Dobas

RTFM – czyli o instrukcji

Ku mojemu zdziwieniu na każdym kroku przekonuję się że instrukcja obsługi aparatu, lampy błyskowej czy innego sprzętu fotograficznego jest chyba czymś wobec czego fotografowie demonstrują jawny sprzeciw… Spotykam zawodowców korzystających z takiego samego korpusu jak ja i zadaję im pytania jak wykorzystują swój aparat. Pytania zadaję z czystej ciekawości licząc na to, że podpatrzę jakieś ciekawe tricki.  Odpowiedź niestety w większości przypadków rozwiewa wszelkie nadzieje na mój rozwój. „shadow highlights?! A co to jest?” „ręczne ostrzenie? Tak można ? Jak to się włącza” Histogram? O jakie fajne, ja też tak mogę ? Ej? A jak robisz że obraz widzisz w wizjerze Podobnie często podczas fotowypraw użytkownicy aparatów zadają pytania dotyczące funkcji danego przycisku. Często nie jestem w stanie pomóc bo każdy aparat i każda producent ma inne rozwiązania dotyczące „guzikologii”.  Tych pytań nigdy by nie było, gdyby każdy przeczytał instrukcję obsługi swego aparatu. Co więcej rezygnując z tej lektury nie mamy zielonego pojęcia na temat funkcji oferowanych przez dany model aparatu. To że nasz sprzęt oferuje wielokrotną ekspozycję, opcję długiego naświetlania z możliwością zapisu tylko jasnych partii czy tryb zdjęć w wysokiej rozdzielczości albo korektę zbiegu perspektywicznego możemy wyczytać właśnie z instrukcji. Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że będziemy potrzebowali choćby w najmniejszym stopniu tych wszystkich wodotrysków oferowanych przez nasz nowy korpus. Jednak świadomość co oferuje aparat zwiększa naszą kreatywność. Znając nowe narzędzia „kombinujemy” jak moglibyśmy je wykorzystać. Szukamy zastosowania do trybu live composite, czy podwójnej ekspozycji. Oczywiście nie ma szans żebyśmy nauczyli się instrukcji obsługi na pamięć, nie ma nawet sensu podejmować takich prób. Natomiast bardzo dobrym rozwiązaniem jest zabranie ze sobą na każdy wyjazd takiej instrukcji. Dziś wystarczy zgrać plik PDF na nasz telefon, tablet lub komputer. W najmniej oczekiwanym momencie może się okazać że aparat komunikuje jakiś bład, albo, że chcemy koniecznie zmienić coś tylko nie mamy pojęcia jak znaleźć tę funkcję w menu. Wówczas PDF z instrukcją jest w stanie uratować nam zlecenie albo wyjazd Doskonałym przykładem może być sytuacja w, której chciałem wykorzystać lampę błyskową w obudowie podwodnej do aparatu. Okazuje się że jedyne możliwe położenie lampy tak aby zmieściła się ona w obudowie to pozycja zamknięta. Niestety w pozycji zamkniętej lampy nie da się wyzwolić… Chyba, że…. zastosujemy ustawienia jakie mamy opisane w instrukcji. Gdyby nie plik PDF mogłoby się okazać że tydzień wyjazdu nurkowego będzie zmarnowany a ja nie będę w stanie wyzwolić lampy błyskowej. A o co chodzi z literkami RTFM na początku wpisu? RTFM to akronim znany od dawien dawna. Uniwersalne i ponadczasowe stwierdzenie : Read The Fucking Manual (przeczytaj tę pieprzoną instrukcję) Warto ! The post RTFM – czyli o instrukcji appeared first on Marcin Dobas.

Wieża widokowa w Zamościu

SISTERS92

Wieża widokowa w Zamościu

Zaczytana Madusia: na co czekam w styczniu, czyli zapowiedzi wydawnicze. :)

PO PROSTU MADUSIA

Zaczytana Madusia: na co czekam w styczniu, czyli zapowiedzi wydawnicze. :)

        Święta, Święta i po! ;) Ten ostatni tydzień był dla mnie czasem niezwykle rodzinnym i pełnym odpoczynku, czyli właśnie takim jaki miał być. Teraz siedzę już w Krakowie, z tysiącem słoików wypakowanych świątecznym bigosikiem i mnóstwem innych cudów i zajadam sobie radośnie siedząc pod kocem (bo pogoda fatalna) i czytam te wszystkie cudowne książki, które znalazłam pod choinką. W tym roku Mikołaj/Gwiazdka bardzo się postarał i dzięki temu mam co robić wieczorami. ;) Nie oznacza to jednak, że przestałam śledzić wszelkie nowości i zapowiedzi, oj nie, lubię być w tym temacie na bieżąco. I ostatnio odkryłam, że styczeń zapowiada się bardzo ciekawie i są cztery takie pozycje, które koniecznie muszą się znaleźć na moim i tak już przepełnionym regale. ;) Jeśli jesteście ciekawi, o co mi chodzi, zapraszam do czytania! :)         1) "Dziewczyna, którą kochałeś" Jojo Moyes (wydawnictwo Znak) 9.01.2017- długo się wzbraniałam przed tą autorką, bo jakoś takie romantyczne historie od dawna mnie już nie interesowały. Ale ostatnio koleżanka oddała mi mój egzemplarz "Zanim się pojawiłeś" i przepadałam. Książkę połknęłam w dwa wieczory, upłakałam się oczywiście jak dzika świnka, trochę się też zezłościłam (ale o tym wszystkim jeszcze napiszę na spokojnie w styczniu, bo część recenzji już mam) i stwierdziłam, że jednak dam szansę tej autorce. W jej najnowszym tytule spodobał mi się opis, bowiem też ostatnio mam ochotę być jak główna bohaterka - wejść pod kocyk i nie wychodzić spod niego. Jednak zdecydowanie najbardziej urzekł mnie w opisie wydawcy zwrot: "podobno można łamać zasady, jeśli się kocha…" i dla tego zdania chcę przeczytać całą książkę. ;)http://bonito.pl/k-1202950-dziewczyna-ktora-kochales            2) "Pieśń królowej" Elizabeth Chadwick (wydawnictwo Prószyński) 24.01.2017 -  to pierwszy tom trylogii o Eleonorze Akwitańskiej. Tutaj nie potrzebowałam żadnej zachęty, bo wszelkie książki  i powieści historyczne (zwłaszcza te dotyczące kobiet) pochłaniam bez opamiętania. Gdy tylko więc dojrzałam ten tytuł w zapowiedziach, szybciutko go sobie zapisałam, bo koniecznie musi do mnie trafić. Akurat o Eleonorze Akwitańskiej czytałam dość mało, raptem jedną biografię (która tak średnio mi się podobała), a jest ona zdecydowanie fascynującą postacią. Była królową Francji i Anglii, a także matką słynnego Ryszarda Lwie Serce. Cała historia rozpoczyna się, gdy Eleonora ma lat 13 i całe cudne życie przed sobą, ale jak to zwykle bywa, wszystko zmienia się w jednej chwili - umiera jej ojciec, ona zostaje zmuszona do ślubu i musi zasiąść na tronie. Zapowiada się fantastyczna czytelnicza przygoda, a fakt, że to dopiero pierwszy tom, zdecydowanie zaostrza mój apetyt. ;)http://bonito.pl/k-1666064-piesn-krolowej           3) "Susza" Jane Harper (wydawnictwo Czarna Owca) 11.01.2017 - jako ogromna fanka kryminałów wszelakich nie mogłam przejść obojętnie obok tej pozycji. Już kilka jej recenzji czytałam i zachwyciły mnie szalenie, więc chętnie wezmę ten tom w swoje łapki tego jedenastego stycznia (chociaż ma poważną konkurencję tego samego dnia, o czym za chwilkę). Generalnie z kryminałami jest ten problem, że ciężko wymyślić coś nowego, aczkolwiek ostatnio coraz więcej ciekawszych pomysłów się pojawia i do tego grona zalicza się właśnie ta pozycja. Historia wydaje się być znana - małe miasteczko, zbrodnia sprzed lat i mnóstwo tajemnic, ale tłem dla niej jest najdotkliwsza susza od stu lat. A że tego jeszcze nie grali, to chętnie się dowiem, jak tytułowa susza wpływa na całą fabułę. ;)http://bonito.pl/k-1499091-susza       4) "W kręgach władzy. Tom 1. Wotum nieufności" Remigiusz Mróz (wydawnictwo Filia) 11.01.2017 - kolejne dziecko Mroza. Jak głoszą wydawcy: "Pierwsza polska seria political fiction", czyli zdecydowanie coś co Madusie lubią najbardziej. ;) Mróz ma talent do tworzenia intrygujących historii i wyrazistych postaci, więc mam nadzieję, że i tym razem też tak będzie. Pierwsze skojarzenie jakie się nasuwa, to oczywiście "House of cards"(które widnieje nawet na okładce), ale z opisu wydawcy wydaje się być jednak mylnym tropem. Marszałek sejmu (o dziwo, kobieta ;p) i wschodząca gwiazda prawicy oraz wielki spisek w najważniejszych kręgach władzy, który połączy te dwie postacie. Zapowiada się niezwykle smakowita uczta, która zapewne zdominuje mój jedenasty dzień stycznia. ;)http://bonito.pl/k-1555039-w-kregach-wladzy-tom-1-wotum-nieufnosci       A wy na co czekacie w styczniu? ;) Podzielcie się, może coś mi umknęło albo coś mnie zaciekawi. ;)~~Madusia.

