece nieuzasadnione, a nawet krzywdzące i gdyby tylko mogło być karalne... Niestety tekst zazwyczaj zapisany jest jedynie po hiszpańsku. No i to nie jest karalne...Kosmiczne zlotyPewnego razu w Meksyku spałam na couchu u Tonio. Jego całe, niemałe mieszkanie było zasypane gadżetami z gwiezdnych wojen. Na ścianach wisiały portrety Księżnej Lei, Luke'a Skywalkera, Yody, Hana Solo... i wszystkie z autografami! Ale to jeszcze nic. Tonio zaprowadził mnie do serca swojego domu – pokoju bez okien, ze ścianami pomalowanymi na czarno.– Co ty tutaj robisz? – Jak to co? Oglądam Gwiezdne Wojny!Trzeba jednak chłopakowi przyznać, że w przeciwieństwie do swoich rodaków, u których mieszkałam – ten miał książki. O Gwiezdnych wojnach oczywiście. Przekartkowałam kilka z nich. – Chłopie, jak ty to możesz czytać!? To jakieś gnioty!– Nie mogę. Ale mam!Dalej przeglądałam regał. Przecież gdzieś wśród tej makulatury musi być jakaś inna książka. Bingo! Rzeczywiście była. W twardej okładce, solidnie wydana, pożółkła nieco od starości. . Otwieram na stronie tytułowej.– Tonio, Star Treka też czytasz? – No weź! Nigdy w życiu! Sąsiadka mi dała. Pomyślała, że i to kosmos i Gwiezdne Wojny też kosmos, to mi pzyniosła. I nie mogę tego wyrzucić, bo ona ciągle tu wpada i sprawdza!Tak naprawdę bowiem, dla Tonio porównanie Star Treka do Gwiezdnych Wojen stanowi śmiertelny nietakt...Kilka dni spędzonych w jaskini Gwiezdnych Wojen wystarczyło, by zasiać w moim sercu kosmiczne ziarnko, które rosło, rosło i doprowadziło mnie na Yavin 4 ze „Star Wars Episode IV: A New Hope” czyli do Tikal w Gwatemali. Tam, wśród majańskich piramid ukrytych w nieprzebytej dżungli Han Solo knuł, jak rozprawić się z Imperium. Ja tymczasem walczyłam z panicznym lękiem wysokości wspinając się to tu, to tam, po schodkach na szczyty budowli.Herbatka w talerzuNie trzeba daleko szukać pojazdów kosmicznych. Wystarczy pojechać na Słowację do Bratysławy i wysoko zadrzeć głowę. Nowy Most łączący brzegi Dunaju zwieńczony jest bowiem pięknym olbrzymim latającym spodkiem! Na próżno jednak szukać w jego wnętrzu tajemniczych instalacji. Zamiast nieziemskiej załogi, spotkasz tam elegancko odzianych kelnerów, którzy przyniosą menu, a po pół godziny albo i dłużej podadzą zamówiony deser. Smaczny, ale bez żadnej kosmicznej finezji. Ale gość!Nikt nie potrafi powiedzieć z której galaktyki przyleciał. Kosmiczny przybysz waży 60 ton, mierzy sobie 2,7 metra długości, 2,7 metra szerokości i 0,9 metra wysokości. Meteoryt, bo o nim mowa, spadł na ziemię przeszło 80 tys. lat temu! Jest on największym znanym do tej pory kosmicznym ciałem znalezionym na ziemi. Spoczywa tam gdzie spadł – w Hoba Ranch w Namibii. A Wy? Czy spotkaliście na swojej drodze dzieła kosmitów, albo może i samych kosmitów?Tikal w GwatemaliEdzna i kilka słów o kosmitachEdzna w MeksykuTikal w Gwatemali

Kierunek – Szkocja!

Ale piękny świat

Kierunek – Szkocja!