qbk blog … photoblog

Dubaj, zamki na piasku

W jednej z klatek filmu „Star Trek Beyond” pojawia się charakterystyczna dla Dubaju stacja metra. Nie dziwi mnie to, Dubaj jest cały jak z filmu SF. Warto go zwiedzić, dobrze się tam zarabia pieniądze, ale mieszkać byłoby trudno – zwłaszcza kiedy nie jesteś w stanie żyć bez kontaktu z przyrodą. Dubaj, ZEA, listopad 2015

TROPIMY PRZYGODY

2016: ach, co to był za rok!

Dokładnie rok temu, w Wigilię, leżąc w hamaku w kolumbijskim Salento pisałam podsumowanie 2015 roku. Dzisiaj, siedząc w kuchni naszego wynajmowanego mieszkania w nowozelandzkim Queenstown piszę podsumowanie mijającego 2016. Najbardziej niezwykłego roku naszego życia! Wydaje się, że ta Wigilia w Salento to było wczoraj, a jednocześnie jakby lata świetlne temu. Wspomnienie jest tak wyraźne, że zastanawiam się kiedy ten rok minął tak szybko? Z drugiej strony, nazbieraliśmy w ciągu tego roku tyle wspomnień, że zeszłoroczne święta to jakby zamierzchła historia. No dobra, zatem co się wydarzyło, co warto byłoby podkreślić? Wszystko! Postaram się jednak krótko

Siedem najciekawszych wpisów 2016 roku

Fizyk w podróży

Siedem najciekawszych wpisów 2016 roku

Jako prezent świąteczny: siedem najciekawszych wpisów 2016 roku. W zeszłym roku wybieraliście Wy (zob. Najpopularniejsze wpisy 2015), teraz kolej na mnie. Mam nadzieję, że poniższymi propozycjami zrobię realną konkurencję Kevinowi samemu w domu.1. Gawęda o tożsamości latynoamerykańskiejCzyli: co to znaczy być z Ameryki Południowej? Oraz - bo nie mogło tego zabraknąć - "a sprawa polska"."W osiemnastym wieku mniej niż połowa obywateli Rzeczypospolitej mówiła po polsku. Przed pierwszą wojną światową było to sześćdziesiąt kilka procent. Teraz jest nas 99% i 99% z tych 99% krzyczy, że zawsze tak było bo psychicznie nie zniosłoby innej wersji. Dlaczego? Bo by oszaleli z niepewności. [...] W 1808 roku w Wenezueli żyło: 200 tysięcy białych (różnych narodowości), 207 tysięcy członków dziesiątków różnych narodów rdzennych, 433 tysiące Pardów, czyli Metysów, Mulatów i Zambo, i 60 tysięcy czarnych niewolników (różnych plemion afrykańskich). Do tego – nie licząc drobniejszych fal imigracyjnych – po II wojnie światowej do mającej wówczas pięć milionów obywateli Wenezueli dojechało między milion a półtora miliona Europejczyków (znów: różnych narodowości, 300 tysięcy Włochów, 200 tysięcy Hiszpanów i tyluż Portugalczyków i tak dalej, a w ogonie: kilka tysięcy Polaków). No, i to też jest tożsamościowy heavy metal. „Też”, bo w Rzeczypospolitej Obojga Narodów narodów również było znacznie więcej niż dwa, o czym śpiewa Jaromir Nohavica w Cieszyńskiej. Kontekst rasowy również zaznaczył się w obu przypadkach. W Wenezueli, w ogóle w całej Ameryce Łacińskiej, a zwłaszcza w tak rasistowskich krajach jak Urugwaj czy Argentyna, pozostaje żywe uprzedzenie do dołów piramidy społeczeństwa kolonialnego: narodów prekolumbijskich i afrykańskich. W Polsce nie jest inaczej, o czym przypomnieli nam nie tak dawno kibice Legii Warszawy na wyjazdowym meczu na Litwie, jeśli dobrze pamiętam, gdzie krzyczano by litewski chłop drżał przed polskim panem."Ekwadorczyk2. Przepis na pustkęO tym, czego się można dowiedzieć o współczesności ze stuletnich książek; że jedni potrafią przekierować wody spływające do Atlantyku na stonę Pacyfiku żeby na pustyni sadzić ziemniaki, a inni (czyt. Polska) najwyraźniej dążą do neokolonialnej struktury gospodarczej. Plus krajobrazy."Juana urodziła się na tej samotni, "człowiek się, wie pan, przyzwyczaja", gdzie tylko wiatr, piasek i szum samochodów. "Jest nas więcej: rodzina obok, tam dalej jedni na górce, inni przy wjeździe, sąsiad z naprzeciwka. Z tym, że wielu wyjechało, za szkołą dla dzieci, za pracą. No, pracy tutaj nie ma". Nie ma pracy, studni ze słodką wodą też, w ogóle nic nie ma, tylko milion gwiazd na doskonale czystym niebie i pastelowe zachody słońca za szarawymi górami leżącymi dokładnie na wprost wejścia do domu Juany."Nawa boczna3. Ludzie: transformacje miłościąO miłości to jest, o sensie życia. I o Cesarze, może najbardziej inspirującym i ciepłym człowiekiem, jakiego spotkałem w tej podróży."Najważniejszy efekt działalności Crisolu? To to, że jestem szczęśliwy! Dostawałem propozycje administrowania przedsiębiorstwami, mogłem zarabiać kilka tysięcy dolarów miesięcznie, ale to mnie już nie interesuje. Gdy spotykam byłych kolegów z branży – dyrektorów wielkich przedsiębiorstw, właścicieli rozległych terenów – to oni mi zazdroszczą! Mało który z nich, oprócz pieniędzy, dopracował się spokoju wewnętrznego. Ja – owszem. Co bym zmienił w swoim życiu, gdyby powiedziano mi, że za miesiąc umrę? Nic, zupełnie nic."Cesar4. Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekendCzyli kolejny przyczynek do kwestii: Ameryka Południowa jest kontynentem ubogim... czy na pewno?"Służąca podaje na stół smażone jajka i rosół (naprawdę jedzą rosół na śniadanie, przynajmniej w Boyaca czy w Bogocie). Sama siada na schodach z własną porcją w misce chyboczącej się na kolanach. Rodzina rozsiada się przy obszernym stole. Jedzą.Schodzą do garażu, gdzie czeka srebrna Mazda 3 z ubiegłego roku. Ochroniarz osiedla otwiera żeliwną bramę. Kolumbijczyk żegna spojrzeniem ogrodzenie pod prądem broniące jego bezpieczeństwa i rusza w niebezpieczne ostępy własnego kraju. Oburzają go złodziejstwo i napady. Dokonują ich zdegenerowani z pierwszej kasty – myśli sobie - ze swej własnej, złej woli."Ogrodzenie5. Czy warto wracać do Polski?No właśnie, warto? Tekst wywołał burzę komentarzy, więc pewnym jest, że warto było go napisać."Zresztą nie chodzi konkretnie o Polskę, tylko ogólnie Europę czy tam szeroko rozumiany "zachód" czy "północ" świata. Miejsca, w których - jak mówi znajomy strażak-Hiszpan, który na stałe przeniósł się za ocean - pracuje się, żeby płacić: kredyt, rachunki, podatki, drugi kredyt, itd. "W Ameryce Południowej pracujesz, żeby żyć" - i to chyba najkrótsze z możliwych podsumowań różnic między dwiema stronami Atlantyku. Dlatego, kiedy koleżanka Kasia (znacie Państwo koleżankę Kasię?) no więc kiedy koleżanka Kasia mówi mi, że ona to by chciała, żebym wrócił do Polski, czasem chciałbym jej odpowiedzieć: naprawdę mi tego życzysz?"Kolacja6.  Przyzwyczaiłeś się już do upałów?Tekst osobisty. Ostrzegawczy wręcz: że uwaga, można się przyzwyczaić, można się zżyć i czuć "zza bardzo" ja w domu."Na dole, w Huigrze, przywitało mnie miasteczko ciasno pozlepianych domów z desek. Przed jedyną restauracją siedział właściciel w oczekiwaniu na klientów, którzy nigdy nie dotarli. Zobaczyłem czarnoskórą kobietę z gigantycznym tyłkiem i uśmiechnąłem się. Po drugiej stronie ulicy mignęły mi sylwetki pięknych dziewczyn o smaku plaży i wakacji. Zabrzmiał reggaeton zamiast disco andino (żeby było jasne: oba gatunki oceniam jako dość obrzydliwe)."Garnek7. Przyjechał pan oglądać orchidee?Acha, to jest żeby nikt nie narzekał, że to miał być przecież blog podróżniczy, a nie jakieś tam nie wiem. A tu proszę, jest, relacja z ekwadorskiej północy, zupełnie nienajgorzej mi wyszła."Ekwadorczycy są wyraźnie poważniejsi od Kolumbijczyków. Nie witają się i nie żegnają tak wylewnie. W ogóle mówią mniej, ale jak już coś mówią, to to najczęściej ma jakiś praktyczny sens. Uroda wyraźnie andyjska: to niesamowite, przekraczasz granicę, i nagle wszyscy wyglądają jak Evo Morales, chociaż do Boliwii brakuje jeszcze ze cztery tysiące kilometrów."PtacyI było jeszcze kilka innych ciekawych tekstów - zwłaszcza zapoczątkowana w Kolumbii seria Ludzie czy trylogia z puszcz Chocó - ale tego już proszę sobie poszukać na własną rękę: klika się w teksty z 2016 roku i one wszystkie tam są! Wesołych Świąt!

qbk blog … photoblog

O Ekwadorze w telewizji TVN24 BIS

http://tvn24bis.pl/wideo/pokaz-nam-swiat-wyprawa-do-ekwadoru,1584702.html Na żywo i w technikolorze, 27 grudnia 2016 :)

Co najbardziej zapadnie mi w pamięć z 2016?

URLOP NA ETACIE

Co najbardziej zapadnie mi w pamięć z 2016?

idziemy dalej

Kuchnia katalońska

Kuchnia katalońska jest bardzo ważną częścią katalońskiej kultury. Zdaniem znanego autora i powieściopisarza Manuela Vazqueza Montalbana „kuchnia Katalonii to jeden z najwyraźniejszych przejawów jej narodowej odrębności“. To właśnie w kuchni można odnaleźć przeszłość narodu i wpływy różnych grup i kultur, które niegdyś zajmowały katalońskie ziemie, osiedlały się na nich albo z nimi graniczyły. Kuchnia katalońska odznacza się szczególnym eklektyzmem. To mieszanka przeróżnych smaków: owoców morza, ryb, wszelkiego rodzaju mięs i kiełbasy i dużej ilości przypraw. Charakter katalońskiej kuchni jest wynikiem położenia i warunków naturalnych kraju. Kluczowe składniki to orzechy, oliwa, ziemniaki, zioła, czosnek i suszone owoce. W katalońskich daniach łączą się dary morza, równin i wysokich gór, a dieta śródziemnomorska przetrwała tutaj w najczystszej postaci. Hiszpanie uwielbiają jeść i celebrować posiłki, najważniejszym posiłkiem jest wieczorna kolacja spożywana w gronie rodziny lub znajomych, pełna życia, śmiechu, rozmów, powolnego przegryzania przekąsek i popijania winem. Ale gdy dopadnie nas głód w okolicach godziny 16:00 może być trudno znaleźć otwartą restaurację, dlatego będąc w Barcelonie warto poddać się hiszpańskiemu rytmowi dnia: rano zjeść niewielkie słodkie śniadanie, następnie lekki lunch, około 16 wypić popołudniową kawę lub gorącą czekoladę i churrosy, a wieczorem udać się na obfitą kolację. Hiszpania słynie również z tapasów (po katalońsku: tapes), czyli z malutkich przekąsek, które sprzedawane są w barach za kilka euro. Choć nie jest to katalońska tradycja, w Barcelonie nie brakuje miejsc, w których można ich spróbować. Tapasy występują w dziesiątkach odmian: od oliwek, solonych migdałów, przez smażone kalmary, krewetki, kawałki omletu, plastry kiełbas i serów, pimientos (zielone papryczki) czy słynne patatas bravas. Dania większe od tapa nazywa się porcion, a porcje większe niż dla 1 osoby – racion. Tapasami trudno się najeść, bo porcje są naprawdę niewielkie, a ceny stosunkowo wysokie. Trudno dziś znaleźć miejsca, gdzie faktycznie kosztują one 1-2 euro. Zwykle ceny zaczynają się od 3 euro, a w modnych lokalach za 1 małą przystawkę zapłacimy nawet 7-10 euro. Nieodłącznym elementem większości posiłków jest wino. Oprócz doskonałych trunków z innych części Hiszpanii (La Rioja, Navarra czy Rivera de Duero) w Barcelonie również nie brakuje regionalnych win, zwłaszcza z Penedes, gdzie powstaje też cava, czyli hiszpańskie wino musujące. Z wina przyrządza się również sangrię, choć jest to napój znacznie chętniej zamawiany przez turystów niż miejscowych. O tym co i gdzie warto zjeść w Barcelonie napiszemy w kolejnym poście, choć myślę, że jeśli będziecie omijać typowo turystyczne miejsca i kierować się tam, gdzie słychać język hiszpański nie będziecie rozczarowani. Tym bardziej, że kawiarni, restauracji i barów jest w Barcelonie bez liku. Dlatego wyjechałam z Barcelony z poczuciem pewnego niedosytu i ze świadomością, że na poznanie kulinarnych tajników Barcelony nie starczyłoby życia – chciałabym zajrzeć do niemal każdej restauracji i spróbować wszystkiego. Ale to właściwie dobry powód, by do Barcelony jeszcze wrócić.