Klamka zapadła – dziś kupiłam bilet. Zatem już wkrótce mój bambusowy rower i ja wyruszymy w podróż do Szkocji! Kiedy jakieś miejsce wejdzie mi w głowę, to prędzej czy później znajdę jakoś drogę, żeby tam dojechać. Takim miejscem była niewielka osada z czasów neolitu płożąca po ziemi gdzieś nad brzegiem morza. No właśnie, gdzie? Długo szukałam miejsca, w którym zrobiono tę fotografię. Aż pewnego dnia na stronie National Geographic znalazłam. Malownicza osada nosi nazwę – Scara Brae! Dalej poszło już bardzo prosto, bo Wikipedia i wujcio Google wiedzą całkiem sporo. Zatem Scara Brae znajduje się w Bay of Skaill na wyspie Mainland należącej do Archipelagu Orkad w północnej Szkocji. Powstała ponad 5000 lat temu. Lud, który zamieszkiwał te tereny. pozostawił po sobie kilka kamiennych wiosek, grobowców i kręgów. To było do przewidzenia. Poczułam potrzebę zobaczenia tamtych miejsc. A że zawsze wychodzę potrzebom naprzeciw, znowu zasięgnęłam opinii wujka Google. Tym razem chciałam się dowiedzieć, co wie na temat dojazdu. Natychmiast dostałam odpowiedź: – Ląduj w Aberdeen, a potem jakoś się przebij około 300 km na północ. – Dziękuję wujku. Powiedz mi jeszcze, ile mnie ta podróż wyniesie? – Dużo.To było brutalne! Więcej na ten temat z Googlem rozmawiać nie będę! Zatem włożyłam pomysł do szuflady z napisem „oczekujące” i czekałam na sprzyjające warunki”. Pomysł więc leżał i leżał i powoli zaczynał zapuszczać korzenie, kiedy nagle pojawił się płomyk nadziei. Właśnie zaczynałam budować bambusowy rower i bardzo chciałam dokądś na nim pojechać. Może do Szkocji? Sprawdziłam scieżki rowerowe. Sieć rowerowych tras w Szkocji wygląda naprawdę imponująco, a Route 1 wiedzie prosto z Aberdeen do Scara Brae. Po drodze mija Loch Ness. Skoro mam już trasę, to teraz zobaczę na street view jak wyglądają te drogi. No nie! Na każdej fotografii zanosiło się na deszcz. Każde było szare i puste – bez domów, ludzi... Stanowczo, nie miałam wówczas nastroju na samotność, deszcz i zimno, więc pojechałam do Iranu, a Szkocja wróciła do szuflady. W tym roku znowu ją wyciągnęłam. – Jeśli pojadę w lecie, to nie będzie tak źle... – pomyślałam, dodając do aplikacji z prognozą pogody Aberdeen. Spojrzałam na temperatury i... – Jest źle. – przyznałam. Tydzień temu temperatura wyniosła 6 st. C. Na szczęście rośnie. Dziś słupek rtęci wzniósł się na wysokość 12 st. C. podczas gdy w Warszawie na 22 a w Isfahanie na 34 st. C. Cóż, niech rośnie i ściga się z najlepszymi! Jadę na przełomie lipca i sierpnia, więc może jeszcze zajdą jakieś pogodowe zmiany na lepszze. Z tą myślą przystąpiłam do zakupu biletu. Na wyszukiwarce tanich lotów znalazłam samolot, odznaczyłam wszystkie opcję, kliknęłam, chcę płacić, gdy... Strona przełącza mnie na stronę mojego banku. Niedobrze, bo nie pamiętam hasła, a do domu wrócę dopiero za kilka godzin. ... Dzwonię do Reginy – autorki bloga http://nawschodzie.blox.pl/htmla prywatnie mojej sąsiadki, która posiada zapasowy komplet kluczy do mojego mieszkania.– Jesteś w domu?– Jestem.– Potrzebuję karty kodów z chałupy...– Nigdzie nie wychodzę, mam bardzo pilną robotę!– Ale ja mam otwartą transakcję...– No dobra, kupię za ciebie, wieczorem mi oddasz. W ten sposób dzięki Reginie mam bilet. Kiedy tylko przyszło potwierdzenie rezerwacji, napisałam do Darka Fedora – redaktora naczelnego magazynu Kontynenty. Że jadę, że na bambusowym rowerze, że już wkrótce i czy wciąż aktualna jest propozycja objęcia wyjazdu patronatem medialnym Kontynentów? Nie czekałam długo na wiadomość od Darka. Zatem mojej podrózy do Szkocji patronuje medialnie magazyn KONTYNENTY! Bardzo się cieszę!Teraz nie pozostaje mi nic innego jak szykować się do podróży. Wiem czego spodziewać się po kamieniach, mam nadzieję, że pogoda będzie dla mnie łaskawa, Ale jakich ludzi spotkam po drodze? Nie mogę się doczekać, by się o tym przekonać! 

Bibione – Wakacje dla każdego!

Ale piękny świat

Bibione – Wakacje dla każdego!