Galeria Rzeźby prof. Mariana Koniecznego w Zamościu

SISTERS92

Galeria Rzeźby prof. Mariana Koniecznego w Zamościu

Nemo a sprawa karpia

Dobas

Nemo a sprawa karpia

A Day in Bitola in Pictures

Picking the Pictures

A Day in Bitola in Pictures

I knew nothing about Bitola upon my arrival. I hopped on a bus to the second largest city in Macedonia only because I committed to exploring the country properly. I wanted to see more than just the quirky capital and the charming town of Ohrid that seems to be everyone’s favorite. Luckily, Bitola didn’t disappoint.There is not too much to see in Bitola from tourist point of view. Downtown is tiny and sleepy, but it has its own charm. I felt like I was one of just a few tourists in town, and I found it pleasant. It was a perfect place to be after a few days in slightly overcrowded Ohrid. How to enjoy Bitola? Take the slower path. I spent hours strolling around Bitola’s Širok Sokak, the long pedestrian street and a heart of Bitola's  little old town. I sipped many cups of coffee in outdoor cafes watching people go by. I explored ancient ruins of Heraclea Lyncestis as the only visitor that afternoon. I caught up on freelance work. Sometimes just hanging in there is the thing to do in a new place. And taking photos, of course. Have you heard of Bitola before? Would you like to go?If you are interested in traveling in Macedonia (FYROM), check out my other posts on the country!

POSZLI-POJECHALI

Małe Karpaty, Słowacja – pocztówki z podróży

Jadąc w Małe Karpaty, zupełnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Słowację dopiero zaczęliśmy odkrywać. Znamy ją głównie z widoków Tatr i Pienin. Dni Otwartych Piwnic były doskonałą okazją, by przekonać się na własne oczy, jak piękny jest to region Słowacji. Powinnam była pewnie nazwać ten post Artykuł Małe Karpaty, Słowacja – pocztówki z podróży pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

idziemy dalej

Co warto zobaczyć w Barcelonie

Od naszego powrotu z Barcelony minęło już kilka tygodni, ale to nie znaczy, że o niej zapomnieliśmy! Wręcz przeciwnie – w te zimowe dni, jeszcze milej wspominamy nasz wyjazd do stolicy Katalonii, gdzie nie brakowało nam słońca i w listopadzie zmoczył nas ciepły, letni deszcz. Dziś obiecana lista barcelońskich „must see“ – od zatłoczonej La Rambli, przez najwspanialszy market La Boqueria, po modną dzielnicę El Born i spacer nad brzegiem morza. Zapraszamy! La Boqueria Uwielbiam odwiedzać lokalne bazary i markety. Gdzie byśmy nie byli, zawsze staram się wyszukać takie miejsce. Muszę przyznać, ze La Boqueria wygrała chyba w kategorii targów jedzeniowych ze wszystkimi pozostałymi, której do tej pory udało nam się odwiedzić. Niektórzy twierdzą, że stała się obecnie zbyt turystyczna (czy w Barcelonie są jeszcze rzeczy nieturystyczne?:)), ale wciąż jednak jest to miejsce, gdzie zaopatrują się mieszkańcy miasta i restauratorzy. Wybór świeżych produktów jest ogromny! Warzywa, owoce, mięso, ryby, suszone owoce, wyroby z czekolady, sery, słodycze. Wszystko czego dusza zapranie. A że przy okazji sprzedają różnego rodzaju przekąski? Dla mnie nie jest to żaden minus. Warto odwiedzić w godzinach przedpołudniowych. Sagrada Familia Pisząc o Barcelonie nie sposób nie wspomnieć o Antonim Gaudim – słynnym architekcie miasta, którego projekty budzą skrajne emocje. Niektórych zachwycają, innych oburzają, ale nikogo raczej nie pozostawiają obojętnym. Prace Gaudiego są bardzo specyficzne. Nawiązują do natury, są bardzo kolorowe, mają zaokrąglone kształty i często pokrywają je barwne płytki. Bez wątpienia są jednym z najważniejszych symboli Barcelony. Sagrada Familia jest dziełem niezwykłym. Jej budowę rozpoczęto w 1882 roku, a rok później przejął ją architekt Antoni Gaudi i uznawana jest ona za jego największe osiągnięcie. Co ciekawe budowa kościoła wciąż nie została ukończona. Po śmierci artysty kilku artystów i rzeźbiarzy zajmowało się dalszymi pracami, starając się wprowadzić jak najwięcej z wizji mistrza. Koniec budowy przewidziany jest na 2026 rok. Bilety są niestety dość drogie i warto kupić je online – dzięki temu zaoszczędzimy kilka euro i unikniemy stania w długiej kolejce. Park Guell Według pierwotnych założeń Park Guell miał być ogrodem mieszkalnym dla bogatych obywateli Barcelony. Antoni Gaudi z ogromny zapałem podszedł do realizacji otrzymanego zlecenia, jednak niedługo potem okazało się, że nikt nie chce tam mieszkać. W jednym z dwóch wybudowanych pałacyków zamieszkał więc sam Gaudi, a w drugim Guell. Reszta terenu to ogromny park z widokiem na miasto i pięknymi mozaikami układanymi przez samego artystę. Najbardziej znany widok z Barcelony pochodzi właśnie z Parku Guell – wstęp do tej części płatny jest 8 euro (warto kupić bilet online), ale pozostała część parku wcale nie jest gorsza, dlatego jest to idealne miejsce na niespieszny spacer, podziwianie przyrody i nietypowych wizji artysty. Casa Batlló i Casa Milà Na ulicy Passeig de Gracia znajdują się dwa najbardziej znane budynki zaprojektowane przez Antionio Gaudiego – Casa Batlló i Casa Milà. Spacer po dzielnicy Eixample daje wgląd w architekturę XIX i początku XX wieku i choć wspomniane budynki są najpopularniejsze, wiele innych fasad i bram zasługuje na uwagę. Bilety kosztują aż 30 euro, ale w cenie otrzymujemy interaktywny przewodnik, z którego można dowiedzieć się wielu ciekawostek o inspiracjach i projekcie Gaudiego. Budynek jest szalenie spójny pod względem artystycznym i Gaudi zaplanował w nim każdy szczegół – meble, windy, okna, dach, żyrandole czy nawet klamki o ergonomicznym kształcie. Choć nie jestem fanką Gaudiego wizyta w Casa Batllo zrobiła na mnie duże wrażenie. Camp Nou Stadion FC Barcelony to największy stadion piłkarski w Europie i jeden z największych na świecie. Znajduje się tu również ogromne muzeum klubu oraz oficjalny sklep z pamiątkami. Obserwując tłumy kibiców, którzy przyszli na mecz, nie mogłam się nadziwić jak niesamowitym przemysłem jest piłka nożna. Bilet na mecz to koszt od 60 euro w górę, a zakup byle gadżetu to kolejne kilkanaście euro. Przy pełnym obłożeniu (prawie 100 tys miejsc) zyski idą w kwoty o jakich przeciętnemu człowiekowi się nawet nie śniło. Nasze wrażenie z meczu opisywaliśmy już wcześniej. La Rambla La Rambla to główna arteria Barcelony. Szeroka, zielona aleja, wzdłuż której ulokowane są zabytki, kawiarnie, mnóstwo straganów z pamiątkami i kwiaciarnie. Prowadzi z Eixample aż nad morze i zawsze jest na niej mnóstwo turystów. Ale są też mieszkańcy, którzy w listopadzie siadają na ławeczkach i łapią promienie słońca. Na końcu znajduje się Kolumna Kolumba (Monument a Colom), wewnątrz której znajduje się malusieńka winda, dzięki czemu można wjechać na samą górę (52 metry) i podziwiać z niej piękną panoramę miasta. El Born To dzielnica, do której wracaliśmy najczęściej. Nie tylko dlatego, że jest tu sporo do zobaczenia (o tym pisałam w poprzedniej notce), ale przede wszystkim dlatego, że to miejsce, które od rana do nocy (no dobrze, za wyjątkiem sjesty) tętni życiem i które jest dla mnie esencją tego co w Barcelonie najlepsze – wspaniałej architektury, pysznego jedzenia i, nazwijmy to, artystycznej atmosfery. Dziesiątki małych muzeów i galerii, mnóstwo doskonałych (co nie znaczy drogich!) restauracji i wąskie uliczki zachęcają do tego, by się tam po prostu zgubić. La Barceloneta Nadmorska dzielnica Barcelony. Młoda, dynamiczna, nowoczesna. Fajnie tu przyjść na plażę lub pójść na spacer wzdłuż wybrzeża. Miasta położone nad wodą mają dla mnie zawsze niesamowity urok i zawsze zazdroszczę ich mieszkańcom, że po ciężkim dniu w pracy mogą się zrelaksować nad wodą będąc nadal w centrum miasta. Na pewno wiele atrakcji w tym wpisie pominęłam, ale to w końcu nasza subiektywna lista. Do Barcelony bardzo chętnie jeszcze wrócimy, bo po tych kilku dniach czujemy wciąż ogromny niedosyt i jesteśmy przekonani, że miasto kryje jeszcze wiele urokliwych miejsc.

Grudniowa Macedonia: Mavrovo, Bigorski Monaster i Janche

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Grudniowa Macedonia: Mavrovo, Bigorski Monaster i Janche

POJECHANA

Nie mów drugiemu, co tobie nie miłe

Mieszkając w Chinach i włócząc się po Azji Południowo- Wschodniej, przyzwyczaiłam się, że po mojej odpowiedzi na pytanie „skąd jesteś” najczęściej następuje cisza, oznaczająca często, że mój rozmówca nie umie Polski nawet umiejscowić na mapie. Jak trafiłam na katolika, to padało hasło „Jan Paweł II”, jak na fana piłki nożnej to „Lato”, w Chinach niektórzy znali też nazwisko „Wałęsa”. We Francji, gdzie właśnie zamieszkałam, nikomu miejsca Polski na mapie tłumaczyć nie trzeba. Francuzi z reguły nawet co nieco słyszeli o naszej historii, wiedzą co się dzieje w naszej współczesnej polityce i potrafią wymienić nazwy kilku największych polskich miast. Mają „jakąś” wiedzę, ale i stereotypowe przekonania na temat Polaków, z którymi przyszło mi się teraz mierzyć. Kiedy francuscy znajomi poprosili mnie o przyniesienie na wspólną kolację tradycyjnej polskiej potrawy dodając, że nie chodzi im o wódkę, to było nawet śmieszne. Kiedy francuski teść zażartował, czy chcę wódki do kawy, na moich ustach pojawił się grymas, za nic nieprzypominający uśmiechu. Kiedy w jadalni u brata teściowej zobaczyłam obrazek przedstawiający grających w karty i pijących whisky mężczyzn, z których jeden mówi: „znam jednego Polaka, który pije to na śniadanie”, poczułam się jakoś nieswojo. Wszystkich tu dziwi, że się krzywię lub odmawiam, gdy wciskają mi domowej roboty bimber (no jak to? przecież z Polski jestem!), a mi już nie chce się tłumaczyć, że mimo pochodzenia nie pijam wódki szklankami. Czemu tak drażnią mnie te żarty? Nie chce być postrzegana przez pryzmat rzekomego pijaństwa rodaków. A już na pewno nie przez Francuzów, którzy zgodnie z raportami międzynarodowych organizacji zdrowia, spożywają więcej alkoholu niż my, Polacy. Jeśli już w ogóle mam być rozpatrywana jako Polka, a nie podróżniczka, czy pisarka, to chciałabym by brane były pod uwagę dokonania naukowe Polaków, polska sztuka, czy nawet burzliwa historia, a nie wygrane, czy też przegrane próby sił nad kieliszkiem czystej wódki (której w dodatku nie lubię). Poza tym, jako córce alkoholika, która do dziś mierzy się ze skutkami choroby ojca, polska „kultura” picia wódki nie jest najlepszym tematem do śmiechu. I zwyczajnie nie lubię, gdy przypisuje mi się jakieś cechy/zachowania, tylko dlatego, że z tego akurat, a nie innego kraju pochodzę. I to negatywne zachowania, bo chlaniem wódy to się akurat nie ma co chwalić. Takie przylepianie łatek. Za nic, to znaczy za ojczyznę. Roześmiałam się na pierwszy taki „niewinny” żarcik, skrzywiłam się na drugi, przygryzłam wargi na kolejnych. Ze złości! Ze złości na tych głupich Francuzów! Przecież jak mój francuski Adrien do Polski przyjeżdżał to nikt mu żab nie oferował (żab, których on nigdy nie jadł mimo bycia… no właśnie, „żabojadem”). Ale zaraz, zaraz! Czy ja, moi bliscy, my- Polacy jesteśmy tacy święci? W moim domu rodzinnym o kimś, kto był zacofany mówiło się, że jest sto lat za Murzynami. Skąpiec żydził, a do porządku przywoływało się słowami „zachowuj się jak biały człowiek”. Ciekawa jestem czy nigdy nie użyliście przysłowia „kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi”? Nie siedzieliście „jak na tureckim kazaniu”? Nie słyszeliście, że gdzieś „śmierdzi jak w murzyńskiej chacie”? Mi się zdarzało, nie tylko słyszeć, ale i bezmyślnie powtarzać te obrzydliwe, rasistowskie hasła. Bezmyślnie jak moi francuscy znajomi i rodzina, którzy (tu daję sobię rękę uciąć) wcale nie chcą mi sprawić przykrości- wręcz przeciwnie, chcą mnie swoimi żartami rozbawić i pokazać, że co nieco wiedzą o mojej kulturze. Nie widzą krzywdzącego wydźwięku tego stereotypu, bo nigdy nie stali po drugiej stronie. I dlatego mam do Was prośbę: zawsze myślcie, zanim coś powiecie. Nie powtarzajcie bezmyślnie i bierzcie odpowiedzialność za swoje słowa. Nigdy nie wiadomo kto Was słucha, nigdy nie wiadomo kto po Was powtórzy, nigdy nie wiadomo kogo dotknie krzywdzący frazes, który wyszedł z Waszych ust. Nie róbcie, ale i nie mówcie drugiemu, co Wam nie miłe. Nigdy nie wiadomo, kiedy staniecie po drugiej stronie.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Nie mów drugiemu, co tobie nie miłe pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Muzeum Zamojskie w Zamościu

SISTERS92

Muzeum Zamojskie w Zamościu

KOŁEM SIĘ TOCZY

12 Najciekawszych, darmowych atrakcji Barcelony. Czyli co robić, kiedy wydasz całą kasę?

Tak jak obiecałem w pierwszym tekście o najciekawszych miejscach i zwiedzaniu Barcelony – czas na darmowe atrakcje Barcelony. Zrobiłem niemałe rozeznanie pod tym kątem i postarałem wymienić te miejsca, które moim zdaniem faktycznie warte są zobaczenia. Zapraszam! W przeciwieństwie do poprzedniego tekstu, tym razem postaram się dość zwięźle i konkretnie przedstawić Wam zarówno typowe atrakcje The post 12 Najciekawszych, darmowych atrakcji Barcelony. Czyli co robić, kiedy wydasz całą kasę? appeared first on Kołem Się Toczy.