Słońce, plaża... Bibione. Na wakacjach w tej włoskiej miejscowości, każdy znajdzie coś dla siebie! Bibione to przede wszystkim 12 kilometrowa plaża. Przy niej wyrosło wszystko, co sprawia, że będziesz się to doskonale bawić podczas wakacyjnego wypoczynku. Dla rodzin z dziećmiDzieci nie wystarczy słońce, morze i leżak na plaży. Do tego zestawu wystarczy dodać miejsce do przewijania i mamy sprawę załatwioną z najmłodszymi dziećmi. Na plażach w Europie takie miejsca stają się powoli standardem, ale w Bibione to nie jedyne udogodnienie. Codziennie w rożnych sektorach plaży organizowane są też najróżniejsze animacje dla dzieci. W tym czasie ty – dorosły możesz cieszyć się chwilą świętego spokoju. Co z nią zrobisz? Wybór jest spory i należy do ciebie! Zatem możesz położyć się plackiem albo pływać w morzu czy surfować w internecie (na 12 kilometrach plaży działa darmowe wi-fi). Dla aktywnych organizowane są też zajęcia sportowe. Podczas wypoczynku z dziećmi musisz też mieć z tyłu głowy ewentualność jakiejś nieprzyjemnej przygody. W tym celu na plaży w Bibione po raz pierwszy w Europie wprowadzono SMS Beach Service. Kiedy pojawi się problem, wystarczy jedynie podać nazwę sektora plaży oraz numer parasola, by za chwile przyszła do nas pomoc. Serwis działa od godziny 8.00 do 20. Dla sportowo zakręconychPlaża w Bibione nie należy do tych standardowych. W poszczególnych sektorach przygotowano też boiska do gier plażowych – koszykówki, siatkówki czy plażowego tenisa. Regularnie też odbywają się tu zawody sportowe. Jeśli wypoczynek przypadnie na 11-13 września, będziesz mieć okazję, by poczuć sportowe emocje podczas największych w Europie zawodach siatkówki plażowej Mizuno Beach Volley Marathon. A na co dzień? Wzdłuż plazy porozstawiane są wypożyczalnie sprzętu sportowego i szkółki surfingu wind surfingu i najnowszego krzyku mody – SUP, czyli Stand Up Paddling. Jeśli masz dosyć plaży, wypożycz rower i rusz na odkrywanie okolic Bibione. Indywidualnie albo w zorganizowanej grupie. Szczególnie, kiedy szukasz interesujących plenerów. Bo wokół Bibione znajdzie się też coś ciekawego. Mapy tras rowerowych znajdziesz na stronie www.bibione.com...dla fotografówSzukasz kamiennych uliczek, romańskich kościołów i średniowiecznych scenerii? Pamiętaj, jesteś w regionie Veneto! W zasięgu 100 kilometrów znajdziesz prawdziwe perły architektury z Wenecją na czele. Ale to zbyt oczywista propozycja i nie koniecznie dla tych, którzy cenią sobie ciszę i spokój. Zatem Portogruaro, Triestu, Padwy Akwilei czy Udine....dla łasuchówKuchnia włoska to nie tylko pizza i makarony. Kucharze regionu Veneto przede wszystkim słyną z mistrzowskiego podejścia do morskich ryb. Nic dziwnego, zanim do Bibione przybyli turyści, przez wieki głównym zajęciem mieszkańców było rybołówstwo. Kolejną specjalnością okolic są białe szparagi. Ich uprawa nie zmieniła się od setek lat. Zatem podaje się je tu z sosem Vinegrette. Te przysmaki znajdziecie w okolicznych barach, ale trasy smakoszy nie ograniczają się tylko do przejścia ulicami Bibione. Czasem warto włożyć odrobinę wysiłku i spalić trochę kalorii, by odkryć kilka lokalnych skarbów. . Na przykład piwniczki przy szlaku winnym dożówVigneti dei Dogi.Jednak to Proseco jest prawdziwą dumą tutejszych winnic. Butelki z tym trunkiem leżakują w piwniczkach od Conegliano po Valdobbiadene. Tą trasą biegnie szlak Proseco. Trzeba też koniecznie posmakować sera Montasio. Jego receptura była znana już w 13 wieku. Początkowo jego wyrobem zajmowali się mnisi z klasztoru na górze Montasio, stąd nazwa specjału. Obecnie produkcja spoczywa na rękach Dla psów i ich ludziSami? Bo psa trzeba było zostawić w domu? To zrobiliście duży błąd! Bibione słynie bowiem ze swojej gościnności, również dla czworonogów. Większość tutejszych hoteli i pensjonatów swobodnie można nazwać Dog-friendly. Z myślą o czworonogach powstała również plaża Pluto. Jeśli wykupicie odpowiedni pakiet wstęp na nią jest bezpłatny. Przy wejściu otrzymacie parasolkę, leżak, łóżko plażowe, a wasze psy – woreczek na odchody, blokadę na smycz i miskę na wodę. W tym miejscu psy mają podobne przywilej co ludzie – mogą do woli biegać po piasku i zażywać kąpieli. A po kąpieli? Nikt tak nie poprawi wyglądu ja wizyta u profesjonalnego psiego fryzjera urzędującego w pawilonie zaraz przy plaży Pluto!ZakwaterowanieNa udany wypoczynek składa się słonce woda, oraz zakwaterowanie dostosowane do potrzeb i kieszeni. Podczas poszukiwań noclegu w Bibione (kliknij)skorzystaj z oferty ETGroup (Europa Tourist Group) - największej operującej tam agencji turystycznej. Poprzez stronę ETGroup dokonasz rezerwacji pokój hotelowego, apartamentu, pokoju gościnnego, willi czy bungalowu w jednej z wiosek turystycznych. Do wyboru masz ponad 10000 różnych miejsc. Jeśli masz mniej standardowe wymagania, skontaktuj się bezpośrednio z agencją. Pracownicy ETGroup zaproponują ci pakiet wypoczynkowy obejmujący nie tylko noclegi, ale i atrakcje Bibione jak wstęp plaże, zajęcia sportowe czy wycieczki. Skorzystaj z ich doświadczenia, to się opłaca!Przydatne informacjeRezerwacja noclegów www.etgroup.infoInformacje praktyczne: www.bibione.com

Festiwal ze smakiem... Azji i Pacyfiku

Ale piękny świat

Festiwal ze smakiem... Azji i Pacyfiku

Już jutro w Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie odbędzie się festiwal kulinarny. Impreza podczas której spróbujecie przysmaków kuchni Azji i Pacyfiku. Podróże to nie tylko zabytki i ludzie! To również smaki. I to właśnie smaki, czasem silniej oddziaływają na wyobraźnie i przywołują wspomnienia daleko skuteczniej niż zdjęcia. Przynajmniej ja tak mam. Idę wtedy do restauracji i zamawiam swoje ukochane libańskie Tabulleh, żeby poczuć się jak w dolinie Qadishy, płow by przywołać wspomnienia z ulic Samarkandy, czy najzwyklejszą kawę po turecku, by jej aromat przeniósł mnie do Stambułu. Za chwilę otrzymuje zamówienie, próbuję i... porażka, bo to nie jest to. Wiem to z własnego doświadczenia, jak trudno znaleźć autentyczne smaki Azji i Pacyfiku. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Karolina Krzywicka – kustosz Muzeum Azji i Pacyfiku, organizatorka Festiwalu Smaki Azji i Pacyfiku. Karolina pilnuje, by to co degustujemy było po prostu autentyczne, bez przysłówka „prawie”. Jak to robi? – Dobór wystawców to moja tajemnica! – mówi. – Po prostu szukam dobrych produktów, akcesoriów kulinarnych i mało znanych smaków. W Muzeum Azji i Pacyfiku to jedno z najbardziej aktywnych kulturalnie warszawskich muzeów. Tu ciągle coś się dzieje - a to pokaz, a to koncert, wykład czy spotkanie podróżnicze...– Ale dotąd nie było nic o kulinariach Wschodu – wspomina Karolina. – A przecież stanowią ważną część bardzo bogatej kultury tego wielkiego obszaru! Mało kto zdaje sobie również sprawę, że jest to obszar niezwykle zróżnicowany również pod względem kuchni, egzotyczny, ale też coraz bliższy za sprawą choćby azjatyckich barów i restauracji. Zatem Muzeum Azji i Pacyfiku jako jedyne muzeum w Polsce promujące kulturę i sztukę regionu Azji i Pacyfiku prędzej czy później musiało podjąć kulinarną rękawicę i zorganizować imprezę która przybliży smaki tamtych rejonów. I tak, rok temu odbyła się pierwsza edycja Festiwalu Smaki Azji i Pacyfiku. To był prawdziwy sukces! W tym roku znowu czeka na nas prawdziwa uczta! Na stoiskach pojawią się najlepsze herbaty z Chin, Sri Lanki, Japonii czy Kushmi Tea z Iranu. Będzie można też kupić przyprawy z Indii i Libanu i najróżniejsze słodkości. – Nowością będzie na pewno kuchnia koreańska oraz afgańska i irańska. – mówi Karolina Krzywicka. Podczas festiwalu skosztujemy też potrawy uzbeckie, kazachskie i tureckie. – Specjalnie na festiwal z Krakowa przyjedzie jedyny dystrybutor produktów z wysp Pacyfiku - firma Pacific Kai – dodaje Karolina Krzywicka. – Oprócz stałej oferty, na zamówienie sprowadzają mniej znane i popularne produkty, na przykład duriana. Gdzie pojawia się jedzenie, powinny znaleźć się również oryginalne akcesoria. Przecież jedzenie to nie tylko smak, ale również rytuał do którego potrzebne są odpowiednie naczynka. posiłku. Kupimy zatem czajniczki na herbatę, czarki, filiżanki do kawy, miseczki, marokańskie tadżiny, ceramika do sushi... Ale to nie jedyne atrakcje. Oprócz degustacji odbędą się wykłady organizowane we współpracy z Asian Food Foundation oraz studiami podyplomowymi "Kultura kulinarna" UW. O godzinie 16.00 Maciej Wojtasik opowie o gościach alei azjatyckich na bazarze pod Stadionem Dziesięciolecia. Natomiast o godz. 15.00 Wiktoria Górecka zabierze nas w kulinarną podróż przez Wietnam. Skąd takie zainteresowanie Wietnamem? – Ponieważ Wietnamczycy stanowią największą mniejszość w Polsce, jedyną dużą grupę Azjatów – odpowiada Karolina Krzywicka. – A kuchnia wietnamska jest bliska Polakom. Dowód? Na warsztaty kuchni wietnamskiej „Aleja wietnamskich barów” lista uczestników zamknęła się w ciągu kilku godzin!Jednak na zakończenie festiwalu przeniesiemy się nie do Wietnamu, lecz do Japonii, do kuchni największego mistrza sushi Jiro Ono. Opowie o nim dokument „Jiro śni o sushi”. Czy już znaleźliście coś dla siebie? Gotowi wyruszyć w kulinarną podróż? Zatem spotykamy się jutro – w Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie!Gdzie: Muzeum Azji i Pacyfiku, ul. Solec 24, WarszawaKiedy: 21 maja (sobota), godz. 11.00 – 20.00Lista stoisk:1. Herbaty z Chin - Sunrisetea2. Kuchnia afgańska - restauracja Szafran3. Słodycze tureckie - Ottomańska Pokusa4. Namaste India - restauracja indyjska5. Kuchnia libańska - restauracja Fenicja6. Herbaty ze Sri Lanki7. Smaki Orientu - produkty spożywcze z Turcji8. Kusmi Tea9. Przyprawy i produkty spożywcze z Iranu - PersPol10. Przyprawy i produkty spożywcze z Indii - Little India11. Kuchania wegańska - Om Cafe12. Produkty spożywcze i słodycze z Bliskiego Wschodu - sklep śródziemnomorski Fenicja13. Herbaty ajurwedyjskie - Bombay Bazaar14. Kuchnia syryjska15. Herbaty japońskie - Matcha16. Przekąski i produkty spożywcze z Iranu - Ambic17. ONGGI Restauracja Koreańska18. Aroy! Aroy! Tajska kuchnia19. Pacific Kai - produkty spożywcze z Australii, Nowej Zelandii i wysp Pacyfiku20. Galeria Amaranth - porcelana i ceramika z Chin21. Soti Natural - zielona herbata22. MarokoArt - naczynia i ceramika z Maroka23. Homenjoy - ceramika z Turcji24. Kuroneko - przysmaki kuchni japońskiej25. Herbaty Czas - herbaty japońskie