Bastei – perła Saskiej Szwajcarii, czyli spacer wokół kurortu Rathen

marcogor o gorach

Bastei – perła Saskiej Szwajcarii, czyli spacer wokół kurortu Rathen

Podczas ostatniego wrześniowego urlopu dotarłem w końcu do Saskiej Szwajcarii. Tym samym spełniło się jedno z moich wielu marzeń. Park Narodowy Czeskiej i Saksońskiej Szwajcarii od dawna rozpalał moją wyobraźnię, jako pełen niezwykłych formacji skalnych i innych atrakcji, nagromadzonych  w tym miejscu na niespotykaną skalę. Obejrzane wcześniej zdjęcia Pravcickiej Bramy po stronie czeskiej, czy Baszty, po niemieckiej stronie Łaby przekonały mnie wystarczająco, że muszę te cuda zobaczyć na własne oczy. Zaplanowałem więc sobie podróż tak, aby dotrzeć wszędzie tam, o czym wcześniej czytałem i oglądałem w necie. Mój długi, jesienny urlop rozpocząłem więc w Niemczech, bo tam jeszcze nigdy nie byłem w żadnych górach. To miał być już dziesiąty kraj na liście moich górskich wypraw.  malowniczy niemiecki kurort – Rathen nad Łabą u stóp Bastei Teren wzmiankowanego parku leży wzdłuż granicy na terenie Gór Połabskich. Góry te (czes.: Děčínská vrchovina, niem.: Elbsandsteingebirge) położone są w północno-zachodnich Czechach, w kraju usteckim i południowo-wschodnich Niemczech (Saksonia). Rozciągają się między Rudawami ( niem. Erzgebirge) na zachodzie i Górami Łużyckimi (czes. Lužické hory, niem. Zittauer Gebirge) na wschodzie, oraz Czeskim Średniogórzem na południu, aż poza granicę z Niemcami na północy, gdzie swym zasięgiem obejmują Saską Szwajcarię. Ten właśnie region by moim pierwszym celem. Specyfikiem tych gór są liczne skupiska form skalnych: pionowe ściany, baszty, iglice, wąwozy, szczeliny, głębokie doliny, kaniony, skalne miasta i wąskie tarasy skalne, oraz bazaltowe wzniesienia w kształcie stożków o wyspowym charakterze, położone na rozległej płycie w której sieć dolin rzecznych utworzyła system odrębnych masywów o charakterystycznym krajobrazie dla gór płytowych.  dolina Łaby widziana z Baszty Góry Połabskie przedstawiają krajobraz niskich gór, z niezwykle różnorodną rzeźbą terenu. Powierzchnia jest pofałdowana z niewielkimi wzniesieniami. Występują tu niewielkie doliny i głębokie kaniony. Rzeźbę masywu kształtują wyniesione szczyty o wyraźnych stożkowych kształtach, powstałych w wyniku wzmożonej działalności wulkanicznej. Najwyższe wzniesienia nie przekraczają 750 metrów n.p.m. Wzniesienia mimo niewielkich wysokości mają strome zbocza. Krajobrazowo jest to teren bardzo urozmaicony o znacznych kontrastach, obok zurbanizowanych dolin wyrastają strome, zalesione wzniesienia oraz pionowe piaskowcowe ściany skalne. Większość obszaru, w których położone są wzniesienia, zajmują lasy. Czesi i Niemcy utworzyli tutaj w celu ochrony przyrody parki narodowe.  na styku Polski, Czech i Niemiec Przekroczywszy granicę Polski wjechałem do Niemiec, by jako pierwsze odwiedzić Zittau. To jedno z największych miast Łużyc Górnych, po polsku Żytawa. Nieopodal na terenie przygranicznym przy Nysie Łużyckiej znajduje się trójstyk trzech granic, gdzie spotykają się terytoria trzech państw. Jako, że odwiedziłem już trójstyki na Kremenarosie (Bieszczady) i Jaworzynce (Beskid Śląski) bardzo chciałem zaliczyć też ostatni z nich na południowej granicy. To taka ciekawostka, ale zaliczone jest. Z Żytawy pojechałem już prosto do Rathewalde, malutkiej miejscowości, gdzie jest wejście do PN Saska Szwajcaria. Jest tam kilka parkingów, więc łatwo można zostawić samochód. Mogłem również podjechać bliżej Baszty – mego porannego celu, ale postanowiłem zrobić pętelkę z tego miejsca, aby więcej zobaczyć. Zatem autko pozostawiłem przy gościńcu Lindengarden i ruszyłem na spotkanie kolejnej przygody. droga na Basztę z Rathewalde  Park Narodowy Saskiej Szwajcarii (niem. Nationalpark Sächsische Schweiz) został utworzony w 1990 r. Całkowita powierzchnia parku wynosi 93 500 ha, a najwyższe szczyty to Großer Zschirnstein (562 m) i Großer Winterberg (552 m). W Parku jest 400 km oznakowanych szlaków turystycznych, 50 km szlaków rowerowych i wiele wychodni skalnych udostępnionych do klasycznej wspinaczki, a także via ferraty. Jest więc co tam robić. Saska Szwajcaria, to inaczej Saksońska Szwajcaria (niem. Sächsische Schweiz). To określenie niemieckiej części Gór Połabskich („po-łabie”) znajdujących się po obu brzegach rzeki Łaba, na południowy wschód od Drezna. Czeską ich część miałem zwiedzać już popołudniu, ale o tym wkrótce.  pierwsze spojrzenie na Bastei i słynny most z panoramicznej kawiarni Z Rathewalde wychodzi kilka szlaków, ja wybrałem ten najkrótszy do Baszty ( niem. Bastei). Jest to chyba największa atrakcja po tej stronie granicy. Dla turystyki Saska Szwajcaria została „odkryta” na początku XIX wieku, zaś autorem nazwy jest szwajcarski malarz Adrian Zingg, który tak nazwał w 1800 roku ten rejon Saksonii. Przyjęła się też analogiczna nazwa Czeska Szwajcaria (České Švýcarsko), a także nazwa zbiorcza: Sasko-Czeska. Wyjątkową atrakcją krajobrazową w tym regionie są piaskowce o oryginalnych kształtach wyrzeźbionych przez erozję. Jest to również obszar o niespotykanej gdzie indziej różnorodności ukształtowania terenu na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Równiny znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie jarów, gór stołowych i skalistych.  kiosk z pamiątkami nieopodal parkingu i hotelu przy Baszcie Szybko przez las doszedłem najpierw na kolejny parking z kioskiem z pamiątkami, a potem do hotelu z restauracją przyklejonymi do Baszty. Bo nawet takie „atrakcje” tam są. W tym miejscy rozpoczyna się prawdziwy spacer po ostańcach skalnych tworzących Bastei. W kilku miejscach zrobiono punkty widokowe na kolejne olbrzymie wychodne skalne. Zaś w dole ładnie prezentuje się rzeka Łaba. Widać też wioski po obu stronach rzeki, między którymi kursuje prom wożący turystów. Bastei (czyli „baszta”) to formacja skalna stanowiąca jedną z największych atrakcji turystycznych całej Saksonii, charakteryzujących się licznymi formacjami skalnymi. Nadmienię tylko, że spotkałem tu turystów z Japonii, zatem sława tego miejsca musi być wielka w świecie. Źródłem nazwy jest wąska skała najdalej wysunięta nad Łabę, czyli „baszta”, która wznosi się na wysokości 190 m nad taflą wody. Pięknie prezentuje się z niej inna potężna skała w oddali, czyli Lilienstein.  