Prawdziwa bajka o miłości

Ale piękny świat

Prawdziwa bajka o miłości

Ta historia jest jak bajka, tyle, że wydarzyła się naprawdę. Bajki są po to, by o nich rozmawiać. Dlatego wszystko w nich jest przerysowane i nieprawdopodobne - by sprowokować do rozmowy. Opowieść o Pikeju i Lottcie też jest jak bajka. Gdy czytałam książkę „Rowerem przez świat w poszukiwaniu miłości”, nie mogłam uwieżyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Ale rozmawiałam z jej bohaterami. Więc pozwólmy płynąć opowieści...Nie tak dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma dżunglami w indyjskim stanie Orissa narodził się chłopiec. Kiedy się rodził, za oknem szalała burza. Ale gdy tylko położono go w kołysce, deszcz ustał, a przez okno, nad główką dziecka zgromadzeni ludzie zobaczyli ogromną tęczę. Wśród nich był wróżbita, bo tam zawsze wzywa się wróżbitę do nowo-narodzonego dziecka, by przeczytał przyszłość. Wróżbita spojrzał na tęczę i powiedział, że kiedyś, ten mały człowiek będzie zajmował się formą i kolorem. A następnie dodał: „Ożeni się z dziewczyną nie pochodzącą z tej prowincji, ani stanu, nawet nie z naszego kraju. Jego przyszła żona będzie muzykalna, będzie właścicielką lasu i urodzi się pod znakiem byka”. Dość odważna przepowiednia, jak na dziecko, które urodziło się najniższej kaście , czyli wśród nietykalnych. Wówczas – w 1949 roku, jakiekolwiek ich prawa widniały jedynie na papierze. Chłopczyka wyposażono w mnóstwo imion, które miały zapewniać mu szczęście i chronić przed przeciwnościami losu. O sam jednak posługiwał się pseudonimem – Pikej.Ja: Czy naprawdę wierzyłeś w przepowiednię?Pikej: Tak. W moim plemieniu wszyscy bardzo mocno wierzą we wpływ słońca, gwiazd i planet na nasze życie. J: Ale żeby ją spełnić, potrzebowałeś siły wewnętrznej i wsparcia rodziców. Z książki wyłania się obraz Twojego ojca, który bardzo się do tego przyłożył...P: Obydwoje rodzince bardzo mi pomagali. Mama wspierała mnie psychicznie, tata pchał do przodu. Tak sobie myślę, że mama nauczyła mnie jak żyć, a mój tata jak przeżyć. J: Twój ojciec stanął na głowie, byś poszedł do szkoły. Wówczas było to praktycznie niemożliwe dla chłopca z kasty nietykalnych. To dzięki niemu w początku lat 70-tych rozpocząłeś naukę na akademii sztuk pięknych w Delhi.P: Tak, niewielu mieszkańców mojej wioski kiedykolwiek wyjechało tak daleko. Delhi od mojej wioski dzieli taka odległość jak Rzym od Warszawy. J. Nie tylko jeśli chodzi o fizyczną odległość. Twoja przeprowadzka do Delhi oznaczała również ogromny awans społecznyLotta: Tak, pokonałeś nie tylko odległość, ale przede wszystkim hierarchię kastową. Zatem jesteśmy w Delhi. Pikej maluje portrety na jednej z głównych ulic miasta. Jest już znany. Portretowały się u niego Walentyna Tierieszkowa, Indira Gandhi... Przede wszystkim jednak swoje portrety zamawiają turyści, głównie hippisi, którzy przybyli do Indii po ścieżkach swoich duchowych poszukiwań. Pewnego razu o portret prosi drobniutka, dziewiętnastoletnia dziewczyna ze Szwecji.J: Skąd wiedziałeś że to jest kobieta z przepowiedni?P: Bo poczułem dziwne wibrację. Podczas rysowania, moja ręka cały czas drżała. Pomyślałem, że jestem chory. Ale kiedy poszła z portretem, poszła i już było wszystko w porządku. Kiedy po dwóch dniach wróciła po nastepny portret, znowu drżała mi ręka. O Boże, pomyślałem, co się ze mną dzieje. Podczas trzeciego spotkania zadałem jej pytanie: – czy urodziłaś się w maju? Odpowiedziała, że tak. Następne pytanie: Czy zajmujesz się muzyką? Powiedziała mi, że studiuje na akademii muzycznej. Kiedy to usłyszałem poczułem jak pot spływa mi po czole. Czy jesteś właścicielką dżungli? A ona mówi, że jest właścicielką nie dżungli, ale lasu. Wcześniej nie potrafiłem rozmawiać z kobietami. W sumie jedyna kobietą, z którą rozmawiałem, była moja mama. W tym jednak momencie coś się we mnie zmieniło, tak jakby rozwiązał mi się język. – Spójrz na niebo – powiedziałem. – Niebiosa nas sobie przeznaczyły.J: Lotto, co sprawiło, że przyszłaś trzy razy?L: Po raz pierwszy zobaczyłam go, kiedy ze znajomymi szłam do restauracji. Po prostu spodobały mi się jego portrety. Przypomniało mi wtedy, że mama chciała mieć mój portret. Postanowiłam więc poprosić Pikeja o portret, który bym wysłała mamie na gwiazdkę. P: Bo to był 17 grudnia 1975 roku.L: Ale portret mi się nie spodobał.J: Jak to?L: No jakoś mnie nie uchwycił. Ale było coś jeszcze. Widzisz, on miał swoje znaki, a ja miałam swoje.P: Marzyłaś o hinduskim przyjacielu...L: Kiedy miałam 21 lat oglądałam czarno-białą bajkę o chłopcu, który zajmował się słoniami. Do dziś pamiętam tego chłopca siedzącego na słoniu, z długimi kręconymi włosami. Bardzo chciałam mieć takiego przyjaciela. I oto on we własnej osobie siedzi naprzeciwko mnie.P: Bo miałem wtedy długie, kręcone włosy. L: A potem on mówi ze jego dziadek zajmował się słoniami. Więc to był on! J: Ale jak się czułaś, kiedy usłyszałaś, że zostałaś wybrana przez niebiosa?L: Byłam zaskoczona, że tak otwarcie o tym mówi. P: Tak, powiedziałam jej, że to jest już postanowione w niebie i że mogę jej przynieść i pokazać tę przepowiednię zapisaną na liściu bananowca. Lotta patrzyła na mnie zdziwiona i zapytała: – ale co jest postanowione? Że zostaniesz moją żoną – odpowiedziałem. J: Gdybym ja usłyszała takie słowa on nieznajomego, najprawdopodobniej natychmiast dałabym mu w zęby...P: A jaki jesteś znak zodiaku?J: Wodnik.P: No tak... Wodniki dałyby w zęby...L: Wtedy nie szłam ścieżką rozumu, tylko miłości. Jeżeli na to patrzymy z dzisiejszej perspektywy, to brzmi jak szaleństwo. Ja po tym spotkaniu poczułam się uskrzydlona. J: Byłaś bardzo młodaP: Miała 19 lat...L: I spójrz, po 40 latach wciąż jesteśmy razem. Więc to miało sens. J: Ale Pikej nawet nie poprosił cię o rękę, tylko stwierdził, że będziesz jego żoną.L: Może wygląda to dość dziwnie, ale weź też pod uwagę, że ja od dawna marzyłam o Indiach. Czułam niesamowitą więź z tym krajem i też los podesłał mi kilka znaków. Zaraz