stary, kamienny most miedzy skałami Bastei W 1824 r. pobudowano drewniany most znajdujący się ok. 110 m n.p.m. łączący kilka olbrzymów skalnych. W XII wieku w pobliżu dzisiejszego mostu powstał Zamek Neurathen, którego ruiny rozsiane na skałach także można zwiedzać za opłatą. Pierwsze wzmianki pisemne o skałach pochodzą z końca XVI w. W 1798 r. został on po raz pierwszy opisany w publikacji o charakterze turystycznym. W tym czasie Bastei szybko rozwijał się jako atrakcja turystyczna. Na początku XIX w. dotarła tu pierwsza wycieczka zorganizowana, a sam obiekt stał się inspiracją dla wielu malarzy. W 1826 roku w pobliżu punktu widokowego zbudowano pierwszą kwaterę noclegową dla turystów oraz wzniesiono pierwszy, drewniany most nad wąwozem Mardertelle, który łączył zewnętrzną półkę skał z zamkiem Neurathen. W połowie XIX w. konstrukcja została przebudowana na piaskowcową ze względu na dużą ilość turystów. Most ten osiągnął długość 76,5 m długości i wzniósł się na wysokość 40 m ponad dno wąwozu. Od tego czasu cały kompleks skał i punktów widokowych rozwija się pod względem turystycznym niemalże nieustannie. Warto zajrzeć tu do panoramicznej restauracji, gdy poczujemy głód. ruiny zamku Neurathen pośród skał Baszty Spacer po tej niesamowitej konstrukcji dostarczył mi mnóstwo emocji i nawet niezbyt dobra widoczność nie zepsuła tego. Zwiedziłem również zamek, gdzie zrobiono nawet małą ekspozycję na świeżym powietrzu. Jak pisałem w okolicach kompleksu skalnego rozwinęła się sieć usługowa. Działa tu czterogwiazdkowy hotel, kilka restauracji i kawiarni, liczne sklepy z pamiątkami i niewielkie bary. Najbliższe budynki o charakterze schronisk są oddalone od mostu o około pół godziny pieszej drogi. Most jest połączony z wieloma innymi punktami widokowymi. Jednym z nich są właśnie pozostałości po Zamku Neurathen, który już wspominałem, skąd zobaczyć można prawy brzeg Łaby. Poza tym turyści odwiedzają także punkty Ferdinandstein oraz Kleine Gans. Most Bastei stanowi więc ważny węzeł szlaków turystycznych. pozostałości zamku Neurathen Bastei jest jednym z najbardziej znanych punktów widokowych w Szwajcarii Saksońskiej i najczęściej odwiedzanym miejscem w tym regionie. Turystów przyciągają tu widoki na kurort Rathen, wijącą się Łabę i jej lewy brzeg. Wśród charakterystycznych punktów, które możemy zobaczyć z mostu znajdują się: Twierdza Königstein, zespoły skalne Lilienstein oraz Pfaffenstein. Z jednej z widokowych platform zobaczyć możemy też amfiteatr w dole. Znajdujący się u podnóża szczytu teatr na świeżym powietrzu może pomieścić 2000 osób. Co roku odbywa się tutaj kilkadziesiąt różnorodnych występów lub przedstawień. Schodząc szlakiem w kierunku Łaby, turyści odwiedzają również Amselsee – niewielkie jezioro, znajdujące się w dolinie rzecznej, w okolicach miasta Rathen. jeziorko leśne Amselsee po opadach Właśnie po zejściu z tych niezwykłych skał wygodną spacerową trasą dotarłem najpierw do kurortu Rathen. Tu odnalazłem przystań promową i po sprawdzeniu rozkładu jazdy udałem się na spacer malowniczymi uliczkami uzdrowiska. Trochę przypomina ono naszą Krynicę Górską, ale my nie mamy tam potężnej Łaby. Stateczki kursują od rana do wieczora i są tanie, zatem możliwy jest wariant dojazdu do części kurortu leżącego po drugiej stronie rzeki. Stąd ruszyłem jednak w kierunku Amselsee, ślicznego jeziorka zagubionego wśród lasów, ulubionego miejsca spacerowego niedzielnych turystów. Można na nim popływać łódkami. Później moja trasa wznosiła się łagodnie wzdłuż potoku Amselgrundbach, aż doprowadziła mnie do kolejnej atrakcji, czyli wodospadu Amselfall. Po drodze mogłem jeszcze podziwiać niezwykle wyniosłą iglicę skalną, zwaną Honigsteine. wodospad Amselfall W ten sposób znalazłem się przy wodospadzie Amselfall. Obok niego wybudowano Amselfallbaude, historyczny już gościniec z 1910 r, gdzie turyści mogą się posilić zmęczeni spacerem. Sam wodospad może nie powala, ale wymyślono tu wynalazek, z którym spotkałem się pierwszy raz w życiu. Mianowicie za opłatą podnosi się zapadnia, która tamuje wodę z potoku i powoduje jej nagły wypływ stwarzając na moment efekt olbrzymiej, efektownej kaskady. Przyznam szczerze, że ja byłem trochę zdegustowany tym pomysłem, choć jak się przekonałem w trakcie swej podróży tutaj, jest on powszechni w tym rejonie. Z tego miejsca miałem już niedaleko na parking w Rathewalde, gdzie zakończyła się moja wędrówka. schronisko Amselfallbaude przy wodospadzie Bastei jest najstarszym centrum turystycznym w regionie, a wytworzony tu krajobraz górski pozostawia niezatarte wrażenia. Dlatego warto zobaczyć te cuda na własne oczy. Bastei to słynne miasto skalne z kamiennym mostem wbitym w strzeliste skały. Dodatkowo z mostu rozpościerają się widoki zapierające dech w piersiach na Pirnę, Bad Schandau i wzgórza Saskiej Szwajcarii. Spacer wśród tych niesamowitych, piaskowcowych form skalnych z ruinami średniowiecznego zamku, z niezapomnianymi widokami na przełom Łaby z mostów i wielu platform widokowych zawieszonych na skałach robi niezwykłe wrażenie. Zwłaszcza łączący skały 76 metrowy most jest nie do opisania, trzeba po nim się po prostu przejść, mając wiatr pod nogami. Zresztą zobaczcie to sami na zdjęciach w galerii. Na koniec zapraszam zatem do fotorelacji i polecam każdemu zapuszczenie się osobiście w to niebotyczne miejsce. Z górskim pozdrowieniem Marcogor   [See image gallery at marekowczarz.pl]       Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Kami and the rest of the world