po tym, jak się poznaliśmy pojechaliśmy do Orissy, do rodziny Pikeja. Postanowiliśmy też odwiedzić tamtejszą świątynię. Na jej widok niemal się rozpłakałam. Zobaczyłam tam bowiem kamienne koło, które znałam z kalendarza na rok 1973. To była jedyna karta, którą sobie zostawiłam. Ale fotografia nie była podpisana. Wiedziałam tylko, że to koło znajduje się w Indiach, ale nie wiedziałam gdzie. Okazało się, że w świątyni Pikeja. P: ale to nie był jedyny znak.L: Kilka lat wcześniej, kiedy studiowałam w Londynie wybrałam sobie jakąś czarno-białą pocztówkę z różnymi zabytkami. Później się okazało, że wszystkie pochodziły z Orissy. Widzisz, że w tym musiało być. Poza tym zawsze w Orissie czuję się jak w domu. Zawsze czuję tę samą radość, kiedy stawiam stopę na Indyjskiej ziemi. Może skórę mam szwedzką, białą, ale duszę mam indyjską!J: Takie właśnie miałam poczucie, czytając książkę, że jesteś bardziej zafascynowana kulturą indyjską, podczas gdy Pikej, bardziej szuje się Szwedem. P: masz stu procentową rację!L: Tak jakoś nam to wyszło. P: Lotta częściej jeździ do Indii ode mnie. Przeważnie 8 razy w roku, a ja może raz na dwa lata... Ja zostaję na 1-2 tygodnie i po trzech dniach mam już dosyć, podczas gdy Lotta pozostaje w Indiach przynajmniej miesiąc.Nadszedł czas próby. Lotta wróciła do Szwecji skończyć studia. Miała przyjechać za rok. Pikej też kończył studia, zaczął rozglądać się za pracą, by móc godnie ugoscić Lottę. Ale ta odwołuje przyjazd. Dostała pracę i zdecydowała się zostać. Rozłąka miała zatem się wydłużyć o kolejny rok. Pikej nie chciał o tym słyszeć, więc postanowił działać. Podliczył swoje pieniądze. Tak... Na autobus nie starczy, na samolot tym bardziej, to może rower? I tak zaczyna się kolejna cześć prawdziwej bajki o malarzu, który rowerem jedzie przez świat w poszukiwaniu miłości. J: Nie bałaś się o Pikeja?L: Bałam, i dlatego mu powiedziałam, że nie może jechać sam, że ma trzymać się drogi i być z kimś. J: Wtedy działał szlak hipisowski...P: Tak. Bardzo dużo ludzi przyjeżdżało do Indii. Część autobusami, ale zdarzali się również rowerzyści i to oni zainspirowali mnie do tego, by w ten sposób przebyć drogę do Lotty. . J: Tylko, że nie miałeś ani mapy, ani pojęcia dokąd tak naprawdę jedziesz. P: Miałem wtedy bardzo małą wiedzę geograficzną. Podczas nauki w szkole nigdy nie widziałem mapy. Więc w podróż też jej nie wziąłem, bo i tak nie umiałem się nią posługiwać.Jak wspominasz w książce, na początku byłeś przekonany, że Lotta mieszkała w Szwajcarii.L: Wszystko przez to, że na listach do Pikeja wpisywałam swój adres po szwedzku, czyli Swerige. I stąd pomylił Szwecję ze Szwajcarią. P: Na szczęście spotkałem pewnego Belga, który miał bardzo szczegółową mapę. Spytał się mnie dokąd jadę, więc podałem mu nazwę miejscowości Lotty. On pochylił się nad mapą i szukał najpierw w Szwajcarii, ale nie znalazł. Potem stwierdził, że nazwa miasta brzmi jakoś po szwecu i tam zaczął szukać. No i znalazł. J: Już zatem wiedziałeś dokąd, ale ciągle nie wiedziałeś którędy. Jak się orientowałeś w terenie bez mapy?P: Wówczas była tylko jedna droga z Indii do Stambułu. Wcześniej tą trasą szedł jedwabny szlak, a za naszych czasów szlak hippisowski. Tym właśnie szlakiem jechałem. Kiedy się zmęczyłem, to łapałem stopa, a w ramach zapłaty malowałem portrety. Pikej nie tylko malował. Wszędzie i wszystkim opowiadał o swojej miłości do Lotty. Wielu słuchaczy pisało potem listy do Lotty, by na niego czekała, bo Pikej ją bardzo kocha. Hippisi przekazywali sobie z ust do ust historia chłopaka, który jedzie rowerem z Indii do Szwecji, w poszukiwaniu miłości. Szybko historia zaczęła żyć własnym życiem.Indie z kolei żyły historią chłopaka z kasty nietykalnych, który najpierw skończył szkołę, potem pojechał do Delhi na studia, by na końcu wsiąść na rower i jechać do przeznaczonej mu przez los białej kobiety. Tym bardziej, że chłopak regularnie opisywał swoje przygody i wysyłał do jednej z hinduskich gazet. I tak historia zaczęła żyć własnym życiem. Ale Pikej potrafił też słuchać. P: W Kandaharze pewien chłopak zaprosił mnie do swojego domu. Opowiadał mi o pewnej dziewczynie, którą bardzo kochał, ale nie mógł jej poślubić, bo to było wbrew lokalnym zwyczajom, Powiedziałem mu, żeby z nią wyjechał. Żeby walczył o swoją miłość. Wymieniliśmy się adresami, ale wkrótce wybuchła w Afganistanie wojna i straciliśmy kontakt L: W zeszłym roku jednak, w księgarni sięgałeś po jakąś książkę P: I przez przypadek wypadła mi książka pewnego artysty. Otwieram i widzę zdjęcie. O Boże, to on! To był ten chłopak z Kandaharu! Od razu go wygooglałem i wysłałem list – czy mnie pamięta i co u niego słychać. Dostałem wkrótce odpowiedź, ale nie od niego, tylko od jego ukochanej, która została jego żoną. Ona też jest artystką. Napisała, że jej mąż zmarł, ale wiem o mnie i wie, że to ja mu poradziłem, żeby wyjechali...L: Okazało się, że dostali stypendium, wyjechali i pobrali się. Zrobili tak, jak im powiedziałeś. P: Widzisz jak to działa? Te wszystkie historie krążą. I łącza różnych ludzi i w różny sposób. I ciągle żyją. L: Nawet tu w Warszawie. Wczoraj...P: …spotkałem studenta z Indii, bramina, czyli przedstawiciela najwyższej kasty. I ten chłopak pada mi do stóp! Powiedziałem, że nie jestem braminem, a on mówi, że kiedy miał 6 lat, jego wujek opowiadał mu naszą historie. Nie spodziewałem się, że coś takiego spotka mnie w Polsce! L: Dlatego właśnie Pikej nie jeździ do Indii, bo ludzie go nie odstępują na krok i biją pokłony.J: Podziwiają cię. Przecież pokazałeś, że można się wyrwać z systemu kastowego i zostać kimś pomimo wszystko! L: Po wydaniu tej książki, ludzie znowu zaczęli opowiadać sobie naszą historię. P: Opowiadają jakby była bajką – tylko o prawdziwych ludziach z prawdziwymi ludźmi. J: Jaki przekaz chcecie, by ta bajka zostawiła w głowach?L: Że trzeba walczyć o swoje marzenia i iść do przodu. P: A największym wrogiem na tej drodze nie jest człowiek, tylko nasze wewnętrzne wątpliwości.