Iceland 7 days itinerary (without renting a car)

There is one country I have been to pre- blog, I loved it yet I never wrote about it. I’m talking about Iceland. On numerous occasions you ask me about this country, how much time I’ve spent there, what I’ve visited and how was my Iceland 7 days itinerary. Since I’m being attacked with all […] Post Iceland 7 days itinerary (without renting a car) pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Lion. Droga do domu – recenzja filmu

Obserwatorium kultury i świata podróży

Lion. Droga do domu – recenzja filmu

Himalaje 2016 - Epilog

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Epilog

Od powrotu z Indii minęły ponad cztery miesiące. to wystarczająco dużo czasu, żeby się wszystko poukładało w głowie, okrzepło, dojrzało.To był pierwszy "babski" wyjazd , na którym byłam. Zazwyczaj jeździłam w grupach z przewagą facetów, czy takich, gdzie byłam jedyną kobietą. Jakie miałam oczekiwania? W sumie niewielkie. Ja i tak jestem raczej odludkiem, więc wiedziałam, ze jeśli towarzysko coś miałoby nie wypalić, to sobie poradzę, bo potrafię być "sama ze sobą", nawet wśród ludzi. Jechałam tam głównie po widoki, trasę, krajobraz i klimat. Kiedyś Iskra, koleżanka, którą zdecydowanie za rzadko widuję, powiedziała mi, że trasa z Manali do Leh jest najpiękniejsza na świecie. To było jakieś 5 lat temu. Od tej pory wiedziałam, że muszę pojechać, przekonać się na własnej skórze. Chciałam księżycowego krajobrazu, surowości, potęgi gór.Indie.To całkowicie inny świat. Nie byłam tam pierwszy raz, i pewnie nie ostatni. Każda chwila spędzona w Indiach zadziwia. Na różnych płaszczyznach. Zadziwiają, sytuacje, ludzie i ich myślenie i podejście do życia, zadziwiają smaki, zapachy, widoki, chaos. Wszystko. Można by o tym napisać książkę. Ale himalajska część kraju jest inna od reszty. Jest bardziej poukładana i czysta. Buddyjska.Motocykl.Nie wyobrażam sobie przemierzania Himalajów na motocyklu innym niż Royal Enfield. Motocykl legendarny, jedyny w swoim rodzaju. Osiołek, wjeżdżający na każdą przełęcz, na każdą wysokość, dzielnie przecinający strumienie, błoto, piach, kamienie. Niemający żadnych właściwości terenowych, na szosowych oponach, z niewielkim prześwitem, a jednocześnie połykający każdą przeszkodę. Ciężki, ale łatwy w prowadzeniu. Nieskręcający, niehamujący, nieprzyśpieszający, niedający się prowadzić na stojąco, ale sprawiający ogromną frajdę z jazdy. I do tego ten rasowy dźwięk, leniwy bulgot... Chyba nie ma motocykla, który by poradził sobie lepiej w trudnych himalajskich warunkach. Mój egzemplarz był nawet trafiony - miał drobne niedomagania, jak spadki mocy i jakieś metaliczne brzęczenie, samoistne wrzucanie się luzu, nieregulowane lewe lusterko i kilka wgniotów i rysek, ale poza tym spisywał się naprawdę świetnie.Towarzystwo.To kolejny temat rzeka. Dziewczyny. Każda inna, każda ze swoją historia i bagażem doświadczeń.  Dziesięć motocyklistek, z których każda przyjechała tu po coś. Każda zapewne z innego powodu. Dogadywałyśmy się fantastycznie, nie było żadnych zgrzytów, tarć, żadnej kłótni czy nawet focha. Drobne humorki, których kilka się zdarzyło przechodziły szybciej niż się pojawiały. Dziewczyny fantastycznie radziły sobie na moto, były pełne entuzjazmu i energii. Najbardziej jednak ujęło mnie to, że w trudnych sytuacjach, gdy trzeba było sobie pomóc - żadna nie marudziła, każda dawała z siebie wszystko. Prawdziwy Dream Team!Babski wyjazd był ryzykowny. To było wiadome przed wyprawą, gdzie wiele osób wieściło katastrofę. To było odczuwalne po, kiedy polało się sporo hejtu na formułę wyjazdu. Jedyny czas, kiedy nie było czuć żadnego problemu, to był sam wyjazd. Wspaniałe dwa tygodnie, wypełnione po brzegi jazdą, fantastycznym towarzystwem, poznawaniem tamtejszej kultury i podziwianiem nieziemskich widoków. Na tyle wspaniałe, że Orlicowe wyjazdy będą kontynuowane...Po wyprawie pozostały nie tylko wspomnienia, ale także film dokumentalny wyprodukowany przez Studio Online. Nie jest dostępny w sieci, można go zobaczyć jedynie na spotkaniach z Orlicami. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji go obejrzeć - postarajcie się to nadrobić :)Przejechane: 1786 km

Aleja sław w Zamościu

SISTERS92

Aleja sław w Zamościu

TROPIMY PRZYGODY

Tydzień na patagońskim zadupiu

Parafrazując klasyka: a gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać na patagońskie zadupie? Usłyszeliśmy taką propozycję w Buenos Aires i… rzuciliśmy wszystko (czyli w gruncie rzeczy niewiele) i wyjechaliśmy. Ale tylko na tydzień. Bo kolejne przygody czekały. Autobus do i z najbliższej miejscowości odjeżdża i przyjeżdża stąd tylko 3 razy w tygodniu, a żeby pojechać do oddalonego o 120 kilometrów miasta trzeba się już trochę nagimnastykować. Do tego 3 malutkie sklepiki, w których kupi się to, co akurat jest, a nie to co się chce i brak zasięgu telefonicznego, o internecie nie wspominając. O matko, jakie zadupie! – można pomyśleć. I […] Artykuł Tydzień na patagońskim zadupiu pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Szachy świata w Zamościu

SISTERS92

Szachy świata w Zamościu

Jarmark Bożonarodzeniowy we Wrocławiu

Zastrzyk Inspiracji

Jarmark Bożonarodzeniowy we Wrocławiu

Blogmas: dzień 24. - świąteczne życzenia! :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 24. - świąteczne życzenia! :)

Tió de Nadal – Barcelona

KANOKLIK

Tió de Nadal – Barcelona

Statek Dar Pomorza w Gdyni

SISTERS92

Statek Dar Pomorza w Gdyni

Blogmas: dzień 23. - chwila zadumy przed Świętami.

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 23. - chwila zadumy przed Świętami.

       Ostatni dzień przed Wigilią spędzę pewnie głównie w kuchni, ale dzisiaj chciałabym także znaleźć odrobinę czasu na chwilę zadumy. W końcu Święta to nie tylko tona jedzenia i prezenty, to również coś głębszego, co każdy z nas przeżywa na swój sposób. Ostatni czas nie był dla mnie łatwy, były ciężkie dni, gdy nawet z łóżka nie chciało mi się wstawać i gdy niewiele rzeczy miało sens. Powoli wychodzę z tego dołka i staję prosto na swoich krótkich nóżkach, ale zdecydowanie nie jest to najłatwiejsze. Ale Święta to taki magiczny czas, gdy wszystko staramy się widzieć w lepszych barwach, a zbliżający się nowy rok zawsze zwiastuje zmiany i coś nowego. I dzisiaj postanowiłam, że głównym bohaterem przedostatniego blogmasa będzie pewien niezwykle ważny dla mnie tekst. Nie znam jego autora, bo jest to fragment jasełek, które wystawialiśmy kiedyś w gimnazjum. Do tej pory jestem w stanie cytować większość tekstu z pamięci i zawsze w trudnych chwilach podnosi mnie na duchu. Zapraszam do czytania.       "Drogi Synu, piszę ten list, bo chcę opowiedzieć Tobie o domu. Każdy z nas ma swój dom i dlatego tak często różnie myślimy o nim, ale najważniejsze jest to, że zawsze mamy dokąd pójść, powrócić, znaleźć schronienie i odpoczynek. Mój dom... jaki on jest?      O domu często myślimy dziwnie. A dom jest życie. Taki jego kształt jakie jest życie. Opowiadałeś mi dawno temu, po powrocie z dalekiej podróży o różnych domach. O takich, w których bałeś się dotknąć czegokolwiek i o takich, które były otwarte, przyjazne, choć nieraz ubogie. To były te dobre domy. A takimi mogą być tylko te, w których zamieszkuje prawdziwy człowiek. Prawdziwy człowiek to człowiek dobry. I taki wówczas jest dom. Albowiem dom – to człowiek.        Dom to nie zatrzaśnięte za sobą drzwi, zaryglowanie przed wszystkimi, obmurowanie swojego świata. Dom musi być otwarty. Dom winno wypełniać też światło. Ono jest po to, by każdy mógł zobaczyć Twoją twarz i by patrząc w Twoje oblicze czytał w nim człowieka. Wasze dłonie nie rozminą się wtedy. Podajcie je sobie. Są znakiem pokoju, nie odpychaj ich, nie gardź dłońmi proszącymi. W ten sposób budujesz czyjś dom.        A dom to Twoje zamieszkiwanie. A zamieszkiwanie jest wysiłkiem. Trzeba odnajdywać w sobie wysiłek zamieszkiwania, poprzez łzę i uśmiech, poprzez codzienność i święto.     Widzisz, można zamieszkiwać we wszystkim. Mieszkaj w chwili, w kropli stajałego śniegu, w dobrym wspomnieniu, może w tęsknocie, w muzyce, w ciszy, w przebaczeniu. Nade wszystko w modlitwie.     Jeszcze tyle chciałabym powiedzieć. To wszystko chciałam Tobie powiedzieć tego wieczoru, kiedy wracaliśmy z ogródka do domu. Zapytałam wtedy jaki jest Twój dom? Nie opowiedziałeś. Otworzyłeś drzwi. Weszliśmy do środka, do Twojego domu.           Drogi Synu. Piszę ten list, bo chcę Ci opowiedzieć o domu. Każdy z nas ma swój dom i dlatego tak często różnie myślimy o nim, ale najważniejsze jest to, że mamy dokąd pójść, powrócić, znaleźć schronienie i odpoczynek. Mój dom... Jaki on jest?"~~Madusia.