Dzika Syberia

Ale piękny świat

Dzika Syberia

Poznajcie urodę dzikiej Syberii podczas wyprawy nad Jeziora Szawlińskie. Syberia najpiękniejsze widoki rezerwuje dla najwytrwalszych. Dla tych, którzy poświecą trochę czasu by zagłębić się w jej ostępy. Podczas 7 dniowego marszu przez dziką Syberię zobaczycie wspaniałe lasy, góry Ałtaju. Będziecie musieli przeprawiać się przez rwące rzeki, a ludzi spotkacie znacznie mniej niż dzikich zwierząt. Gwarantuje to Olga Fedorova, organizatorka wyprawy.Olga mówi płynnie po polsku, a ortografię zna lepiej ode mnie. Nic dziwnego – cztery lata pracowała w jednym z wydawnictw warszawskich jako redaktor prowadzący. Już wtedy Olga dała się poznać jako wielka miłośniczka podroży.- To właśnie podczas pobytu w Polsce padła pierwsza propozycja poprowadzenia Polskiej grupy na Syberię.- Wyprawa doszła do skutku?- Nie, ale pomyślałam, że to bardzo dobry pomysł, który warto by i tak zrealizować. Bo widziałam, że w Polsce jest zainteresowanie tego typu wyprawami.Jednak po powrocie do rodzinnego Kemerowa na Syberii Olga na chwilę zarzuciła turystyczny pomysł.- Najpierw zastanawiałam się nad powrotem do Polski, ale w końcu postanowiłam pracować dla Polaków i z Polakami, ale tu na Syberii.Podjęła pracę jako tłumacz języka polskiego, a w zeszłym roku wyruszyła na trekking do serca dzikiej Syberii nad Jeziora Szawlińskie. Po powrocie wiedziała, że chce tam zabrać Polaków. Tylko, że pracownicy biur podróży, z którym powędrowała, mówią się tylko po Rosyjsku. Zresztą na Syberii w ogóle nie ma biur podróży, które oferowałyby wyjazdy z polskojęzycznymi opiekunami. Dlatego Olga postanowiła stworzyć polską grupę i jako jej opiekunka pójść nad Jeziora Szawlińskie.Rosjanie, wbrew temu, co potocznie się myśli, czują mało zrozumiały przez nas sentyment do Polaków. Rosjanie z Syberii również, tylko może nieco bardziej zrozumiały – bo często w ich żyłach płynie polska krew.  –Masz polskie korzenie? – pytam.– Tak, moja babcia – Malwina Wasilewska była Polką.– Zesłano ją?– Nie, przybyła na Syberię w wyniku reform Stołypinowskich. Na przełomie XIX i XX wieku mieszkańcom terenów dzisiejszej Białorusi, Polski i Ukrainy zaoferowano ziemię na Syberii, więc rodzina mojej babci się tu osiedliła. I została. Stąd w sercu Olgi walczą o pierwsze miejsce dwie miłości – do Polski i dzikiej syberyjskiej przyrody. Tę drugą poznawała podczas wyjazdów wypoczynkowych w syberyjskich kurortach i trekingów po Ałtaju czy wzdłuż brzegów Bajkału...– Z tym, że dojazd nad Bajkał nie stanowi większego problemu, za to Jezior Szawlińskich tak łatwo nie dotrzesz!– Dlaczego?– Żeby tam się dostać, trzeba mieć konie, profesjonalny sprzęt trekingowy, namioty, przede wszystkim jednak profesjonalnych i doświadczonych przewodników.Dlatego Olga porozumiała się z biurem podróży, które rok temu zabrało ją na wyprawę. To oni zajmą się grupą od strony technicznej. O tym, że to profesjonaliści, Olga przekonała się w zeszłym roku. Ogarnęli wszystko.– Nasze bagaże niosły konie, a my szliśmy jedynie z małymi plecaczkami. Czasem na końskich grzbietach przeprawialiśmy się przez rwące syberyjskie rzeki. I tak pokonaliśmy 160 kmTą samą trasą pójdzie wyprawa „Dzika Syberia”. Codziennie wędrówka będzie zaczynać się o świcie. Konie pójdą przodem i wkrótce znikną za horyzontem. My zostaniemy sam na sam z syberyjską przyrodą. Już pierwszego dnia zapomnimy o miejskim życiu, internecie, elektryczności. Będziemy myć się w rzekach, spać w namiotach, a wieczory spędzać przy ognisku patrząc na rozgwieżdżone niebo.– Każdy, choć raz w życiu powinien wziąć udział w takiej wyprawie – mówi Olga. – Bliskość z przyrodą, jakiej nie doświadczymy w Polsce, sprzyja refleksji, przemyśleniom. Być może właśnie w Syberyjskiej ciszy odnajdziecie odpowiedzi na najtrudniejsze pytania...Szczegóły dotyczące wycieczki na stronie:http://dzikasyberia.com/fot: Dzika Syberia

Podróże w kobiecym i męskim stylu

Ale piękny świat

Podróże w kobiecym i męskim stylu

Kobiety inaczej podróżują niż mężczyźni. Utwierdziłam się w tym przekonaniu podczas TRAMPek, czyli Spotkań Podróżujących Kobiet.Niby wiedziałam, że faceci podróżują inaczej. Niby czułam, że nie we wszystkim się rozumiemy. Żeby to jednak wyraźnie zobaczyć potrzeba większej próbki badawczej. Kobiet. Bo podróżujących panów spotykam znacznie częściej. Panie spotkałam w zeszłym tygodniu na TRAMPkach w Gdańsku – imprezie podróżniczej zorganizowanej przez Anitę Demianowicz (www.banita.travel.pl). Przez cały dzień słuchałam opowieści przywiezionych z różnych stron świata przez podróżujące panie. Siedziałam, słuchałam i chciałabym obydwoma rekami głosować na „Tak – my kobiety podróżujemy jednak zupełnie inaczej”...WyczynMężczyzna nie jeździ, on zdobywa. Mężczyzna nie idzie pod wiatr, on zmaga się z wichurą. W ekstremalnych przypadkach jego wyprawa rośnie, jak ryba we wspomnieniach wędkarza. Ile razy zdarzyło mi się słuchać dramatycznych wspomnień. Coś w stylu raportu dnia ostatecznego. – Przedzieraliśmy się, na przekór przeznaczeniu. – No co ty mówisz?– Oj, nie było łatwo. Całe wieki zajęło nam szukanie transportu, a potem ta droga... No mówię ci tak trzęsło, że...!– Też tam byłam.– I jak dotarłaś?– Po prostu kupiłam bilet na odpowiednią marsztutkę. Mężczyzna, jeśli chodzi o wyczyn, pielęgnuje go w myślach i z czułością godną pierwszego pocałunku wypowiada jego imię. Czasem brzmi ono czterdzieści i cztery, czasem 70. Chodzi oczywiście o kraje, które odwiedził. Mężczyzna będzie wiedział ile przebył kilometrów, czasem przeliczy to na okrążenia kuli ziemskiej. A już na pewno będzie znał swój dzienny przebieg podczas wyprawy rowerowej. Ja też będę znała, o ile nie zapomnę włączyć gps-a. Mężczyzna wymyśli wyczyn, a po powrocie dumny jak paw wylicza:– Najpierw rowerem dojechałem do dżungli, potem przebiegłem jakiś kawałek, by resztę drogi pokonać kajakiem.– Szybko?– Co koń wyskoczy i ze stoperem w ręku.Mężczyźni chętniej niż kobiety rzucają wyzwania samym sobie, wyruszają w ekstremalne trasy na krawędzi ludzkich możliwości. Czasem w tego typu wyczyn zaangażowany jest cały sztab ludzi.– Tylko po co? Mężczyźni znają doskonale odpowiedź na pytanie Ja cały czas myślę. I ciągle nie wiem. TrasaW wydaniu mężczyzny trasa wyprawy będzie dokładnie przemyślana, żmudnie opracowana w ciągu upojnych miesięcy i lat spędzonych nad mapą świata. W ogóle męska przyjaźń z mapą zawsze mnie fascynowała. Bez zbędnych słów, czarów i niespodzianek. Panowie tylko spojrzą i od razu widzą którędy idzie droga na Ostrołękę, a którędy na Kaukaz. Statystyczny facet nawet jeśli się pogubi w poziomicach, to o drogę nie zapyta, a mimo to dojedzie do celu. Kobieta, choćby uważnie patrzyła, zawsze zabłądzi, a jeśli zabłądzi to zapyta o drogę, choć dokąd tak naprawdę trafi to czysta loteria. Gdziekolwiek jednak dotrze, raczej nie będzie marudzić, bo dla większości z nas – włóczących się po świecie pań – przede wszystkim liczą się......LudzieChoć trzeba oddać sprawiedliwość – znam wielu panów, którzy tak samo uwielbiają spotykać ludzi, z wielką cierpliwością wysłuchują ich historii, po czym... Zaledwie kilku z nich potrafi o nich opowiadać. W męskich opowieściach o ludziach spotkanych w podróży praktycznie nigdy nie pojawiają się kobiety. Za to my o mężczyznach mówimy bardzo chętnie. Trochę dlatego, że lokalni macho potencjalnie mogą uprzykrzyć nam życie, więc dużo czasu, energii i humoru poświęcamy na wykonanie analizy charakterologicznej mieszkańca Meksyku, Egiptu, czy Kaukazu – jak to zrobiła Stasia Budzisz (www.facebook.com/stasiabudzisz)Żeby poznać lokalne życie, podróżujące panie są bardziej skłonne zatrzymać się na dłużej w jakimś miejscu niż podróżujący pan. Kobiety są też bardziej skłonne po prostu gdzieś na końcu świata zamieszkać jak Beata Lalla Jakuszewicz (www.lalla.pl), która pół roku mieszkała w wiosce na Saharze, a później kilka lat w Tajlandii. BagażNiedawno ktoś zadał mi pytanie– Co zawsze pakuję w podróż?– Tusz do rzęs. Mój rozmówca zrobił wielkie oczy, więc dodałam, że często też biorę śpiwór. Niewiele więcej zabrałam ze sobą na wyprawę bambusowym rowerem do Iranu. Zatem oprócz tuszu do rzęs i śpiwora, w sakwach wiozłam dwie tuniki, jakieś zapasowe spodnie, klucze do roweru i sprzęt do łatania opon. W gruncie rzeczy bezużyteczny, bo i tak nie wiedziałam jak to się robi. Gdybym zabrała ze sobą namiot, kuchenkę gazową, jedzenie i wodę osiągnęłabym męski stan idealny, czyli samowystarczalność, ale rzucany przeze mnie cień bardziej by przypominał wielbłąda... Cóż esetyka też jest ważna:)Mama Ola Fasola (www.kajtostany.pl) podczas pakowania się na wyprawę rowerową przez Europę i Maroko o estetyce nie myślała. Wyruszyła bowiem z całą rodziną – tatą Zbychem, trzyletnim Kajtkiem i kilkumiesięczną Rutką. Każdy załogant miał jedną sakwę, a w niej wszystko co niezbędne podczas kilkumiesięcznej włóczęgi. Szafy ciuchów zabrać nie mogła, ale spódnicę – to i owszem. Bo mama Fasola po prostu najbardziej lubi jeździć w spódnicach i już!Koniec zestawień!Nie wszystko da się jednak opisać męsko-damskimi wzorami. Na koniec bowiem zawsze musi paść pytanie – dlaczego w ogóle pakujemy plecak i ruszamy w drogę. Na to jest jedna odpowiedź: bo lubimy. Cokolwiek to dla nas znaczy. Foto: Dariusz Śliwiński Ze Staśką BudziszOpowiadam o Iranie Anita Demianowicz - pomysłodawczyni Spotkań Podróżujących Kobiet TRAMPkiBeata "Lalla" JakuszewskaOla "Fasola" Pająk - GałęzaAnita i Ana oraz Darek ŚliwińskiZałoga TRAMPek - bez nich nie byłoby tej imprezy!

Ale piękny świat

Działam – TRAMPki w sieci

Kto jeszcze nie widział mojego irańskiego pokazu zapraszam do sieci na streaming:)Streaming brzmi jak zapowiedź rejsu z prądem opowieści ze wszystkich stron świata. Ola Fasola opowie o rodzinnej wyprawie rowerowej przez Maroko, Agnieszka Siejka o krainie bez cienia, wystąpią dziewczyny na fali czyli Dorota Jeziorowska i Kasia Pawelczyk. Ja też pogadam sobie o Iranie z perspektywy bambusowego roweru. To tylko kilka punktów z programu TRAMPki 2016, czyli Spotkań Podróżujących Kobiet. A wszystkie, od rana do wieczora zobaczycie w streamingu na HTTP://sorus.live/Już trzeci raz Anita Demianowicz, czyli B*Anita, autorka banita.travel.pl organizuje ucztę duchową dla samotnie podróżujących kobiet, dla tych, które chcą zacząć samotnie podróżować i dla wszystkich, którzy chcą posłuchać czasem na prawdę dość abstrakcyjnych marzycielek. Może zainspirujemy was do podróżniczych działań, albo po prostu do działań w myśl zasady – chcieć to móc!Spotykajmy się zatem na TRAMPkach w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku jutro, czyli 24 kwietnia. Oto program: